To jeden z tych tekstów, do których pisania zbierałam się znacznie dłużej, niżby wypadało. Niewiele jest bowiem rzeczy bardziej dołujących niż świadomość, że mam pisać o pięknych czasach, które przeminęły i zapewne już nie wrócą.
Zdarzyło mi się ostatnio, po wielu perypetiach i nieudanych próbach, pojechać w końcu na żużel do Bydgoszczy. Pierwszy raz od, bagatela, dziewięciu lat! Wyjazd sam w sobie był niesamowicie udany mimo jednostronnego meczu, ale widok tego, co stało się z bydgoskim żużlem, prześladuje mnie do teraz. Z mojej pierwszej wizyty na stadionie Polonii, wspomnienia mam głównie pozytywne. Fakt, odległość trybun na pierwszym łuku od toru w pierwszej chwili zszokowała, ale szybko okazało się, że tak też można żużel oglądać, a jak czasem nie widać kasków zawodników, to po reakcji reszty kibiców idzie się domyślić, do czego na łuku dochodzi. Stadion był chyba pełen, w każdym razie tętnił życiem, a listę startową przepisywałam od reprezentanta wyspiarskiej braci. Dzisiaj gdyby jakiś Brytyjczyk zabłąkał się w okolice ulicy Sportowej, wywołałby zapewne większe poruszenie niż same zawody, a za jedną z największych atrakcji domowych meczów Polonii można uznać wizyty rosyjskich żużlowców, którzy mimo kiepskiej kondycji bydgoskiego czarnego sportu nadal ochoczo kolonizują to miasto. Nie żebym się dziwiła – blisko na lotnisko, a nawet na dwa, miejscowość duża, ale bez przesady, święty spokój, żyć nie umierać.
Szkoda, że w przypadku czarnego sportu nad Brdą to „nie umierać” jest mocno na wyrost.
Zatem jeden z ikonicznych klubów popada w ruinę i to mimo braku jakiejś szczególnie napiętej czy toksycznej atmosfery. W każdym razie w parku maszyn nie panuje atmosfera, w której można by zawiesić siekierę i by się trzymała. I pośród tego zarastającego stadionu można jeszcze znaleźć nalepki z Drużynowego Pucharu Świata, a jakby się przyjrzeć – to może i z Grand Prix?
Tutaj dochodzimy do kwestii zasadniczej. Naszło mnie na bydgoskie wspominki nie bez przyczyny. Ostatnio w ramach akcji „w wolnym czasie oglądam stare turnieje Grand Prix” odświeżyłam sobie Bydgoszcz 2013. Chociaż na dobrą sprawę mogłaby to być i Bydgoszcz 2005, 2006, 2008, wątpię, czy dałoby się odczuć dużą różnicę poza nazwiskami na podium. O rany, jakie to było dobre ściganie! Po pięciu latach na nowo obudziło ekscytację. Mijanki w każdym biegu, cała szerokość toru do dyspozycji zawodników, a nie jak w komputerowych „kreskach” – zejście do kredy i pilnować tego toru jazdy, i tak przez cztery okrążenia.
Smutno się zrobiło na sercu. Taka dobra jazda była w tej Bydgoszczy, a z Bydgoszczy niewiele zostało. Gdzie się podziały te wszystkie ekscytujące turnieje Grand Prix? Ściganie jak nie przymierzając z meczu Włókniarza Częstochowa z Unią Leszno? Czyżbyśmy doczekali czasów, gdy na powierzchni utrzymują się w większości lokalizacje z nudną jazdą bez ścigania?
