W dzikich dla byłego bloku wschodniego latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku premier Rosji Wiktor Czernomyrdin po nieudanej reformie (skutkującej kilkuletnią zapaścią ekonomiczną) rzekł: „Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zwykle”. Słowa te przeszły do historii, a dziś z powodzeniem można nimi określić obecną sytuację Get Wellu Toruń.
Tym bardziej, że i w tym przypadku mamy do czynienia z fatalnymi długofalowymi konsekwencjami kiepskich wyborów. Po drugiej kolejce Ekstraligi wszystkie media żużlowe rzuciły się do pisania o Toruniu. To teraz najmodniejszy temat, bo i najłatwiejszy do przeanalizowania: miało być tak dobrze, jest tak źle, a Jacek Frątczak z przepisu o dwóch polskich seniorach zrobił spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Tylko czy na pewno na tych stwierdzeniach można zakończyć analizę Get Well i przejść do snucia czarnych scenariuszy, w których klub w 2021 roku spotyka się z Polonią Bydgoszcz w drugiej lidze (przy założeniu, oczywiście, że Polonia w międzyczasie nie awansuje)?
Problem toruńskiego klubu ma podłoże znacznie głębsze. To zmiana filozofii drużyny, która zaczęła się nie wczoraj i nie dwa sezony temu, a być może krótko po tym, jak karierę zakończył Wiesław Jaguś, natomiast Karol Ząbik zaczął się przez kontuzje staczać po sportowej równi pochyłej. Ale przecież w przygotowaniu byli nowi wychowankowie! Ot, chociażby Łukasz Stogowski, o którym dekadę temu było głośno za sprawą filmu dokumentalnego „Pierwsza prosta”. Damian Celmer. Mateusz Lampkowski. Bracia Pulczyńscy. Bracia Przedpełscy, wszak Paweł był dopiero tym, który poszedł w ślady starszego z rodu, Łukasza (dzisiaj widywanego w roli eksperta stacji Eleven). Toruń zawsze stał wychowankami… aż do pewnego momentu, kiedy tych wychowanków zaczęło być coraz mniej, a ich kariery coraz krótsze.
Można to oczywiście zrzucić na karb ogólnej tendencji – żużel to sport drogi, mało którego młodego chłopaka na to stać, a jak już stać, to woli robić karierę w dyscyplinie mniej ryzykownej, natomiast gwarantującej większe zarobki. Teraz to nie juniorzy rywalizują o miejsce w klubie, a kluby rywalizują o juniorów, natomiast gdy któryś z nich dozna urazu, nierzadko kończy się to dla jego drużyny wystawieniem w składzie niechlubnego „brak zawodnika”, jak to w zeszłym roku było z Gorzowem. Licencję otrzymują chłopcy, delikatnie rzecz ujmując, nieprzygotowani do wielkiego ścigania, a stąd do tragedii tylko krok.
Zatem tak, braki w toruńskich kadrach młodzieżowych częściowo da się wytłumaczyć chorobą, która toczy cały polski żużel. Jednocześnie czkawką odbija się koncepcja sprzed dekady – „jakość zamiast ilości”, już na poziomie juniorskim. Nie każdy błyskotliwy junior stanie się porządnym seniorem. Część chłopaków ze szkółki zrezygnuje z uprawiania żużla, niektórzy doznają kontuzji. Tak wygląda smutna rzeczywistość naszej dyscypliny. Toruń miał w owym czasie wyjątkowego pecha, jasne, ponieważ z pięciu wybrańców jedynie Pulczyńscy na dłużej zagrzali miejsce w żużlu. Tylko że na miejsce piątki wspaniałych nie przyszło pięciu kolejnych.
Właściwie po co mieliby przychodzić, skoro zobaczyli, że kiedy przestaną robić wyniki, klub ich nie wesprze, tylko zwyczajnie się z nimi pożegna? Zmiana polityki obecnego Get Wellu jest długofalowa i sięga jeszcze czasów, gdy głównym sponsorem toruńskiego żużla był Roman Karkosik. Wtedy zaczęło się na potęgę kupowanie zamiast szkolenia. Nie rozwinąłeś się? Miałeś słabszy sezon? To trudno, znajdziemy na twoje miejsce kogoś lepszego. Nie damy ci się odbudować nawet na rezerwie. Niepewność w walce o skład, w ogóle niepewność dnia jutrzejszego w żadnych okolicznościach przyrody nie działa mobilizująco na dłuższą metę. W ostatnich latach mieliśmy tego przykłady w postaci Adriana Miedzińskiego i Pawła Przedpełskiego.
Winna tu jest koncepcja natychmiastowego sukcesu. Prezes, sponsorzy, kadra zarządzająca – wszyscy oni wymagają, żeby medal, najlepiej złoty, był już teraz, w tym sezonie. Nie będzie? Podziękujemy za współpracę tym, którzy nie mieli najwyższych średnich i kupimy zawodników, którzy w minionym roku błyszczeli pod względem liczby zdobywanych punktów. No chyba że nazywasz się Holder… ale o tym za chwilę.
