Jednym z uczestników zakończonych przed tygodniem Mistrzostw Świata w speedrowerze był Michał Kastrau. Były zawodnik bydgoskiego klubu wrócił na tor w świetnym stylu, bowiem zdobył srebro IMŚ Weteranów.
Konrad Cinkowski (speedwaynews.pl): – Pana przygoda ze speedrowerem rozpoczynała się ponad dwadzieścia lat temu w lidze bydgoskiej, gdzie bronił pan barw drużyny Tuptuś SP 30 Szwederowo. Pamięta pan w ogóle skąd pomysł na to, by uprawiać właśnie ten sport?
Michał Kastrau (reprezentant Polski w kategorii Weteran): – Tak sobie próbuję przypomnieć kiedy to się zaczęło, ale jest ciężko tak daleko sięgnąć pamięcią. To było jakoś w 1991/92. Na pewno byłem jeszcze w podstawówce (uśmiech), kiedy ścigaliśmy się wokół piaskownicy z „przeciwnikami” z osiedla obok, a jako, że oni pierwsi zarezerwowali Polonię Bydgoszczy my byliśmy Spartą Wrocław (śmiech). Ścigałem się wówczas jako Dariusz Śledź. Później, bodajże po pokazowym turnieju na Zawiszy Bydgoszcz, który odbył się w 1994 roku Pan Waldemar Kowalkowski utworzył bydgoską ligę do której oczywiście się zgłosiliśmy, pod właśnie tą nazwą było w niej bodajże 12 zespołów, a na mecze potrafiliśmy jechać na naszych rowerach po 15-20 kilometrów na drugi koniec Bydgoszczy, bowiem nikt nie chciał płacić normalnego biletu w autobusie miejskim za rower. A speedrower wybrałem, ponieważ rodzice zabronili mi się zapisać do szkółki żużlowej – w latach młodzieńczych miałem aż cztery razy złamaną rękę, a ten sport był namiastką speedwaya. Tak na marginesie, jako ciekawostkę mogę dodać, że przez całą karierę speedrowerowca nie złamałem żadnej kości, a czasem bandy trzeszczały.
– Na brak sukcesów narzekać Pan nie może, a dotychczas chyba najcenniejszymi były medale zdobyte w Mistrzostwach Europy Drużyn Klubowych (srebro 2001, brąz 2008) czy też srebro Drużynowych Mistrzostw Polski (2006). Jak pan wspomina te lata, gdy regularnie ścigał się w lewo?
– Fantastycznie, a jakżeby inaczej! Wyjazdy w niedzielę rano np. do Rybnika, w drodze powrotnej nauka na sprawdzian w liceum, spędzanie czasu z przyjaciółmi, żadnych smartfonów, rozmowy o meczu, o każdej udanej mijance i atomowym starcie z czwartego pola. Do tego słuchanie relacji z kolejki żużlowej w radiu i powrót do domu ok. 23, a rano do szkoły. W tygodniu dwa treningi i kolejne zawody w weekend. Wszystko z pasji i zabawy, którą dawał nam ten sport.
– Przygotowując się do tego wywiadu wyśledziłem, że w 2012 roku jeszcze oglądaliśmy pana w rozgrywkach okręgowych. Później słuch nieco zaginął. Z czego wynikała ta kilkuletnia przerwa?
– Wiem, że jeszcze w 2009 kiedy to na koniec rozgrywek zajęliśmy ostanie miejsce w lidze, a cały sezon mieliśmy problemy ze skompletowaniem składu na mecz, starałem się pomóc drużynie jak mogłem, często będąc kierowcą, trenerem, opiekunem juniorów i zawodnikiem w jednej osobie. Rok 2010 wyglądał podobnie więc nie miało to już trochę racji bytu. Wcześniej po rozpoczęciu stałej pracy brakowało czasu i samozaparcia do trenowania tym bardziej, że nie mieliśmy ekipy na skład ligowy więc i chęci nie było aby jeździć po Polsce i dostawać manto od wszystkich, a i kolana odmówiły posłuszeństwa po 15 latach jazdy w lewą stronę, więc postanowiłem, że odpuszczę. Później rozpoczęliśmy z narzeczoną budowę domu, w 2011 stanąłem na ślubnym kobiercu z Madzią i coraz trudniej było powrócić do ścigania tym bardziej, że na horyzoncie nie było widać zawodników, którzy mogliby utworzyć w Bydgoszczy na nowo skład na ligową batalię.
– Skąd pomysł, by wrócić do sportu i czy występ w IMŚ Weteranów to jednorazowy powrót do speedrowera czy też planuje pan jakieś starty, choćby na szczeblu pierwszoligowym?
– Pomysł zrodził się jakieś półtora roku temu, gdy okazało się, że akurat Mistrzostwa Świata zbiegną się z datą moich czterdziestych urodzin. Na dodatek były słuchy, że może nawet w Toruniu lub Żołędowie, więc tak za miedzą jak to się mówi. Po cichu zacząłem snuć plany o występie w tej imprezie. Czy to jednorazowy powrót, nie wiem tego, ale na pewno wrócę w 2029 roku, aby powalczyć o tytuł w Grand Veterans (śmiech). Czy coś więcej? Czas pokaże.
– W Pucharze Federacji wykręcił pan trzynaście oczek, zaś w finale IMŚ Weteranów osiemnaście, co dało drugie miejsce. Domyślam się, że lepszego powrotu na tor do ścigania nie mógł pan sobie wymarzyć?
