Ruszyli. Wszyscy. Każda z ekip miała już szansę pokazać się w meczowym rynsztunku. I prawie każda poniosła już klęskę. Prawie, bo wciąż niezwyciężona leszczyńska Unia z każdej batalii wychodziła z tarczą. Czyli po staremu. Czyżby?
Minionej niedzieli ostatnia z drużyn, która jak do tej pory nie miała okazji zaistnieć na ligowych torach, zaliczyła swój debiut. I ani nie tracąc, ani nie zyskując zbyt wiele, można zaryzykować stwierdzenie, iż „Rekiny” z Rybnika z miłą chęcią wyrzuciłyby swoje inauguracyjne jazdy z rybiej pamięci. Gnieźnieńska eskapada drużyny pod batutą Piotra Żyty nie zakończyła się happy endem, wywożąc ostatecznie, używając nomenklatury staropolskiej, wszak pojedynek odbywał się w kolebce kraju nad Wisłą, izbę punktów. Czy to dużo, czy mało, nie mnie oceniać, odpowiedź uzyskamy po pierwszym weekendzie lipca, kiedy to do Rybnika zawitają „Orły” z Gniezna. Kto wie, może do tego czasu któryś z możnych tego świata zareaguje na wezwanie Mirosława Jabłońskiego? Jeśli utrzyma formę z niedzielnej potyczki, to od ofert sponsorskich nie będzie w stanie się opędzić. Jedynie na zainteresowanie koncernów parających się promocją szamponów liczyć specjalnie nie może. A szkoda, bo gdyby sympatyczny jegomość z Gniezna mógł poszczycić się jakimkolwiek owłosieniem głowy, to na mur beton jego zarost stanąłby dęba, po jego fenomenalnym występie. Płatny komplet – i to po nie tak dawnej krytyce – skutecznie zamknął usta wszystkim jego przeciwnikom. Przynajmniej na chwilę.
+++
Niby Wielkanoc za pasem, ale dopiero teraz co poniektórzy udali się do świątyń i posypują głowy popiołem. Telewizyjni magnaci rakiem wycofują się z solidarnego niepokazywania niedzielnych poczynań lubelskich „Koziołków” i już zapowiedzieli, że jednak będą transmitować spotkania drużyny, której, wg niektórych, być w elicie nie powinno. Szef żużla w NC+ przyznał, że ukażą „Urbi et Orbi” powrót Grigorija Łaguty do ligowego ścigania. Rozumiemy, iż w twitterowym komunikacie pana Marcina Majewskiego nie zmieściła się adnotacja, że decyzja ta usprawiedliwiona jest również świetną postawą równie chaotycznego, co widowiskowego Pawła Miesiąca, wyborną formą lubelskiej młodzieżówki, która to niejednemu udowodniła, że dwie czapki przy udzielaniu telewizyjnego wywiadu to nie jedyny akcent, który są oni wprowadzić na żużlowe salony oraz tym, że tor przy Alejach Zygmuntowskich w niczym nie ustępuje owalom, które są na wskroś ofensywne. W skrócie, przeniesienie spotkania Speed Car Motoru Lublin z Get Well Toruń na niedzielę świadczy o tym, że wreszcie podopieczni Macieja Kuciapy są traktowani jako bywalcy wykwintnego balu, a nie jako zło konieczne, które wszyscy muszą tolerować. Jak mawia klasyk, lepiej późno niż później.
+++
Źle się dzieje w państwie toruńskim. Co zresztą wiadomo nie od dziś. Norberta Kościucha, który w tym sezonie ligowym odjechał dwadzieścia okrążeń (więcej od platformy, którą zawodnicy podróżują na przedmeczową prezentacją, ale wciąż mniej niż toruńskie traktory, które to w pocie silnika równają nawierzchnię na Motoarenie) można już chyba powoli nazywać największym pechowcem A.D 2019. Trafił do klubu, gdzie od lat plany są ogromne, aspiracje jeszcze większe, a gdy przychodzi co do czego, to okazuje się, że Holder starszy z powodzeniem mógłby otworzyć punkt skupu złomu, a największym tegorocznym osiągnięciem młodszego z klanu jest fakt, że jego licznik pokazuje więcej przejechanych „kółek” niż wspomniana platforma, traktory i sam Kościuch razem wzięci. Nie do końca wiadomo skąd menager „Aniołów” – Jacek Frątczak, czerpie pokłady wiary i zaufania w stosunku do swego imiennika rodem z Antypodów. Teorii spiskowych namnożyło się multum, począwszy od „tajemniczych” zapisów kontraktowych Australijczyka, na przegranym zakładzie przez „Jacka Falubaza” kończąc. Obawiam się, że gdy wreszcie do którejś z oświeconych toruńskich głów dojdzie myśl „Hej, a może Jack jest najnormalniej w świece w słabszej formie i nie ma co na siłę wystawiać tego Kangura kosztem Norbiego?” to może być za późno, by uratować żużlową elitę. A szkoda, bo Motoarena nie zasługuje na to, by schodzić piętro niżej. Fakty są jednak takie, iż dwa ligowe spotkania Get Well „odbębnił” i na ten moment skutecznie okupują oni ostatnie miejsce w ligowej tabeli. A tuż za rogiem czai się pewien jegomość o norweskim rodowodzie, który z pewnością do toruńskiego kotła dorzuci co nieco.
