Poprzednia część, z elementami suspensu, kończyła się zamknięciem możliwości większych „nocnych” zakupów w TESCO z godziną 22. Ta zacznie się chwilę później, w miejscu naszego noclegu pomiędzy Edynburgiem, a Glasgow.
W sobotę rano obudziliśmy się stuprocentowo trzeźwi, co jeszcze poprzedniego wieczoru nie było nam do końca w smak. Były jednak plusy tego scenariusza – czułem się wyjątkowo wypoczęty, co na tak długich wyjazdach ma bardzo pozytywne znaczenie. Śniadanie – ponownie „angielskie” w naszym miejscu noclegowym, smakowało chyba jeszcze lepiej niż poprzedniego dnia. Tym razem kiełbasa z tego zestawu została wymieniona na dodatkowe jajko lub bekon – obaj z Doktorem nie gustowaliśmy akurat w tym jednym elemencie jakże popularnego zestawu. Po krótkiej chwili sjesty w agroturystycznej scenerii obok budynku mieszkalnego ruszyliśmy do… TESCO. Co się odwlecze, to nie uciecze – na sobotni wieczór, omijając już godzinowe „bariery” prohibicji, kupiliśmy po kilka piw, a ja dorzuciłem jeszcze pamiątkowe „małpki” dla Darka, o których wspominałem w poprzedniej części. W tym wszystkim zabrakło już tylko „szkockiej”, z którą w tej części Wysp Brytyjskich przyjdzie mi się zmierzyć zapewne następnym razem. Skromne zakupy odstawiliśmy do lodówki, spakowaliśmy się i ruszyliśmy do stolicy Szkocji na małe zwiedzanie.
Przejazd do Edynburga nie zajął nam sporo czasu, jak wspominałem wcześniej obiekt Blairmans Guest House był położony niemal w połowie drogi, między dwoma największymi miastami Szkocji, „dystans czasowy” w każdym z kierunków oscylował około pół godziny jazdy samochodem. Mieliśmy mały problem ze znalezieniem odpowiednio położonego parkingu, ale w końcu Doktor coś zlokalizował, choć sam nie byłem pewny, czy nie szukając w tym miejscu parkometru czynimy dobrze, aczkolwiek ostatecznie postój ten nie przyniósł żadnych nieoczekiwanych, negatywnych konsekwencji. Łącznie na spacer w ścisłym centrum Edynburga nie poświęciliśmy chyba więcej niż godzinę. Minęliśmy jednak bardzo ładne ulice, na których „spotkaliśmy” kobziarzy, „latających” maga i mistrza Yodę oraz kilka ciekawych, miejscowych osobistości, które przykuwały uwagę turystów. Oczywiście elementem obowiązkowym była wizyta w punkcie z pamiątkami i zakup pocztówek oraz magnesów. Z tym akurat w stolicy Szkocji nie było żadnych problemów, bowiem na naszej trasie sklepów takich pojawiło się kilka. Miasto to leży tak naprawdę nad Morzem Północnym, czasu na zaznajomienie się z „przedsionkiem” większej wody, jednak nie mieliśmy.
Jedna z charakterystycznych postaci na ulicach Edynburga – „latający” mag.
Przed odjazdem spędziliśmy jeszcze chwilę, podziwiając malowniczy zamek w Edynburgu, bardzo charakterystyczny dla tego miasta – zapewne jedno z tzw. miejsc „must see”, gdy się już tam jest. Teraz przyszła pora na Glasgow, oddalone od stolicy o nieco ponad godzinę jazdy. Tam znaleźliśmy się wczesnym popołudniem, zaparkowaliśmy samochód już w miejscu z parkometrem i udaliśmy się na spacer po centrum. Co zapamiętałem? Znacznie gorsze wrażenie niż w Edynburgu – ulice brudne, jakby bardziej zaniedbane. Dodatkowo, chyba aż nazbyt widoczne było „ubarwienie” tego miasta – tęcza przewijała się kilka razy, różnorodność mijanych osób rzucała się w oczy. Zbyt wiele czasu na spacer się nie znalazło, kilka głównych ulic, nic specjalnego, trochę pamiątkowych zdjęć. Później chwila odpoczynku przy jednym zimnym i można się udać do celu, czyli na Peugeot Ashfield Stadium (w tej chwili z takim, a nie innym sponsorem tytularnym), na którym na co dzień swoje mecze domowe jeżdżą tamtejsze „Tygrysy”. Zmagania, pomiędzy Brytyjczykami, Australijczykami, Czechami i Niemcami w półfinale Drużynowych Mistrzostw Świata Juniorów zaplanowane były na godzinę 19, mieliśmy zatem jeszcze chwilę, na przejazd obok stadionu Celticu. Ponieważ dostępny parking był już tym głównym, praktycznie tylko zatoczyliśmy wokół niego koło i pojechaliśmy na żużel.
