Życie ludzkie jest kruche, ulotne i krótkie. Banał. Życie sportowca zaś cechuje się tym samym, jednak podzielić je trzeba co najmniej przez dwa. Sukcesem samym w sobie jest zatem umiejętne wykorzystanie danego zawodnikowi przez Stwórcę czasu, by zaistnieć w świecie sportu i wryć się w zbiorowej pamięci wielce wybrednego fana.
Dziennie ziemski padół opuszcza tysiące osób. Nawet w chwili pisania, jak i czytanie tego tekstu, ktoś w agonalnym oddechu żegna się ze światem i przenosi do krainy wiecznych łowów. Jako, że główny księgowy błękitnej planety nie znosi przysłowiowego manka, w miejsce osób zabranych, szybko „powołuje” nowe życie, by ono stało się solą ziemi. Ten sam mniej więcej schemat obowiązuje rzecz jasna w sporcie. Setki atletów, rok rocznie, podejmuje najtrudniejszą z decyzji i rezygnuje z czynnego uprawiania czegoś, co nierzadko zajmowało centralną postać w planie dnia. Na ich miejsce błyskawicznie przychodzą młodsi, silniejsi, bardziej żądni sukcesów i splendorów gołowąsi, którzy za kilka lat okupować będą najwyższe stopnie podium. Są jednak wyjątki, od przytoczonej przed chwilą reguły. Są pewne ewenementy, jednostki, których zastąpienie sąsiaduje z niemożliwością i misją awykonalną. Owszem, tabele światowych rekordów nie odnotowały nigdy takiego wyczynu, któremu z miejsca nadano miano „niepobijalnego”. Zawsze da się skoczyć o łokieć wyżej, pobiec o oka mgnienie szybciej czy też zdobyć o jeden złoty krążek więcej, niż konkurent, dajmy na to, z Kraju Hamleta. Słowem, z końcem kariery jednych zawodników, kończy się pewien okres, którego nie da się już sklonować w żadnym laboratorium.
W święto miłości doszło zatem, paradoksalnie, do jednego, z najgłośniejszych rozwodów w historii czarnego sportu. I choć małżeństwo już od jakiegoś czasu wegetowało w separacji, choć od niektórych znajomych dobiegały sygnały, że z tego sjenitu toru już raczej nie będzie, gdzieś, w każdym kibicu ścigania się w lewo, tliła się iskierka nadziei, iż wiecznie uśmiechnięty Kalifornijczyk kolejny już raz zadziwi żużlowe uniwersum i wyjedzie pod taśmę tak, jak miał to w zwyczaju robić przez poprzednie trzy dekady. A każdy, nawet największy malkontent i przeciwnik „Jankesa” musi przyznać, iż podziwianie Amerykanina było istnym crèm de la crème speedwaya. I owszem, można nieco przyczepić się do tego, że Hancock obierał przeważnie najkrótszą i najprostszą trajektorię toru. Próżno było go poszukiwać gdzieś pod bandą w szaleńczej szarży bez roll-offów. Jeśli „Herbie” występuje już w jakichś zestawieniach najpiękniejszych biegów w historii żużla, to obsadzany jest raczej w roli tego, który na mecie dziwi się, jak w ogóle przeciwnik zdołał go ograć. Pokazuje to jednak tylko i wyłącznie kunszt czterokrotnego czempiona. By znaleźć się przed mistrzem, trzeba było o owe mistrzostwo się otrzeć. Nie wystarczyło tylko oddalić się od krawężnika na kilometr i pewnym sukcesu oczekiwać momentu, w którym minie się przeciwnika, tuż przy ogrodzeniu. Ileż to razy, podczas śledzenia rund Speedway Grand Prix, gdy przeciwnik zbliżał się do „Grina”, w głowie majaczyła mi myśl „teraz go łyknie”. Po –entym razie przestałem się dziwić. Spod żadnej, tunerowskiej ręki nie wyszedł i nie wyjdzie nigdy taka jednostka napędowa, która przewyższać będzie lata doświadczeń zbierane z torów pod każdą długością i szerokością geograficzną.
