W minioną sobotę miałem okazję wybrać się do Nagyhalász, na zawody jednej z czterech rund kwalifikacyjnych do cyklu Grand Prix. Radość duża, bo w końcu jakieś nowe miejsce w czasach koronawirusa. Podwójna jednak okazała się ona już na miejscu, gdy zobaczyłem, jak fantastyczny jest ten niedoceniany przez nikogo żużel na Węgrzech…
Powiesz komuś nie bardzo wtajemniczonemu „Węgry i speedway”, to pomyśli, że żartujesz, albo że masz na myśli jakieś nikogo nie interesujące rozgrywki ligi podwórkowej. Oczywiście jakieś ziarnko prawdy by w tym było, bo u Madziarów nie ma już teraz zbyt wielu zawodników, zwłaszcza takich odnoszących sukcesy na arenie międzynarodowej, jak dawniej. Jest jednak za to miejsce do speedwaya idealne. Rzekłbym stworzone po prostu do tego sportu. Nagyhalász, które gościło w minioną sobotę uczestników eliminacji do Grand Prix zrobiło na mnie przeogromne wrażenie. Nie jest to co prawda Bóg wie jak nowoczesna arena, ale kto nie zobaczy na własne oczy, to nie zrozumie. Pozostaje na razie tylko uwierzyć.
Obiekt stosunkowo nowy, niedawno wybudowany, ale jakże fantastycznie skonstruowany. Wszystko schludnie, czysto, kameralnie, z trybunami potrafiącymi pomieścić większą grupę fanów, choćby tak liczną, jak ta obecna na ostatnich eliminacjach do GP. Czyli niemała. Sam tor krótki, techniczny o bardzo specyficznych łukach. I ta nawierzchnia… czerwona, nieprzeciętna, nadająca się do jazdy zarówno w upał, jak i deszcz. W sobotę w Nagyhalász skwar był potworny, 33 w cieniu, to lekko. Jednak kto by tu pomyślał o jakimś dodatkowym polewaniu toru! Roszenie co dwa biegi? Nic z tych rzeczy. Nie było to wcale potrzebne. Wszystko przygotowane wyśmienicie. Przy tej polewaczce, to od razu znajdę szybkie porównanie. 24 godziny później, w „Jaskółczym Gnieździe” nic nie wnosiło ciągłe dodatkowe polewanie owalu. Kurz, kurz i jeszcze raz kurz. Momentami nie było widać nawet, kto jedzie. Ale przecież nadal opinia kibica będzie taka, że w Polsce mamy najlepsze tory i ogólnie wszystko „naj”… Ja się z tym nie zgadzam. Już od dawna.
Czerwony, ceglasty tor na "Speedway Ringu"
Co jeszcze urzekło mnie w tym malutkim Nagyhalász? Ano zdrowe podejście do życia. Węgrzy stwierdzili, że nie ma sensu dalej tkwić w sztucznej fikcji i zrobili normalną, klasyczną prezentację. Najpierw żużlowcy wyjechali na motocyklach, zrobili pokazowe okrążenia, potem ustawili się w szeregu i przywitali się z widownią. Wszystko bez maseczek, tak jak to było za starych, dobrych czasów. Tymczasem w Polsce prezentacja? Gdzież tam, przecież zarazimy się podczas niej koronawirusem.
Co następne… nie zniechęca się tutaj kibica do przyjścia na stadion. Każdy może przynieść sobie co chce i nikt mu w plecak zaglądać nie będzie. Przyszła rodzina z dziećmi, to i dla nich się coś znalazło. Co przerwę na równanie toru, konkurs na najgłośniejszy doping, a nagrodą klubowe koszulki, czapeczki i smyczki. Poza tym jeden wielki luz, swoboda, klimat i piknik. Właśnie to ostatnie słowo chciałem jeszcze bardziej rozwinąć. Czy ktoś widział stadion żużlowy, na terenie którego można sobie przenocować tak o i jeszcze połowić ryby? Śmiem wątpić. W Nagyhalász tuż za torem mamy piękne stawy, a obok nich domki letniskowe, w których można wykupić nocleg. Wszystko okraszone mini placem zabaw i dość dużą knajpą. Nie skłamię, jeśli stwierdzę, że można tu spokojnie spędzić krótki urlop. A wszystko przecież na terenie „Speedway Ringu”.
Stawy mieszczące się na terenie stadionu
Domki letniskowe obok "Speedway Ringu"
Wreszcie sam aspekt sportowy, czyli rywalizacja na torze. Znajomi przekonywali mnie nie raz słowami: – Tu musisz przyjechać, zawody są za każdym razem za…iste. – Ściganie palce lizać, zobaczysz. Widziałem już kilka żużlowych torów i nie raz zachwyciłem się poziomem widowiska, ale w Nagyhalász doprawdy oniemiałem. Dosłownie każdy bieg dostarczał ogromu emocji, a ludzie przyzwyczajeni do wypełniania programu po rozpoczęciu czwartego kółka, szybko by się tego odzwyczaili. Walka od startu do mety, a widok zawodnika przedzierającego się z czwartego miejsca na czoło stawki, to nie jest zaskakująca sytuacja na tym torze. – Owal jest z pewnością przyjemny do jazdy, ale bardzo ciężko jest uciec do przodu. Nie da się odjechać nikomu na większy dystans. To sprawia właśnie, że zawody mogły się podobać – tak mówił po turnieju Paweł Przedpełski, który zdołał rzutem na taśmę wywalczyć sobie awans do Challenge’u. Właśnie ostatni wyścig dnia, czyli dodatkowa gonitwa o miejsce czwarte, premiujące dalszą walkę o GP, dostarczyła kibicom kolejnego ogromu wrażeń. Po starcie wydawało się, że to Łogaczow będzie świętował powodzenie w eliminacjach. Przedpełski szybko wybił mu to z głowy, po czym Łogaczow znów o sobie przypomniał. Tak w kontakcie się żarli aż do prostej startowej przedostatniego okrążenia, gdy Przedpełski tuż przy bandzie, odbijając się wręcz od niej tylnym kołem, przedarł się na prowadzenie, którego już nie oddał. Jedno wielkie „wow”, „wisienka na torcie”, która przypieczętowała widowiskowość całej imprezy.
Żużlowa kanapka i centymetrowe różnice między żużlowcami, to widok powtarzalny na torze w Nagyhalász
To tylko moje subiektywne przemyślenia, ale uważam, że Nagyhalász zasługuje na naprawdę duży turniej. Grand Prix Challenge w przyszłym sezonie mógłby być świetnym początkiem drogi do popularyzacji speedwaya na Węgrzech. Koniecznie jeszcze z jakąś transmisją, żeby uświadomić niedowiarków, że żużel to nie tylko Polska. W przyszłym roku do GP wkracza grupa Discovery, która chce podobno pójść nieco inną drogą niż nasze „kochane” BSI. Grand Prix Węgier? Ja to tylko tak zostawię… Myślę, że nikt nie pożałuje.
Źródło: inf. własna
Zwrot za pierwszy zakład do 110 PLN z kodem SPEEDWAYNEWS -> sprawdź szczegóły!
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!