Z tego, że Toruń wchodzi na rynek transferowy jak do supermarketu, śmiał się już niejeden. Problem w tym, że to nie hiperbola, tylko dokładne odwzorowanie sytuacji. Nie ma koncepcji budowania drużyny. Jest koncepcja skupowania dobrze punktujących zawodników, w końcu klub na to stać (najwyższy budżet w Ekstralidze, jeśli wierzyć medialnym doniesieniom). Tylko że skończyły się czasy, kiedy wystarczyło przebić stawkę, by wyrwać dobrego żużlowca z dotychczasowego klubu. Okres transferowy 2018 dobitnie pokazał, że zawodnicy cenią bycie częścią drużyny, stabilność w polskiej lidze i nie zastąpią im tego ani bajeczne pieniądze, ani obietnica przelewu na czas (a z tego Toruń przecież słynie). Za Get Wellem poczęła się ciągnąć zła sława miejsca z nieciekawą, niezdrową atmosferą. Miejsca, które nie jest warte nawet wysokiego kontraktu.
I to już jest bezpośrednia wina sposobu zarządzania klubem. Nie samych kłótni, które periodycznie wylewają się do świadomości szerokiej publiczności (a mówi się o nich w ścisłym środowisku żużlowców zapewne jeszcze więcej). Konflikty to nieunikniona część egzystowania każdej społeczności. Cała sztuka w tym, by umieć je skutecznie rozwiązywać. Jak tymczasem rozwiązuje się konflikty w Toruniu? Otóż nie rozwiązuje się ich wcale. Czeka się, aż sprawa rozejdzie się po kościach, ewentualnie karze pokazowo, jak to było z Pawłem Przedpełskim w ubiegłym sezonie. Kiedy Rune Holta publicznie zelżył Daniela Kaczmarka, menedżer Frątczak nie pospieszył z mediacjami. Atmosfera przestała być gęsta właściwie dopiero po kontuzji Norwega z polskim paszportem.
A w tym sezonie? Już mieliśmy przykład braku umiejętności zarządzania konfliktem, a to dopiero druga kolejka. Chris Holder, kapitan drużyny (!), obraził się na juniora, że ten pojechał… jak junior, który nie zawsze w pełni panuje nad motocyklem. To Igor Kopeć-Sobczyński musiał przepraszać Australijczyka, że się na niego nie obejrzał. Litości. Czy Holderowi ktoś powiedział, że jest kapitanem zespołu i co się z tą funkcją wiąże? Czasem naprawdę warto schować do kieszeni własne ambicje punktowe, podejść do młodszego kolegi, poklepać go po ramieniu i powiedzieć na wpół żartobliwie: „Fajnie, że jesteś szybki, dzieciaku i umiesz zamykać rywali, ale tym razem zamknąłeś mnie. Popracuj nad tym, okej?” Australijczycy podobno są tacy wyluzowani, to co to dla nich? Prawdziwy kapitan zrobiłby właśnie coś w tym stylu, ale Holderowi widocznie bardzo daleko do prawdziwego kapitana.
Wielokrotnie słyszałam, że Adrian Miedziński zasiedział się w Toruniu i odbiło się to na jego wynikach. To co powiedzieć o starszym z australijskich braci? Spójrzmy prawdzie w oczy: to już od dawna nie jest ten Chris Holder, który w 2012 został mistrzem świata. To nie on jest wierny Toruniowi, tylko Toruń absurdalnie wierny jemu. Jego aroganckie zachowanie nie współgra z wynikami, a tłumaczenie się prywatnymi problemami przestało zdawać egzamin. Jeżeli z kimś menedżer Frątczak w pierwszej kolejności powinien uciąć sobie wychowawczą pogawędkę, to właśnie z Holderem.
Drugi Holder, Jack, też nie spełnia pokładanych w nim nadziei, ale on jest jeszcze młody, wahania formy w tym wieku to nic nadzwyczajnego. Szkoda jednak, że menedżer tak skory do zmieniania polskich seniorów po pierwszym nieudanym występie swojemu imiennikowi daje szansę za szansą. Nie zawsze to, co zagraniczne, jest lepsze od tego, co rodzime. A przepis o dwóch polskich seniorach też po coś powstał i dobrze by było, żeby traktowano go poważnie, a nie szukano byle okazji do obejścia.
Toruń może tylko nieznacznie odetchnąć z ulgą, że w najbliższy weekend liga nie jedzie. W eliminacjach Srebrnego Kasku przeszarżował „gorąca głowa” Maks Bogdanowicz i na moment widmo poważnej kontuzji zajrzało mu w oczy. Na szczęście zdąży wrócić przed kolejnym meczem Get Wellu, w przeciwnym razie Frątczak byłby zmuszony sięgnąć po któregoś z nieobjeżdżonych juniorów i zamiast jednego „kevlaru” w drużynie miałby kevlarów dwóch. Tak, wiem, że wrócić ma Rune Holta, ale nikt nie wie, w jakiej formie jest norweski Polak i czy potrzaskany kontuzjami organizm da radę jeszcze się ścigać na najwyższym poziomie. Przyszłość Torunia nie wygląda, niestety, różowo – a „mogło być gorzej” to na dzień dzisiejszy marne pocieszenie. Nie ma wychowanków (poza częścią juniorskiego składu, ale bądźmy szczerzy – spodziewacie się, że taki Igor Kopeć-Sobczyński zagrzeje długo miejsce w tej drużynie po przejściu w wiek seniorski), nie ma legendarnego składu podprowadzających, ostatniego pola, na którym Toruń brylował, nie ma wreszcie długofalowej koncepcji. I medalu raczej też w tym sezonie nie będzie. Będzie kolejna gorzka lekcja.
Najwyższy czas zacząć wyciągać wnioski. Zanim odjedzie pociąg zwany Ekstraligą.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!