„Było mnóstwo pozytywnych akcentów, były też i jakieś zakręty, z których musiałem wyjść szybko na prostą. Udawało się jednak dosyć sprawnie znajdować przyczyny problemów, jakie czasem mieliśmy” – tak ocenił swój sezon na ekstraligowym zapleczu czwarty w klasyfikacji Nice 1. Ligi Żużlowej – Andrzej Lebiediew.
Łotysz, przed rozgrywkami w 2017 roku, zasilił szeregi wrocławskiej Sparty i w swym debiutanckim sezonie mógł poszczycić się wielce zadowalającą średnią 1,518 punktu na bieg, która ostatecznie zapewniła mu 35 lokatę wśród najskuteczniejszych przedstawicieli PGE Ekstraligi. Gdy wydawało się, że Lebiediew poczyni w sezonie 2018 znaczący krok do przodu i jeszcze mocniej odciśnie piętno na ekipie z dolnośląskiego ośrodka, stała się rzecz odwrotna, od oczekiwanej. Były, Indywidualny Mistrz Europy z 2017 roku znacząco obniżył loty, dość powiedzieć, że we wrocławskich barwach zdołał odjechać ledwie dwanaście biegów. Taka forma nie mogła zagwarantować mu miejsca w składzie drużyny prowadzonej wówczas przez Rafała Dobruckiego, na czym skrzętnie skorzystał rybnicki ROW, wypożyczając Łotysza do końca 2018 roku. Lebiediew w „zielono – czarnym” kewlarze prezentował się o dwie klasy lepiej, co z miejsca zagwarantowało mu status gwiazdy i postaci wręcz wielbionej przez górnośląskich kibiców. Po nieudanej batalii o PGE Ekstraligę i wygaśnięciu umowy pomiędzy dwoma ośrodkami, Łotysz powrócił do Sparty, z której momentalnie znów został wypożyczony i stało się jasnym, iż 25-latek ponownie występować będzie na pierwszoligowych torach.
Różnica polegała jednak na tym, iż zamiast na Górny Śląsk, Lebiediew powędrował w dobrze sobie znane rejony. Jak sam wielokrotnie przyznawał, nie dopuszczał do siebie myśli, by mógł startować w barwach obcej ekipy na domowym torze w Dyneburgu, gdzie się wychowywał i uczył żużlowego rzemiosła. Jego drużyna, z wychowankiem o uznanej renomie i z kilkoma zawodnikami o nieprzeciętnych umiejętnościach zajęła ostatecznie szóste miejsce w Nice 1. Lidze Żużlowej. Łotysze do końca jednak musieli bić się z Orłem Łódź o uniknięcie barażowych bojów z drugą ekipą drugoligowego frontu. I mimo, iż ostatecznie to podopieczni Nikołaja Kokina znaleźli się w tabeli przed zawodnikami prowadzonymi przez Lecha Kędziorę, szósta lokata na koniec rozgrywek raczej nikogo nie powinna na Łotwie zadowalać. Zdanie te podziela nasz rozmówca, który potrafił nawet zdefiniować taki, a nie inny przebieg sezonu w wykonaniu Lokomotivu.
– Patrząc na to, jak wyglądaliśmy na „papierze”, nie byliśmy w gronie zespołów, które miały największe szanse, by dostać się do fazy play –off. Powiem szczerze, że jednak gdzieś po cichu na to liczyłem, że sprawimy niespodziankę i znajdziemy się w najlepszej czwórce sezonu zasadniczego. Naszą największą bronią jest domowy tor, gdzie udaje nam się zdobywać punkty bonusowe z nieco lepszymi rywalami. To tam robimy największą „robotę”. Wyszło jednak inaczej, bo początek sezonu mieliśmy, co tu dużo mówić, niemrawy. Mieliśmy ogromne problemy z własną nawierzchnią, nie potrafiliśmy się dogadać z toromistrzem, który nie robił tego, czego od niego wszyscy oczekiwali. Ja może nie miałem z tym wielkiego problemu, bo tor w Daugavpils to jest mój domowy owal, na nim się wychowałem i uczyłem jeździć na żużlu. Obojętnie więc, jakie tam będą warunki, wiem doskonale jak mam na nim jeździć. Dla drużyny jednak był to istny strzał w kolano – przegraliśmy dwa mecze, bonusy uciekły i można powiedzieć, że straciliśmy sześć punktów. I tego tak naprawdę zabrakło, by znaleźć się w najlepszej czwórce. Dopiero potem zostały poczynione pewne zmiany w przygotowaniu toru, cała drużyna wiedziała już o co chodzi, jak się do niego dopasować i wreszcie pojechaliśmy tak, jak należy to robić na własnym torze. Potem już pokazywaliśmy, kto tak naprawdę rządzi w Daugavplis. Znaleźliśmy wspólny język, zaczęliśmy, może trochę za późno, współpracować, i to przełożyło się na dobrą końcówkę sezonu.
