Nie stworzę niczego nowego. Podam raczej odgrzewanego schaboszczaka, ale przecież on zawsze jest w cenie. Zresztą ten konkretny kotlet odgrzewało już wielu. I wciąż nie mamy dość. Ludzka natura lgnie do narzekania. Wiem to po sobie. I choćbym się zarzekał, że od dziś już koniec, to z naturą nie wygram. Ale czasem warto ponarzekać. Twórczo. Może coś się z tego urodzi?
Weźmy na tapetę zawody o najdłuższej nazwie na świecie: PGE Indywidualne Międzynarodowe Mistrzostwa Ekstraligi im. Zenona Plecha, nazywane przez niektórych pieszczotliwie „IMME”. Szkoda mi organizatorów, szkoda kibiców… Znów się okazało, że wielu przyjeżdża na imprezę z musu. Nie wchodzę w ich buty. Jeśli bolały kości, rozumiem decyzję o rezygnacji. Zastanawiam się tylko, czy podobnie byłoby w przypadku ligi lub rundy Grand Prix. Czy wtedy też jeden z drugim zjechałby z toru przed końcem widowiska? Albo testował silniki? Ile jeszcze kasy trzeba tutaj wyłożyć, żeby każdy pojechał na maksa?
A kibole to widzą i wnioskują, że lepiej obejrzeć Euro w telewizji niż – bądź co bądź – najlepiej obsadzony turniej roku. Przynajmniej w teorii. Czy na innym stadionie frekwencja skoczyłaby w górę? W Krośnie na pewno. W Gnieźnie i Ostrowie też. W Gdańsku już nie, bo tam próbowano wcześniej i wyszło jak wyszło. Bałtyk jest zawsze większą atrakcją. Organizacja IMME to wciąż duże ryzyko.
Jak w tym świetle ma się przepis o zmianie gospodarza finału Indywidualnych Mistrzostw Polski? Tutaj mam większe uwagi co do zasadności nowych ustaleń, bo – jakby nie patrzeć – zwycięzca ligi zawsze na tym korzystał. Faworyci byli u siebie, a fani z przyjemnością oglądali ten finał. Nigdy nie było tak łysych trybun jak teraz w Toruniu. Tradycja robi swoje. – My na tej imprezie nie zarabiamy, ale prestiż jest ogromny. Osiągnąć finał to duża sprawa – powiedział mi parę dni temu, na półfinale IMP w Krośnie, Sebastian Ułamek, który od pewnego czasu stara się ujarzmić niesfornego Oskara Polisa. Idzie ku dobremu, ale na Podkarpaciu jeszcze nie wyszło. I to nie tylko ze względów sportowych. Ja za Oskara trzymam kciuki, bo talent do żużla ma spory.
Pozwólcie, że cofnę się o kilka lat i zatrzymam na 2017 roku. W Pile zorganizowano bliźniaczy finał do IMME, tyle że dla pierwszoligowców. Duże święto dla ośrodka przy Bydgoskiej. Wielu kibiców, ładna pogoda, głód żużla. Kto popsuł imprezę? Zawodnicy. Jeden w ogóle nie przyjechał, drugi miał rozwolnienie i nie wychylił nosa z parkingu, trzeci narzekał na kostkę, czwarty na coś innego… W efekcie nadprogramowe starty łapały niedoświadczone młokosy z Piły, Paweł Staniszewski i Kacper Grzegorczyk. Z całym szacunkiem dla nich, to jeszcze nie ta półka. A ponieważ nie wszystkim się chciało, to i rezerwowych nie starczyło. Gdyby nie wygrana Norberta Kościucha, ówczesnego idola miejscowych, zawody w Pile stałyby się niezłym zakalcem. Dla telewizji i tak już były.
Wnioski? Tradycji nie zbudujesz na piasku (czytaj: na przestrzeni kilku lat). Dlatego potrzeba cierpliwości, trzeba kibicom dać czas. I może zafundować lepszy, mniej wakacyjny termin. Taka impreza na początku sezonu? Albo w październiku, dzień po finale Grand Prix? To byłoby coś! Wtedy hektary pustych krzesełek nie kłułyby w oczy, jak w połowie czerwca. Większy problem widzę w samych żużlowcach. Tu stawka jest inna niż prestiż, jak w przypadku IMP. Magnesem dla zawodników mogą być tylko pieniądze. Jak największe, rzecz jasna. Da się zrobić? Może i tak, ale czy gra jest warta świeczki?
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!