W tym samym czasie, dokładnie rok temu wręcz „latał” po torze. Media oraz fani określali go mianem „kosmity” i zawodnika z innej galaktyki. W 2017 roku zwyciężył w trzecim turnieju na PGE Narodowym, niwecząc tym samym marzenia polskich kibiców o wiktorii rodaka na własnej ziemi.
W sobotę przez jedno okrążenie był na najlepszej drodze do powtórzenia sukcesu sprzed dwóch lat. O przyczynach jego braku, atmosferze wewnątrz stadionu oraz incydencie z Lindbäckiem opowiadał po turnieju drugi zawodnik warszawskiej imprezy – Fredrik Lindgren.
Zawodnik forBET Włókniarza Częstochowa od kilku lat jest stałym bywalcem żużlowych salonów, czego najlepszym przykładem jest wywalczony przed rokiem brązowy medal Indywidualnych Mistrzostw Świata. Szwed przed sezonem wymieniany był jednym tchem obok największych kandydatów do zdetronizowania Tai’a Woffindena i sobotnia runda Grand Prix zdaje się tylko potwierdzać te przewidywania. Piętnaście „oczek” i tylko punkt straty do lidera klasyfikacji – Patryka Dudka sprawia, że „Fast Freddie” ma powody do zadowolenia, jednak, jak sam przyznał w rozmowie z portalem speedwaynews.pl, przez jedno torowe zdarzenie z rąk wymknęła się mu okazja na najwyższy stopień podium. – Byłem dzisiaj szybki, nawet bardzo szybki i naprawdę była duża szansa na zwycięstwo. Popełniłem jednak ogromny błąd na drugim okrążeniu, pociągnęło mnie i musiałem wynieść się na zewnętrzną część toru, dużo dalej, niż bym tego chciał, z czego skrzętnie skorzystał Leon i to on cieszył się ze zwycięstwa. Później już było ciężko powrócić na pierwszą pozycję, a musiałem pamiętać, że za plecami mam jeszcze Patryka oraz Nielsa. Nie ma co jednak się załamywać, w ogólnym rozrachunku zająłem dobre drugie miejsce, z którego jestem jak najbardziej zadowolony i już nie mogę się doczekać następnych zawodów Grand Prix.
Lindgren długo po zakończeniu finałowej gonitwy odbierał gratulacje w swym boksie. Uśmiech nie schodził z jego rzadko odzwierciedlającej jakiekolwiek uczucia twarzy. Mimo późnej pory przyjaciele i sponsorzy chętnie podchodzili do Szweda, by zrobić sobie z nim i jego trofeum zdjęcie. Sam zainteresowany sprawiał wrażenie osoby dopiero co budzącej się z popołudniowej drzemki niż człowieka, który ledwo co zdążył ściągnąć kask po dwugodzinnych zawodach. „Fast Freddie” sam jednak szybko wyjaśnił, skąd u niego tyle wigoru i chęci do interakcji z innymi. – Po prostu kocham tutaj jeździć. Za każdym razem, gdy startujemy w Warszawie, czuję ogromną radość i szczęście, że mogę wsiąść na motocykl i ścigać się na oczach 55 tysięcy widzów. Widok wypełnionych trybun dodaje mi energii i siły, napędza mnie do jeszcze większego wysiłku. Nie czułem zmęczenia tylko przyjemność z jazdy na pełnym gazie przez pełne cztery okrążenia.
Sobotnią tradycją stało się już pytanie zawodników o ich opinię na temat rozwiązania kwestii piątkowych jazd treningowych. Poprosiliśmy naszego rozmówcę, aby również wygłosił swoje zdanie odnośnie tegorocznego novum. – Sądzę, że uatrakcyjni to trochę piątkowe, zazwyczaj nudne i monotonne treningi. Dzięki nowej formule zawodnicy jak i całe teamy nastawić się będą musiały na dwa dni rywalizacji. Nikt nie będzie mógł już przejść obojętnie obok tych treningów a zazwyczaj tak się działo. Każdy będzie musiał teraz dać z siebie wszystko już nie tylko w turnieju ale również i dzień przed, po to, żeby uzyskać jak najlepszy czas i wybrać sobie jak najkorzystniejszy numer. Dla samych kibiców to również będzie coś nowego i zapewni im to większą ilość sportowych emocji.
Na sobotni sukces Szweda nieco cieniem kładzie się jego akcja z dwunastej gonitwy dnia. Wtedy to po słabszym starcie zawodnik częstochowskiego Włókniarza znalazł się na ostatniej pozycji i musiał się wiele napracować, by zdobyć chociażby jedno „oczko”. Sztuki tej dokonał za sprawą agresywnego ataku na pierwszym wirażu, kiedy to mało co nie staranował Antonio Lindbäcka. Po biegu „Toninho” pozbierał części ze swojego motocykla, które na wskutek lindgrenowskiej szarży znalazły się na torze i cierpliwie czekał, aż jego znajomy z kadry „Trzech Koron” zjedzie do parku maszyn. Gdy to nastąpiło, czarnoskóry zawodnik rodem z Brazylii „poczęstował” solidną porcją szprycy spod deflektora trzeciego zawodnika ubiegłorocznego cyklu Grand Prix. Do swoistej wojenki „szwedzko – szwedzkiej” w dość lakoniczny sposób odniósł się winowajca całego zajścia. – Ostro go zaatakowałem, może nawet trochę za ostro. Lecz taki jest żużel, nic więcej nie mam do powiedzenia w tej sprawie – skwitował drugi zawodnik warszawskiej imprezy.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!