Można było mieć niewesołe myśli po pierwszych trzech turniejach Grand Prix. Warszawa jak zwykle lepiej wygląda na trybunach niż na torze, ale umówmy się, w tym roku było więcej mijanek niż kiedykolwiek wcześniej. W porównaniu z Pragą (białe pole ponad życie) oraz Horsens (czerwone pole ponad życie) GP na Narodowym wyglądało jak wspomniana Częstochowa przy standardowym torze we Wrocławiu (możecie sobie dopisać, że z ubiegłego roku; po tegorocznym nejszyns of nejszyns muszę się z Wrocławiem przeprosić). Dopiero maleńkie Hallstavik, wyśmiewane przez fanów wielkiego żużla na wielkich stadionach, dało promyk nadziei, że można inaczej, że na Grand Prix wciąż można się ścigać, a nie tylko jeździć w kółko. Byłam sceptyczna wobec turnieju na tej arenie, zwłaszcza jako zamiennika dla Sztokholmu, który może nie powalał widowiskowością czy frekwencją, ale którego obecność w kalendarzu nadal nobilitowała żużel. Hallstavik udowodniło, że jest mocnym punktem tegorocznego cyklu. Obawiam się nawet, że może się znaleźć wśród najmocniejszych.
Ten fakt dość trafnie oddaje kondycję Grand Prix i ogólnie imprez spod znaku BSI (choć nie tylko – po SEC-u w Gnieźnie nie sposób się oprzeć wrażeniu, że i mistrzostwa Europy zaczęły niebezpiecznie ciążyć w kierunku torów do jeżdżenia, nie do walki; zaczekajmy jednak na Chorzów). Coś się psuje – i to od dawna. Tylko jak to naprawić? Czy wrócić do wspominanych z taką nostalgią jednodniowych finałów? Tej machiny już nie odkręcimy, powiedzmy sobie wprost. Za duża kasa od sponsorów, za dużo wsparcia marketingowego dla cyklu jako cyklu, żeby BSI ryzykowało powrót do jednego wielkiego finału. Zresztą, biorąc pod uwagę, jak polskie areny zabijają się o prawo do organizacji Grand Prix, jednodniowy finał musiałby się rokrocznie odbywać w Polsce. Na pytanie: i komu by to przeszkadzało?, stanowczo odpowiadam: na przykład mnie, ponieważ poznawanie świata poprzez żużel jest cudowne, polecam. Wracając do meritum: co innego można/trzeba zrobić, zanim i tak już niedochodowy dla organizatorów cykl posypie się ostatecznie?
BSI powinno szukać nowych aren, to zdecydowanie. I to nie w Polsce, ponieważ w Polsce i tak panuje już przesyt wielkich imprez. Obił mi się wczoraj o uszy kierunek egzotyczny – Kazachstan. Pierwsza fala entuzjazmu („coś nowego! Astana! Jedźmy na żużel do Astany!”) przeminęła i zostało ponure pytanie: a po co? W Kazachstanie nie ma żużla, a ice racing dopiero się rozwija. Niech sobie będą sponsorzy, nie będzie gwarancja kasy, ale jeżeli nie ma stadionu i lokalnych kibiców, to nawet najlepsze chęci nie wystarczą. O wiele więcej sensu miałoby w moim odczuciu, gdyby BSI – czy ktokolwiek po nim przejmie organizację tego cyrku – zaoferowało potencjalnemu organizatorowi pomoc w znalezieniu sponsorów i udźwignięciu imprezy od strony finansowej. Wtedy możemy myśleć o Grand Prix Rosji czy Francji, a to o wiele ciekawsze i bardziej obiecujące kierunki niż niepewny od każdej strony poza finansową Kazachstan. Żużel to nie piłka nożna, a BSI to nie FIFA, żeby sobie mundial w Katarze organizować.
Niestety, BSI woli pławić się w luksusie i zostawiać organizatorów rund Grand Prix z dziurą w budżecie. A zostawiają, skoro nawet Grand Prix na Narodowym przyniosło ponoć więcej strat niż zysków…
Dobre wiadomości? Znalazłam jedną. Kiedyś bańka musi pęknąć – organizatorzy turniejów zbuntują się przeciwko polityce BSI. Może dojdzie do rewolucji. Może do władzy nad Grand Prix przyjdzie ktoś, komu naprawdę zależy na dobru żużla – i to bardziej niż na wielkich pieniądzach czy urlopach w Australii w środku października. A w skali mikro: może Polonia Bydgoszcz odbije się od dna, poczuwszy, że gorzej już nie będzie.
Albowiem kiedy gorzej być nie może, należy z optymizmem patrzeć w przyszłość – może być tylko lepiej.
Joanna Krystyna Radosz
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!