Rzut oka na zamek w Edynburgu.
Na stadionie Glasgow Tigers znaleźliśmy się jakieś 2 godziny przed zawodami. Była chwila na odpoczynek, coś do jedzenia i picia, jak i na spacer po tym obiekcie. Kto był, ten wie, że tor w tym miejscu ma odmienną geometrię, z nieco inaczej ułożonymi łukami, co powoduje niekiedy wzrost poziomu widowiska. Jak było tego dnia pod tym względem? Marnie. Brytyjczycy zdominowali turniej, wygrywając z 50 punktami na 60 możliwych. Nieco poniżej oczekiwać pojechali chyba Australijczycy, którzy finalnie stracili do zwycięzców 17 „oczek”, choć to dopiero ostatnia seria nakreśliła taką różnicę, między dwoma pierwszymi zespołami. Trzeci byli Czesi (26), a daleko z tyłu Niemcy (13). Po zawodach kilka krótkich rozmów – Daniel Bewley zdobył 15 punktów, a podczas oglądania go w półfinale IMEJ w czeskim Pilznie, byłem również świadkiem podobnego wyczynu. Młody Brytyjczyk zażartował, że powinienem częściej bywać na jego zawodach, wtedy komplety zdobywał będzie regularnie. Nie znalazło to potwierdzenia w sierpniu, gdy widziałem go na torze po raz kolejny – w meczu ligowym w Łodzi. Rozmowa z Markiem Lemonem – nieco sentymentalna. Ze szkoleniowcem Australijczyków rozmawiałem po finałach DMŚJ w Mildurze, szwedzkim Norrköping i Rybniku. Tym razem – po pierwszym półfinale w Daugavpils, było już wiadomo, że do Outrup nie jedzie ze swoimi podopiecznymi. Ponieważ ja również się tam nie wybierałem, naszą wspólną „miniserię” zakończyliśmy na tryptyku oraz epilogu w Glasgow.
Po zawodach powrót na miejsce noclegu, choć godzina oczywiście była już prawie 23. Wyciągnąłem talię kart, znalezioną dzień wcześniej i po przeforsowaniu moich twardych zasad zagraliśmy w „tysiąca”. Piwa z lodówki były odpowiednio zimne, choć okazało się, że mój nieco „eksperymentalny” wybór nie był zbyt trafny. Co kupiłem, musiałem wypić, jakoś sobie z tym jednak poradziłem. Dwie partie i 1:1, zwycięzca musiał zostać wyłoniony w decydującej grze. Wygrana i w niedzielę w Peterborough piwo od Doktora czekało już na mnie na stadionie. W piątek w ogóle zrodził się w mojej głowie pomysł, że jeśli będziemy mieli czas, to na chwilę możemy odwiedzić moją siostrę, mieszkającą i pracującą w Cambridge. Wszystko miało być uzależnione od trasy, która na niedzielę wyglądała optymalnie dobrze (w przypadku odwołania meczu „Panter” z „Tygrysami” z Sheffield, zapewne jechalibyśmy już bardziej w stronę lotniska). Ostatecznie w sobotę i niedzielę potwierdziłem przybycie na 2-3 h, w okolicach ósmej wieczorem, Cambridge nie stanowiło większych wyzwań logistycznych, jest po prostu położone na trasie w stronę lotniska Stansted.