+++
Na moment wrócę myślą do rybnickiego ROW-u, który jest najbliżej memu kibicowskiemu sercu (po zawieszeniu dziennikarskiej akredytacji na należnym jej miejscu, rzecz jasna). Po sieci krążą zdjęcia, jakoby cudowne, rudowłose dziecko brytyjskiego speedwaya – Daniel Bewley, towarzyszył swemu wrocławskiemu druhowi – Maxowi Fricke, podczas niedzielnej batalii ze Stelmet Falubazem Zielona Góra. Dziwne, że burza wybuchła dopiero teraz, gdyż nieco bardziej „wgryzieni” w temat mogli przekonać się, że i w Lesznie sympatyczny nastolatek figurował w boksie byłego „Rekina”. Nie od dziś wiadomo, że gdzie Bewley – tam też i Mark Courtney. Czyli, przynajmniej do niedawna, Pierwszy Klucz warsztatu na stadionie przy Gliwickiej 72. Już w styczniu prezes rybnickiego klubu zapowiadał wszem i wobec, iż fani „zielono – czarnych” mają się nie martwić o ich „majstra” (chyba, że Krzysztof Mrozek miał na myśli śląskiego „majstra” czyli tytuł mistrzowski) i pan Courtney zaszczyci swą obecnością każdorazowy występ rybniczan. A tu proszę, nie było go ani przy niedoszłej inauguracji z Orłem Łódź ani podczas spotkania z Car Gwarant Startem Gniezno. Trudno, żeby tam był, skoro niedzielę spędzał on w słonecznym Wrocławiu, gdzie wraz z Bewleyem, wspomagał Fricke. Karuzela podejrzeń, plotek i domysłów ruszyła w błyskawicznym tempie. Przeglądając kibicowskie fora nie sposób odnieść wrażenia, że wszyscy byli naocznymi świadkami parafowania przez młodego Brytyjczyka umowy z wrocławską Spartą. Oliwy do ognia dolewa fakt, że Bewley wciąż nie jest zgłoszony do rozgrywek przez rybnicki ROW (w momencie pisania tego tekstu w dalszym ciągu nie wydano stosownego komunikatu). Całe szczęście, że prezes Mrozek uspokoił nas, rybniczan i wyjaśnił przyszłość „Paula Scholesa” światowego żużla – Bewley nie dość, że trenował we Wrocławiu, co rzecz jasna nie przeszkadza Panu Krzysztofowi, to na dodatek pojawi się on w składzie PGG ROW-u Rybnik w niedzielnym pojedynku z łodzianami. Zawarli między sobą „dżentelmeńską umowę”. A takich prezes zawierał już przecież mnóstwo. Wpierw z Chrisem Harrisem, który miał doprowadzić swych sympatyków do „białej gorączki”, później z Taiem Woffindenem, który miał zasilić ROW po ewentualnym awansie, następnie z Tomaszem Gapińskim, jednak w tym przypadku dżentelmeńskość „Gapy” była chyba zbyt mała, bo do gry wkroczył Rune Holta i jego słowo „ważyło” jednak więcej niż obecnego zawodnika klubu z Ostrowa Wielkopolskiego. Nie można również zapomnieć o porozumieniu, które mogłoby stanowić definicję „umowy dżentelmeńskiej”. Ciekawe, czy któryś rusofil przełożył już ów zwrot na język Puszkina i Dostojewskiego. Wracając jeszcze do Bewleya – jeśli efekt jego „umowy” z prezesem Mrozkiem będzie mniej więcej taki sam, jak we wszystkich wyżej wymienionych przypadkach, ktoś z dwójki Łogaczow – Sundström ma abonament na miejsce w pierwszym składzie „Rekinów” do końca rozgrywek.