Rozbrat Hancocka z speedwayem ma również i dla mnie, medialnego żółtodzioba, pewien symboliczny wymiar. Zewsząd sypią się peany pochwalne na cześć Amerykanina nie tylko za to, kim był na torze, ale również i za postawę prezentowaną już po pozbyciu się żużlowego rynsztunku. Dziennikarze dzielą zawodników na tych, do których warto podchodzić z mikrofonem oraz na tych, którym pod żadnym pozorem, w pewnych okolicznościach, nie powinno się go podsuwać. Od dużo starszych stażem kolegów wiem, iż „Herbiego” przyporządkować można tylko i wyłącznie do tej pierwszej grupy, choć niektórzy nawet twierdzą, że Mistrz stanowił jednoosobową eskadrę, której szacunek dla przedstawicieli mediów był niespotykany w żadnym, innym boksie. I gdy w listopadowy wieczór gruchnęła informacja, iż Kalifornijczyk parafował umowę z rybnickim ROW-em, ogarnęło mnie uczucie, którego jako kibic „zielono – czarnych” nie doznałem nigdy. Dawno w barwach „Rekinów” nie występował zawodnik z tak bogatym życiorysem, więc naturalnym było, iż postać Amerykanina musiała stać się kolejnym, dodatkowym magnesem dla fanów ciągnących na obiekt przy Gliwickiej 72. Każdy, kto choć raz stawał przed obliczem Anglosasa wie, jakim wyzwaniem dla kogoś z kraju tak zacofanego językowo, jakim jest Polska, jest konwersacja, choćby ta najprostsza, w języku Szekspira. Na samą myśl, iż po którymś, ze spotkań „Rekinów”, miałbym podejść do Hancocka i poprosić o rozmowę, miałem przed oczyma wszystkie godziny lekcyjne, które spędziłem w szkolnych murach na studiowaniu czasu „present continuous”. I wszystkie te, podczas których lekkomyślnie się obijałem. Zimowe przygotowania i spisywania gotowych formułek, które podlane stresem spowodowanym możliwością przeprowadzenia wywiadu z tak utytułowanym zawodnikiem brzmiałyby pewne komicznie, muszą ostatecznie wylądować w koszu. Cóż, dołączam zatem do aktora Himilsbacha, i również będę mógł opowiadać anegdotkę o niespełnionych, lingwistycznych podbojach.
Dla samego PGG ROW-u decyzja Amerykanina również nie jest, rzecz jasna, korzystna. To w „Jankesie” pokładany był pakiet większościowy nadziei, że przygoda „Rekinów” z najlepszą, żużlową ligą świata nie potrwa zaledwie jeden sezon. „Herbie” nie tylko miał startować w Rybniku jako bezapelacyjny lider, ciągnący cały zespół ku górze, ale również miał być gwarantem na lepsze występy pozostałych zawodników. Ci mieli czerpać garściami z przebogatego doświadczenia zebranego przez czempiona na przestrzeni całej kariery. Zaplecze sprzętowe oraz obecność w teamie Rafała Haja, miała być przepustką do sprzętowego raju, który rybniczanie zamierzali rzucić na szalę, dając ostatecznie utrzymanie w PGE Ekstralidze. Cytując Marka Konrada z „Dnia świra” – I wszystko to jak krew w piach. Emerytura Hancocka tylko dodała czarnego pigmentu do i tak niezbyt kolorowych przepowiedni dla ekipy prowadzonej przez Piotra Świderskiego. Sam szkoleniowiec, dla którego będzie to debiutancki sezon w roli pierwszego trenera, również traci olbrzymi atut. O wiele łatwiej prowadzi się zespół mając u boku czterokrotnego mistrza globu, który z niejednego żużlowego pieca chleb już jadł i w niemal każdej sytuacji mógłby wesprzeć cenną radą z pozycji ciągle czynnego zawodnika . Marnym pocieszeniem wydaje się zatem fakt, iż rybnickim stranieri ubywa jeden konkurent do wyjściowego składu, przez co atmosfera, chociażby na przedmeczowych treningach, powinna być nieco spokojniejsza.
Greg Hancock kończy karierę. Wielu pasjonatów speedwaya twierdziło, że nigdy nie doczekamy się takiego komunikatu. Potomkowie Woffindena, Zmarzlika czy Madsena mieli w przyszłości ścigać się na największych żużlowych arenach, a wiecznie uśmiechnięty Kalifornijczyk miał im wciąż towarzyszyć i z nimi rywalizować. Amerykanin wszak wielokrotnie udowadniał, iż w młodości musiał pójść w ślady gala Obeliksa i wpaść do kociołka z eliksirem dającym wieczną krzepę i hart ducha. Jednak coś, co miało nigdy nie nadejść, zmaterializowało się czternastego dnia lutego i ten moment za kilkanaście wiosen będzie postrzegany, jako definitywny koniec pewnego okresu. I oczywiście, że Amerykaninowi z miejsca zostaną przebaczone i zapomniane grzechy, których dopuścił się na przestrzeni całej swojej przygody z żużlem. Tak, Hancock, wbrew obiegowej opinii, nie był i nie jest postacią krystaliczną. Lecz, czy kiedykolwiek takowa stąpała po ziemi? Niech pierwszy bryłą sjenitu rzuci ktoś, kto w życiu nie dopuścił się żadnego przewinienia i z czystym sumieniem może ochrzcić się mianem człowieka bez jakiejkolwiek skazy. „Herbie” miał swoje za uszami, ale znacznie więcej miał w gablocie. A najwięcej miejsca wygospodarował sobie w sercach całej rzeszy fanów, która jeździła za nim po całym globie, dumnie prezentując flagę z pięćdziesięcioma gwiazdkami.