Drugie i ostatnie angielskie śniadanie w Blairmans Guest House również dobre. Czymś się różniło, ale w tym momencie nie pamiętam, który składnik został wówczas zastąpiony innym. Miły gospodarz wydrukował jeszcze karty pokładowe i mogliśmy się powoli pakować. W ogóle uprzejmość Państwa, którzy nas gościli była widoczna już w piątek, gdy zapłaciliśmy za nocleg kwotą, która w części zawierała stare, już nieaktualne brytyjskie banknoty. Pani stwierdziła, że i tak będzie niedługo w banku, to sobie wymieni. Nie wszędzie chyba moglibyśmy napotkać takie gesty. Ponieważ na stadion Peterborough Panthers czekało nas ponad 5 godzin jazdy, ustalona godzina startowa oscylowała pomiędzy 08:30, a 09:00 – „Pantery” swój pojedynek zaczynały już wcześniej – o godzinie 17:00 czasu miejscowego. Przed wizytą na East of England Showground planowaliśmy jeszcze odwiedzić miasto i kupić magnes z katedrą św. Piotra. To również jedno z najpopularniejszych miejsc – tym razem dla Peterborough, a wcześniej, podczas wizyty wiosną 2017 roku, nie mieliśmy na to czasu. Doktor przetarł już szlaki kilka miesięcy później, więc mniej więcej wiedział, jak się ogarnąć w przybocznych uliczkach. Magnesy kupione, zdjęcia zrobione, można jechać. Na tym krótkim odcinku, który poznałem, również dało się zauważyć zaniedbanie ulic (niestety).
Krótka wizyta w katedrze świętego Piotra w Peterborough.
Na stadionie „Panter” wylądowałem zatem drugi raz w ciągu 1,5 roku, choć wcześniej tego nie planowałem. Kompan podróży był tam natomiast już trzeci raz, a dwukrotnie miało to miejsce z powodu tego samego – przełożenie meczu w Newcastle. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – w końcu żużel, to żużel, ważne, że coś się działo. Dosyć istotnym faktem, który uświadomiłem sobie już oczywiście przed wyjazdem było to, że – jeśli pogoda nam nie przeszkodzi – w niedzielę udam się na swój „wyjazd numer 400”. Ponieważ aura wyjątkowo nam podczas tej podróży sprzyjała, to wizyta na obiekcie Peterborough Panthers była właśnie moją czterechsetną próbą zobaczenia imprezy wyjazdowej. Stare programy w klubowym sklepiku sprawdzone i zakupione. Wiecie, że nie przeze mnie, choć akurat tym razem ja również postanowiłem wrócić cięższy o jedną pozycję. Piwo odstawione i symboliczny toast z powodu tak okazałej liczby imprez poza Tarnowem, wzniesiony.
Mecz z Sheffield Tigers, zakończony wynikiem 49:41, czyli najbardziej „zawężoną” rywalizacją z całego naszego 4-dniowego wyjazdu. Niemniej jednak te zawody były najnudniejsze, jeśli chodzi o akcje na torze, których niestety brakowało wyraźnie. Doktor nazwał wręcz tor w Peterborough „najbardziej polskim” z tego wyjazdu i jak widzieliśmy nie był to zbytnio komplement – długie proste, nawierzchnia nie sprzyjała walce, spotkanie się odbyło, wynik rozstrzygnął się w końcówce. Tylko tyle i aż tyle. Dosyć szybko tym razem opuszczaliśmy stadion, aby wyjechać w miarę z przodu, przez wychodzącym, większym tłumem.
Ostatni akcent naszej „wycieczki” to wizyta właśnie w Cambridge. Pomimo dobrego ustawienia nawigacji, mieliśmy mały kłopot ze zlokalizowaniem „hacjendy” mojej siostry, w końcu jednak – gdy wyszła w okolice ulicy – to się udało. Czasu na zwiedzanie nie było tym razem już wcale, więc „rozpłaszczyliśmy się” u niej. Mieszkanie dosyć duże, wynajmowane przez kilka osób, w tym Gośkę (takie imię nosi) wraz ze „szwagrem” – Jose z Portugalii. Akurat wówczas była sama, a on dołączył po chwili. Spotkałem go uprzednio raz, gdy wizytował u nas w domu w Polsce rok wcześniej. Na obiadokolację zamówiliśmy bitki z ziemniakami (wygrały zdecydowanie z propozycją pizzy), dodatkowo mogliśmy liczyć na zimne piwko do posiłku – polska, rodzinna gościnność widoczna. W zasadzie w dyskusji wyszła propozycja pozostania tam na kilka godzin noclegu na kanapach. Sami planowaliśmy już jakiś parking przy lotnisku, ponieważ lot mieliśmy we wczesnych godzinach rannych. Gdy zatem pojawiła się opcja „przekimania” kilku ostatnich godzin na łóżku, a nie w samochodzie, skorzystaliśmy z niej od razu. Później chwila debaty nad różnymi tematami na tarasie i papierosek do piany. Teraz nie palę wcale, wówczas jeszcze kilka „szlugów” na wyjeździe było pochłanianych – głównie dla lepszej rozmowy w towarzystwie. W nocy obudził nas jeszcze jeden z lokatorów, który planował chyba włączyć w salonie jakąś grę, ale widok śpiących obcych szybko go przegonił.