+++
Zeszłoroczne „odkrycie sezonu” – Jakub Jamróg, jak do tej pory nie potrafi odnaleźć się we wrocławskiej drużynie i daleki jest od formy, którą prezentował w barwach Unii Tarnów. Nie chcę zapeszać, ale pomimo upływu dopiero dwóch kolejek, niekwestionowanego zwycięzcy w tej kategorii w 2019 roku już znamy. Michał Mitrut oczarował całą żużlową Polskę, prezentując poziom, jakiego dawno żaden „świeżak” nie osiągnął. Pan Michał, który zasiada przed mikrofonem stacji Eleven, nie próbuje nas „zagadać”, nie udziela darmowych korepetycji z wydarzeń mających miejsce w 1856 roku, ani nie przybliża sylwetki prezydenta Turkmenistanu (co miało miejsce podczas ostatniej transmisji stacji ze słoneczkiem w prawym, górnym rogu ekranu). Fala pozytywnych komentarzy pod adresem nowego komentatora jest, jak na Polskie warunki, zaskakująca. Komuś coś się udało i nikt nie doszukuje się „wujka w zarządzie” lub „taśm prawdy i trupów w szafie”? Nie trzeba wcale „jeździć bez klocków hamulcowych” bądź szarżować „przed” „ w połowie” czy „za” bandą, by mówić o żużlu mądrze, konkretnie i z sensem. Chapeau bas!
+++
W ostatni weekend byliśmy świadkami oficjalnego powrotu Pawła Hliba. Niedoszła gwiazda gorzowskiego speedwaya wielokrotnie była już przekreślana przez całe grono ekspertów, co, zważywszy na to, jak pan Paweł prezentował się kilka lat temu, nie było wielkim zaskoczeniem. A tu proszę, solidnie przepracowana zima, brak wizyt u fryzjera oraz golibrody i w drugim żużlowym życiu na dzień dobry Hlib z iście wilczym zacięciem zdobywa 12 „oczek” oraz bonus, prezentując się na torze nad wyraz skutecznie i przyjemnie dla oka. Malkontenci oczywiście wygłaszają już tyrady, że to przecież druga liga, że już nie zostanie Mistrzem Świata, że pewnego poziomu już nie osiągnie. Cóż, ich prawo. Takie samo, z którego korzysta pan Paweł. Siada na motocykl, zakłada kask, podjeżdża pod taśmę i na przekór wszystkim niedowiarkom „trzaska” prawie komplet. Czyż to nie romantyczne? Czyż nie o to chodzi w żużlu? Ekstraligowe tory są czasem do przesady profesjonalne i cukierkowe, zbyt wiele w niej ideologii i dorabiania regułek do czegoś, co jest proste jak budowa przysłowiowego cepa. To na takich torach jak w Opolu, gdzie sam kiedyś siadałem na wpół mokrej trawie i podziwiałem drugoligowe zmagania rybniczan z miejscowymi, unosi się duch starej, dobrej „szlaki”. To na takich obiektach jak w Pile, gdzie zawodnicy po meczu wyglądają jak po wyjściu z szoli (taka winda, tyle, że pod ziemią na kopalni), czuć powiew kwintesencji żużla. I to na takich kameralnych stadionach, jak ten im. Floriana Kapały w Rawiczu, rodzą się powtórnie legendy ludzi, którzy skazywani już byli na niepamięć i zapomnienie. Z osobistego punktu widzenia, żużlowy come back Hliba cieszy mnie podwójnie, bowiem daje on nadzieję, że i dla mnie nie jest jeszcze za późno, by wsiąść na pięćsetkę i pośmigać cztery pełne kółka z manetką wkręconą z iście szaleńczą odwagą. Parafrazując reklamowy slogan pewnej sieci komórkowej sprzed lat – takie rzeczy tylko w żużlu.
+++
Za nami dopiero trzy weekendy ze speedwayem, a już tyle materiału do analizy. Będzie o czym pisać, mówić i dyskutować, przez resztę roku, to nie ulega żadnej wątpliwości. Sezonie, dobrze, że już jesteś i że w niczym nas jak do tej pory nie zawiodłeś. Pachniesz tak samo, wyglądasz tak samo, szokujesz i zachwycasz tak samo. Żużel, ach to Ty. Speedway, bloody hell!
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!