Moja miłość do żużla zaczęła się nie od ligi (mimo wrocławsko-toruńskich korzeni), ale od Grand Prix i do dziś jestem wierną fanką cyklu. Dlatego też z tym większym bólem obserwuję, jak cykl zmienia się w istny cyrk Grand Prix. Oby tylko żużlowcy nie podzielili losu tresowanych zwierząt…
To, że BSI podejmuje dziwne decyzje i nie zawsze kieruje się dobrem sportu żużlowego, nie jest ani sprawą nieznaną, ani całkiem nową. Pamiętacie sezon 2006? Gdyby Hans Andersen jeździł wtedy jako stały uczestnik cyklu, miałby ze swoją postawą realną szansę na medal. Ale nie jeździł, ponieważ nie dostał dzikiej karty, a dzikiej karty nie dostał, ponieważ, jak niesie wieść gminna, niepochlebnie wyraził się o włodarzach rywalizacji o tytuł Indywidualnego Mistrza Świata. Podobne kontrowersje wzbudzała przez lata praktyka rozdawania dzikich kart „po narodowościach”. O ile jasnym jest, że jeśli w cyklu mamy już trzech Polaków, Duńczyków czy kogokolwiek, to nie ma co dodawać czwartego do brydża, żeby jedna nacja nie monopolizowała zmagań, o tyle kiedy Jonsson czy Nicholls mimo kiepskiej postawy dostawali przepustkę do cyklu za właściwą flagę, było to cokolwiek bulwersujące.
Tegoroczne dzikie karty to temat też dyskusyjny, ale istnieje szansa, że co najmniej trzech z czterech „dzikusów” okaże się mimo wszystko dobrym wyborem. Zresztą, o zabetonowanej obsadzie Grand Prix i potrzebie przewietrzenia cyklu można by pisać elaboraty – i pisało się, od roku pańskiego 2006-2007. A obsada dyskretnie, ale jednak się zmieniała. W tym momencie o wiele poważniejszym błędem BSI jest to, co organizatorzy GP robią w kwestii aren zmagań.
Na kalendarz 2018 czekałam z utęsknieniem, przecież Phil Morris obiecywał Francję, a nawet Rosję – na to drugie wskazywało ubiegłoroczne Grand Prix Challenge w Togliatti i entuzjastyczne opinie BSI o tych zawodach. Oczekiwania szybko zweryfikowała rzeczywistość. Nie tylko nie ma nowych krajów, ale z kalendarza wypadła Łotwa, a w Szwecji jedna z rund z cudownego stadionu w Sztokholmie przeniosła się do znacznie mniejszego kalibru Hallstavik. Cóż, to samo spotkało swego czasu Grand Prix Danii – runda na Parken mogła spokojnie rywalizować swoją spektakularnością z Grand Prix w Cardiff, a ta w Horsens… Cóż, dość dokładnie moje odczucia wobec tej areny oddaje zasłyszany suchar, że „Horsens” to po polsku jak nic „Konin”. Przy całej mojej sympatii do Konina, nie jest to Kopenhaga.
Jednak najdziwniejszy w terminarzu Grand Prix 2018 był fakt, że runda w Australii to taki żużel Schrödingera – i jest, i jej nie ma jednocześnie. Jej status z „to be announced” zmienił się na nie-wiadomo-jaki, kiedy okazało się, że Etihad Stadium oficjalnie jest pod koniec października zajęte. Może to i lepiej, że nie będzie Grand Prix Australii – pomyślałam, gdy się o tym dowiedziałam, a razem ze mną pomyślało wielu europejskich fanów speedwaya. Nie ma co kryć, że centrum żużla jest Europa, najwięcej kibiców jest w Europie i w związku z tym Europa najzwyczajniej w świecie zasługuje na wielki finał cyklu i koronację mistrza świata. Ostatnia runda w Toruniu, czy się lubi Motoarenę, czy nie, była dobrym wyborem – duży stadion, miasto, które żyje żużlem, dogodna lokalizacja dla zagranicznych fanów i dach, dzięki któremu nie trzeba było drżeć o odpowiednią pogodę. Równie dobrym wyborem na zakończenie sezonu byłaby Warszawa. Albo Sztokholm, wszak Friends Arena też ma zamykany dach.
Żyłam więc w przekonaniu, że zdarzyło się szczęście w nieszczęściu i trzeba polować na bilety na finał Grand Prix w Toruniu… póki pewne medium nie wykopało informacji rewolucyjnej: Grand Prix Australii jednak będzie. Ponoć 20 października. Ponoć w Adelajdzie na tamtejszym wielofunkcyjnym obiekcie Showgrounds, z uwagi na to, że lokalny stadion żużlowy kompletnie nie spełnia wymogów związanych z przeprowadzaniem imprez o randze międzynarodowej. Tego newsa zdają się potwierdzać słowa Torben Olsena przytaczane pod koniec marca przez portal Australasian Leisure: „pracujemy bardzo ciężko nad tym, by nasz cykl pozostał na Antypodach”. Kilka źródeł potwierdza też zaangażowanie prominentnych australijskich sponsorów w poszukiwanie obiektu do przeprowadzenia finałowej rundy 2018.
Takie krótkie przypomnienie, gdyby panowie z BSI jakimś cudem czytali po polsku: jest MAJ. Zaraz odbywa się pierwsza runda cyklu. A kibice i, co ważniejsze, zawodnicy nadal nie mają pewności, ile tych rund będzie (a to różnica, czy mentalnie przygotowujesz się na dziesięć, czy na jedenaście turniejów) i ile dodatkowych dolarów przyjdzie im wyciągnąć z kieszeni na koniec sezonu. Dwa tygodnie przerwy między ostatnią rundą w Europie i Grand Prix Australii też brzmią jak mało śmieszny żart, biorąc pod uwagę, że sprzęt dociera na Antypody drogą morską. Wystarczy drobny przestój i już ktoś może się wyeliminować z walki o najwyższe cele wskutek problemów logistycznych.
Mam ogromną nadzieję, że wieści o Grand Prix Australii 2018 są mocno przesadzone – jeśli nie są, to BSI właśnie załatwia sobie strzał ostrzegawczy prosto w tył głowy. A wystarczyło trochę pomyśleć: runda poza Europą to bardzo dobry pomysł… tylko że na otwarcie sezonu. Kiedy Grand Prix Nowej Zelandii odbywało się w marcu, było może loteryjną rundą z uwagi na nierozjeżdżenie zawodników, ale pozwalało wejść w sezon z przytupem i wypromować dyscyplinę z dala od Starego Kontynentu. A gdyby zrobić Grand Prix Australii w Adelajdzie na otwarcie sezonu, myślę, że BSI w końcu otrzymałoby pożądany odzew od kibiców na Antypodach.
Czy będziemy sezon żegnać w Toruniu, czy gdzieś na drugim końcu świata? W pewnym momencie dowiemy się tego na pewno. Pytanie tylko, co to będzie za moment i czy nie przyjdzie nam go nazwać Stanowczo Za Późno.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!