I gdzieś tak na uboczu tych wszystkich wspomnień, wyliczeń, dywagacji i przepowiedni na przyszłość, jest sam zainteresowany. Którego, takie mam przynajmniej wrażenie, każdy chciałby mieć na własność. Każdy chciałby zarzucić na szyję niewolnicze chomąto i pod przykrywką pięknych słów o ikonie speedwaya, zaciągnąć do orki na własny rachunek. Kluby, gdyż Hancock to maszynka do wypełniania programu zdobyczami punktowymi. Obecność takiej persony z miejsca wyprzedaje kilka sektorów, sprawia, iż o ośrodku jest głośno, co tylko pomaga w dojściu do jeszcze większego strumienia pieniędzy. Dziennikarze i domy medialne, bo pogawędka z „Grinem” to „samograj” nadający się z miejsca do puszczenia w eter. Sponsorzy, ponieważ speedway nie ma drugiej, tak globalnie rozpoznawalnej twarzy, mogącej nabić kabzy mecenasom żużla. Sam przecież popadłem w „Hancock-centryzm” i celowo zwalniałem dostępną pamięć na dysku na poczet przyszłych nagrań z „Jankesem”. Sam Kalifornijczyk, kolejny już raz, jednak już poza owalem, udowodnił swoją wielkość, wyłamując się z tego schematu, przedkładając czyjś interes, nad własny. Wszyscy doskonale wiemy, dlaczego w poprzednim sezonie nie dane było nam podziwiać Amerykanina na światowych arenach. Czymże jest żużel, cztery okrążenia, tyleż samo zawodników i sport pełen paradoksów w obliczu choroby? Jaką błahostką wydaje się być torowa rywalizacja w zestawieniu z prawdziwą potyczką o zdrowie oraz życie? Niestety, Hancock musiał zestawić sobie te dwa, jakże różne światy i postawić tylko na jednego konia. Doskonale wiedział, że w sytuacji, w której małżonka walczy z śmiertelnym wrogiem, nie może oddać się dyscyplinie z takim samym zapałem, jakim darzył speedway przez trzy dekady. Decyzja tyleż zrozumiała, co niezwykle dojrzała. I tylko smutek oraz poczucie wstydu ogarnia człowieka, gdy czyta kibicowskie komentarze, jakoby „Herbie” zwyczajnie zasłaniał się cierpieniem małżonki. A takowe, niestety, już się pojawiły.
Nam, kibicom i sympatykom dyscypliny samej w sobie, którzy stawiają speedway na piedestale, nie pozostaje nic innego, jak podziękować Gregowi za lata wspaniałej kariery. Za to, że był „jakiś”. I wtedy, gdy w wieku 46 lat wspiął się czwarty raz na szczyt i wówczas, gdy rzucił się w przypływie agresji na Nickiego Pedersena na szwedzkiej ziemi. Podziękować za każdy bieg w Speedway Grand Prix, jak i treningowe kółka na próbie toru, przed ligowymi spotkaniami klubów, których w swoim życiorysie miał od groma. Kariery kończyli Małysz, Jordan, Gretzky i wielu innych, wielkich przedstawicieli swoich dyscyplin, stając się tym samym postaciami ikonicznymi. Bohaterami, których młodzi adepci stawiają sobie za wzór, o których myślą przed zaśnięciem i przywołują zaraz po przebudzeni się ze snu, w którym umiejętnościami dorównywali swym idolom. Grega Hancocka jednym tchem wymieniać będziemy obok legend czarnego sportu. Ba, robiliśmy to, gdy Amerykanin jeszcze czynnie uprawiał to, czemu podporządkował całe swoje życie. Celowo w tekście nie przywołuję wszystkich statystyk dotyczących „Jankesa”, bo to tylko liczby, którymi w najbliższych dniach będziemy zasypywani. A zawsze, gdzieś na końcu, jawi się postać człowieka, którego dokonania są niezaprzeczalne i jakże namacalne. Przez lata „Herbie” czarował swoją jazdą, skuteczną, wyrachowaną, ukierunkowaną na sukces i splendor. Przez lata wcielał się w rolę ostatniego Mohikanina, który niejednej „bladej twarzy” dałby lekcję poprawnej jazdy w lewo. Dawno już opuszczony przez kompanów zza oceanu, jak Ermolenko czy Hamill, ciągnął praktycznie w pojedynkę speedway pod amerykańskim sztandarem. Teraz, wielki mistrz, zjeżdża po raz ostatni do parku maszyn i rozpoczyna kolejny pojedynek, tym razem już poza owalem. Miejmy nadzieję, iż Hancock skutecznie wspomoże małżonkę w walce z chorobą. Oby wspólnie przeszli przez ten gorszy okres, by za linią mety cieszyć się z upragnionej wiktorii. A kto wie, może w przyszłości zobaczymy jeszcze wiecznie uśmiechniętego Kalifornijczyka w światowym speedwayu w innej roli. Do tego czasu, nie pozostaje nam nic innego, jak wspominać dokonania Amerykanina i podziwiać, jak mawiał wieszcz, pomnik trwalszy, niż ze spiżu.
A na taki niewątpliwe zasługuje. Dziękuję Ci, Mistrzu.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!