Zespół z Dyneburga startuje na polskich torach od 2005 roku. W początkowej fazie swych wojaży, trochę prześmiewczo i lekceważąco ochrzczeni zostali mianem „długopisów” – wszak, mało kto w żużlowej Polsce potrafił poprawnie wymówić pełną nazwę łotewskiego ośrodka. Te nieco krzywdzące przezwisko już dawno jednak straciło rację bytu, gdyż goście z północy od kilku lat mają ugruntowaną pozycję na nadwiślańskim rynku speedwaya. Dzięki startom w szeregach „Lokomotywy” na szerokie tory wypłynęli tacy jeźdźcy jak bracia Łagutowie czy nasz rozmówca, który obecnie jest najlepszą i najbardziej rozpoznawalną twarzą łotewskiego, „czarnego sportu”. Korzystając z okazji zapytaliśmy 25-latka, jak jego zdaniem kształtuje się przyszłość speedwaya w tym nadbałtyckim kraju. – Bardzo pozytywnie. Mamy od czterech lat, jeśli się nie mylę, drugi ośrodek żużlowy w Rydze, gdzie speedway świetnie się rozwija. Mamy już tego nawet owoce, chłopaki z Rygi jeżdżą w barwach Lokomitvu w Drużynowych Mistrzostwach Polski Juniorów. Pokazują dobry wynik, startują, walczą i widać, że chcą jeździć. Obojętnie, skąd przychodzi zaproszenie – Dania, Szwecja, Czechy, nie ma żadnego znaczenia. Najważniejsze, że im się chce. Jeżdżą, gdzie tylko się da, nabierają doświadczenia, uczą się speedwaya. Trenują, nie tylko u siebie, ale też i z nami w Daugavpils, gdzie zawsze mogą liczyć na jakieś nasze wskazówki, czy rady. Takie treningi dają im mnóstwo pozytywnej energii i zapału do jeszcze cięższej pracy. Proszę tylko spojrzeć na skład naszych juniorów, który zgłosiliśmy przed sezonem do rozgrywek. Jeśli się nie mylę, było ich aż jedenastu, co tylko pokazuje, jaki mamy potencjał, jeśli chodzi o łotewski żużel. Speedway na Łotwie nie stoi w miejscu i tylko czekać, aż wyda on kolejne, słodkie owoce (śmiech).
Na koniec zapytaliśmy naszego rozmówcę o jego obecność, zarówno w leszczyńskim parku maszyn, gdzie wspomagał kolegów z Betard Sparty Wrocław, oraz fakt, iż finał Nice 1. Ligi Żużlowej pomiędzy PGG ROW-em Rybnik a Arged Malesa TŻ Ostrovią podziwiał z perspektywy rybnickiego parku maszyn, przyobleczony w koszulkę z „zielono – czarnym” herbem na piersi. – Jechałem na Słowenię, byłem więc przejazdem i we Wrocławiu, gdzie miałem trochę spraw do załatwienia i przy okazji zahaczyłem też o Rybnik, by zobaczyć finał Nice 1. Ligi Żużlowej. Nie żałuję, że się tam znalazłem, bo był to super mecz, fajne widowisko. Spotkanie było wyrównanie, nie był to jednostronny finał. Wydawało się wszystkim, że rybniczanie tylko przypieczętują ten awans u siebie, ale zawodnicy z Ostrowa mocno się przeciwstawili gospodarzom. Tak naprawdę musieliśmy czekać aż do ostatniego biegu, by poznać nowego beniaminka PGE Ekstraligi. Sama atmosfera meczu też była fantastyczna. W Rybniku kibice są po prostu wspaniali. Brakuje czasem słów, by ich opisać, dlatego tak dobrze wspominam czas, kiedy tutaj startowałem. Panuje tu wręcz rodzinna atmosfera, nie ma żadnej agresji czy złości z ich strony, zawsze okazują szacunek drużynie przeciwnej i to jest szalenie istotne i piękne zachowanie – zakończył rozmowę z portalem speedwaynews.pl 25-latek.
źródło: inf. własne
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!