Gdy wstawaliśmy udać się na lotnisko, było jeszcze ciemno. Trasa nie czekała nas zbyt długa, bo nieco ponad pół godziny jazdy tak wczesną porą, zebraliśmy się jednak z odpowiednim dla wizyty na Stansted zapasem. Siostra wstała nas „odprawić”, zabraliśmy rzeczy i spakowaliśmy się do auta. Jose już nie pożegnałem, ale spotkałem go kilka tygodni później, gdy razem przyjechali do Polski na około tydzień. „Mistrz” i Małgorzata się pożegnali, więc mogliśmy wracać. Mała, krótka wizyta, a jednak pozwoliła nam odpocząć przed powrotem do Polski, a wcześniej na lotnisko Berlin Schönefeld, gdzie już nasze ścieżki się rozjeżdżały. Wizyta na Stansted nie sprawiła nam żadnych kłopotów, szybkie i sprawne przejście kontroli, zajęcie miejsca w samolocie i lecimy.
Oczywiście pojawił się komunikat o opóźnieniu, zapasu jednak na FlixBusa miałem nawet sporo. Nie pamiętam z jakim poślizgiem wystartowaliśmy, ale problemów czasowych na miejscu w stolicy Niemiec nie było. Gdy staliśmy w kolejce do odprawy z dokumentami (przypomnę, że Wielka Brytania nie należy do strefy Schengen), Doktor zderzył się z rzeczywistością i poznał prawdę o mojej kwietniowej wizycie na Wyspach. Czy przyjął to z „godnością”, której tak oczekiwał ode mnie? Nie sądzę, na pewno był zaskoczony, ale „przegryzł się” z tym. Raz minimalnie byłem górą – Rye House było wiosną odwiedzone, a nie wiadomo, kiedy powtórzy się okazja. Wiedziałem już od dłuższego czasu, że w żadne szranki wyjazdowe z nim stawać nie będę i to ostatni raz, gdy coś wymyśliłem w celu drobnego „odwetu”. Sam zainteresowany bowiem coraz częściej robił, co chciał i kiedy chciał, bez zwracania uwagi na niekonieczną logikę planów.
On udał się na parking, a ja chwilę jeszcze posiedziałem na lotnisku i poszedłem na stanowisko odjazdu FlixBusa. Ten – z powodu remontów – miał ok. 30-minutowe opóźnienie. Gdy już wyjeżdżaliśmy, widziałem, że „zyskujemy” kolejne. Chwilę po przekroczeniu granicy Polski, zastanawiałem się, czy oni nie zmienili trasy. Ta przebiegała bowiem przez granicę w Olszynie, a niedługo za nią znajduje się kilkudziesięciokilometrowy „odcinek męki”. Kto tamtędy wracał, ten wie, jak wygląda przejazd drogą, która jest pozostałością dawnych czasów. W samochodzie, częstotliwość uderzeń o wyboje powoduje, że można się do tego przyzwyczaić. W autobusie o znacznie większym rozstawie skrajnych osi trzeba po prostu przeżyć około godzinę jazdy w turbulencjach. Chwilę później okazało się, że nie zmieniono trasy i kolejny raz myśląc, że jakoś to zniosę, po pół godziny pojawiły się myśli: kur**, długo jeszcze?! Gdy minęliśmy ten odcinek było już całkiem spokojnie. Do Krakowa praktycznie bez większych opóźnień, choć przez to już nabyte i tak nie złapałem zakładanego pociągu. Powrót późniejszym i wizyta w domu, po niemal 5 dniach podróży późnym wieczorem. Na koniec klasyczny zestaw – rozpakuj, zjedz, ogarnij się, idź spać. Brytyjskie, dosyć wymagające tournée, zakończone.
Pamięć ludzka płata figle i tak niedawno zauważyłem, że na liście wyjazdów, zaplanowanych do opisania, zabrakło mi jednego, który odbył się tydzień wcześniej. W kolejnej części cofniemy się zatem w czasie o kilka dni i znajdziemy się w jednym ze skandynawskich krajów, gdzie swój debiut w cyklu Speedway Grand Prix zaliczyła jedna z aren.
cdn.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!