– Początkowo miałem jechać tylko w półfinale w Lesznie i ewentualnie w finale, gdybym się tam dostał jakimś cudem. Nasz półfinał miał bardzo mocną obsadę – całą kadrę Polski Weteranów oraz wyjadaczy z Wielkiej Brytanii jak Norman czy Patrick. Liczyłem po cichu, że i ja znajdę się w ósemce finałowej, tym bardziej, że dwa dni wcześniej wystąpiłem w Toruniu w test meczu z Resztą Świata i tragedii nie było. Występ w Toruniu był dla mnie pierwszym po ok. dziesięciu latach bez ścigania w lewo i to w takiej stawce uczestników. W miarę szybko się jednak odnalazłem w tym na nowo i myślę, że dodało mi to trochę pewności przed półfinałem, który zakończyłem z 16 punktami w tym z trzema biegowymi zwycięstwami.
– Przed wywiadem rozmawiałem nieco z Maciejem Laskowskim, który przyznał, że zbyt wielu treningów przed mistrzostwami pan nie odbył, a druga sprawa, że rower był daleki od stanu idealnego. Co więc zadecydowało o tak dobrej postawie, szczególnie w finale IMŚW?
– Szczerze mówiąc to plany były inne. Chciałem się przygotować do tych zawodów, chociaż trochę, aby nie mieć potem do siebie pretensji, że nic nie zrobiłem, więc czego mogłem oczekiwać. Niestety, życie nieco zweryfikowało te plany, gdyż w lutym ubiegłego roku miałem przez miesiąc czasu nogę w gipsie i praktycznie do końca roku wracałem do pełnej sprawności, a potem nie udawało się pogodzić wszystkiego. Tym bardziej, że mając rodzinę, sport amatorski nie może stać ponad nią, więc najpierw rodzina, a później przyjemności. Jesteśmy szczęśliwymi rodzicami dwójki chłopaków – prawie dwulatka i siedmiomiesięcznego maluszka, to praktycznie o godzinie 21 nie miałem już motywacji, aby iść potrenować przed zawodami, które miały być dla mnie przygodą i możliwością spotkania się z byłymi kumplami z zespołu: „Matim”, „Łukim” czy Steve Harrisem.
Rower faktycznie, mówią, że prehistoria i że nikt nie jeździ już na takim przełożeniu – 32/18, ale dzięki bratu i jego kolegom udało się odkurzyć sprzęt i nic nie zmieniając zacząłem kręcić kółka, a pierwszy raz na rower wsiadłem na treningu u Arka (Słysza) w Żołędowie. Było to jakieś dwa dni przed rozpoczęciem Mistrzostw Świata. Aż wstyd się przyznać, ale z perspektywy czasu to chyba na dobre mi to wyszło.
– Dlaczego?
– Nie wywierałem na sobie żadnej presji, że coś muszę, bo po prostu nie przygotowałem się do tych mistrzostw, więc jechałem się bawić i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Zawsze słynąłem z dobrej reakcji startowej, a mówiłem sobie, że na dystansie to oni będą musieli mnie wyprzedzić, a nie, że ja ich. Miałem również korzystny układ biegów i najgroźniejszych rywali, którzy według mnie mieli liczyć się w walce o podium po swojej prawej, zewnętrznej stronie. Nic tylko to wykorzystać i czekać na rozwój sytuacji. Dodatkowo swój pierwszy bieg wygrałem i to z czwartego pola. Dało mi to mega dużego i pozytywnego kopa, że ten dzień mógł być naprawdę dobrym dniem.
– Żałuje pan, że bydgoskiego klubu nie ma na ligowej mapie kraju, a w samej Bydgoszczy już sporadycznie rozgrywa się jakiekolwiek zawody?
– Nie żałuję, bo niby czego. Ja swoje wspomnienia mam z pasji, którą dzieliłem z chłopakami z teamu i może będzie okrutne to, co teraz powiem, ale czasy się zmieniają i młodzi chłopcy mają inne zainteresowania. Dodatkowo żużel w Bydgoszczy podupadł i skąd mają brać motywację, aby być Tomkiem Gollobem na rowerze? Ten sport tak naprawdę po dziesięciu latach mojej absencji nic się nie zmienił w mojej opinii. Nic, kompletnie.
– W sumie nie sposób się nie zgodzić…
– Nadal jest to amatorski sport, który może organizacyjnie jest na wyższym szczeblu, ale niestety to raczej opcja do wydawania pieniędzy, niż do ich pozyskiwania, więc zawsze będzie pasją, zabawą i formą spędzania czasu ze znajomymi. Nigdy nie będzie sportem profesjonalnym, bo jest zbyt niszową dyscypliną, aby jakiś prywatny sponsor chciał inwestować w niego duże pieniądze.
– Chciałby pan coś dodać na koniec, tak od siebie?
– Chciałbym podziękować żonie, że jest i była ze mną, dopingowała mnie oraz zajmowała się dwójką naszych synów podczas sobotnich i niedzielnych zawodów, a także za to, że robi to każdego dnia od prawie dwóch lat. Madziu, dziękuję! Podziękowania także dla brata oraz „Mario”, że ogarnęli ten prehistoryczny rower, dla „Bubu” za czwartkowy półfinał i wiarę, że dam radę oraz „Kouczuniowi” za doping i „Szefowej” czyli mamie (uśmiech). Tytuł wicemistrza świata chciałbym zadedykować swojemu Tacie, który byłby na pewno dumny, gdyby mógłby być na trybunach i dopingować mnie, jak zawsze to robił.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!