Ostatnio dużo się mówi i pisze o rosyjskim żużlu. O jego problemach finansowych i marketingowych. Z doniesień medialnych wyłania się obraz dyscypliny, która właściwie upada i poza nielicznymi ośrodkami kadłubowej ligi nie jest uprawiana. Postanowiłam sprawdzić, czy sytuacja naprawdę wygląda aż tak źle i odbyłam bliskie spotkanie ze speedwayem w Saławacie. A oto wnioski.
Fakt, że ten tekst w ogóle powstał, jest chichotem losu i dowodem na to, że tam, gdzie brak wielkiego biznesu i wielkich pieniędzy, jest więcej miejsca na sport i zwyczajne kontakty międzyludzkie. Do Saławatu miałam bowiem pojechać na chwilę, zrobić wywiad z Pawłem Nagibinem, młodym talentem zakontraktowanym przez rawicki klub, rzucić okiem na lokalny stadion i wrócić do Ufy – właściwego celu mojej rosyjskiej wyprawy. Plany jednak uległy zmianie z racji legendarnej rosyjskiej gościnności, która pozwoliła mi zobaczyć od środka, jak się robi żużel na wschodzie… i czy naprawdę jest tak źle, jak wieszczymy wszem i wobec my, speedwayowe media.
Historia o dalekich krajach wymaga wstępu geograficznego. Saławat, kibicowi żużlowemu znany przede wszystkim jako rodzinne miasto Emila Sajfutdinowa, to stutysięczna miejscowość (jak na warunki rosyjskie – prowincja) w Republice Baszkirii, w Rosji Centralnej. W tej dysponującej pewną autonomią jednostce terytorialnej spotykają się trzy grupy etniczne: Rosjanie, Baszkirzy i Tatarzy, prawosławie sąsiaduje z islamem, a drogowskazy i tabliczki sklepowe są w dwóch językach – rosyjskim i baszkirskim. W tym tyglu wiary, języka i kultury niezależnie od pochodzenia etnicznego pamięta się o bohaterze narodowym Baszkirów, żyjącym w osiemnastym wieku buntowniku Saławacie Jułajewie. Jego imię otrzymało właśnie miasto Saławat, zbudowane tuż po II wojnie światowej (prawa miejskie otrzymało w 1948 roku) rękami zesłańców. Dzisiaj, siedemdziesiąt lat później, niewiele prócz wystawy w lokalnym muzeum przypomina o rodowodzie tej postindustrialnej miejscowości. Na wjeździe do Saławatu za to, pośród ośnieżonego stepu, na kilku billboardach znani mieszkańcy składają miastu życzenia z okazji urodzin. Jest wśród nich i znajoma niewysoka sylwetka w kevlarze i z pucharem w dłoni. To pierwszy znak tego, że może żużel w skali kraju nie ma dla Rosji żadnego znaczenia, ale są miejsca, które pod względem przesycenia czarnym sportem, mogłyby konkurować z Zieloną Górą, Lesznem czy Toruniem.
Paweł Nagibin pojawia się na umówionym spotkaniu w towarzystwie swojego trenera, a prywatnie ojczyma, Artura Nafikowa. Artur ma trzydzieści pięć lat i żużel we krwi – sam był żużlowcem, tak jak jego ojciec. U progu XXI wieku, jeszcze jako junior, jeździł w jednej drużynie z Igorem Marko czy Aleksandrem Latosińskim. Nie zrobił zawrotnej międzynarodowej kariery, ale nauczył się dość, by teraz przekazywać tę wiedzę i miłość do czarnego sportu kolejnym pokoleniom, jako główny trener szkółki w Saławacie. Przy obiedzie dyskutujemy we troje o plusach i minusach profesjonalizacji sportu i o polskim żużlu. Paweł i Artur mają dobre wspomnienia z Polski, gdzie gościli na półfinale mistrzostw świata w klasie 250cc. Chociaż młodemu Rosjaninowi nie wyszły tamte zawody (cztery punkty, trzynaste miejsce), to poznał smak polskiej gościnności, gdy problemy sprzętowe zostały rozwiązane od ręki z pomocą naszych zawodników.
Pod względem bycia gościnnymi, Rosjanie nie są nic gorsi od Polaków. Dostaję zaproszenie do szkółki i na trening na zamarzniętym jeziorze. Z treningiem sprawa jest niepewna, ponieważ przed kilkoma dniami jeden z dwóch przygotowywanych do wypuszczenia na „dorosły” motocykl chłopaków miał wypadek. – Motocykl się trochę zniszczył, nie wiem, czy zdążymy go naprawić – tłumaczy Artur. Motocykl motocyklem, ale co z adeptem czarnego sportu? – Nic mu się nie stało, ci chłopcy są jak z gumy. Przewrócą się, wstaną i jeżeli mają na czym, to jadą dalej.
Rozstajemy się na jakiś czas, ale przez kolejne dwie godziny rosyjska gościnność mnie nie opuszcza: poznaję miasto w towarzystwie Siergieja i Leny poznanych na rosyjskim forum żużlowym. Wtedy też po raz pierwszy pada pytanie, które później słyszę jeszcze trzykrotnie: „Chcesz zobaczyć dom Emila?” Emil Sajfutdinow jest bowiem w Saławacie kimś w rodzaju lokalnego bóstwa, takim Saławatem Jułajewem dwudziestego pierwszego wieku, z motocyklem zamiast konia. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że każdy w mieście odczuwa dumę z sukcesów krajana, który jako pierwszy miejscowy zawodnik, w młodym wieku, wyjechał robić karierę „w Europie” i od lat z powodzeniem daje sobie radę w dalekim świecie. Sam zawodnik nie zapomina o swoich korzeniach – podczas ostatniej wizyty w rodzinnym mieście przez dwa dni prowadził treningi dla chłopców ze szkółki.
Nic dziwnego zatem, że najbardziej znane polskie miasto w Saławacie to wcale nie Warszawa, lecz Bydgoszcz. Słyszała o niej nawet przewodniczka miejscowego muzeum, która szybko zauważa moje zainteresowanie ekspozycją dotyczącą saławackiego sportu. Żużel ma w muzeum swoje miejsce chociażby w postaci figury żużlowca naturalnych rozmiarów. Przy czym warto wspomnieć, że ta postać honoruje innego bohatera miejscowego czarnego sportu, Aleksandra Baskakowa, który w 1990 roku zginął tragicznie, wskutek obrażeń odniesionych na torze. Baskakow, przedwcześnie utracony talent (w momencie śmierci nie miał nawet trzydziestu lat), został także uhonorowany pomnikiem, witającym odwiedzających saławacki stadion żużlowy.
cdn.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!