Gdy człowiek dojrzewa, to przestaje łudzić się mrzonkami, twardo stąpa po ziemi i na sprawy zaczyna patrzeć realnie. Nie mam dobrych startów i być może nigdy miał nie będę, a mistrzami świata zostają ci szybcy na starcie. Wniosek jest taki, że wątpię abym został mistrzem świata – mówił Mark Loram w 1999 roku.
Żużel jest najpiękniejszy w naturalnych warunkach. Na starym drewnianym, kameralnym stadionie pod chmurką, ale za to z kapitalną areną walki, technicznymi wirażami i odpowiednią dawką luźnej nawierzchni. Do idealnego ciasta na żużlowy placek dodałbym dorodnych rodzynek, czyli wariatów w szczycie swoich możliwości, którzy akcjami na pełnej manecie raczą podniebienie żużlowego konsumenta. Wszystkie te składniki zostały użyte podczas drugiej rundy mistrzostw świata w 1999 roku w szwedzkim Linköping. Decydenci postanowili dodać smaku tej potrawie i przyznali okazjonalną dziką kartę na jeden turniej – Anglikowi Markowi Loramowi, który od początku sezonu prezentował wyborną formę. – Wiem, że stać mnie na wygranie poszczególnej rundy. Czuję, że mogę być w pierwszej piątce w końcowej klasyfikacji, czy nawet zawalczyć o medal. Ale czy z tymi wolnymi startami mogę zostać mistrzem świata? Nie sadzę – analizował Mark Loram, który w 1998 roku boleśnie wyleciał z cyklu i w eliminacjach walczył o powrót do elity. W lidze jeździł koncertowo, ale nikt przecież nie przywiązywał większej wagi do zawodnika z dziką kartą. Faworytami byli inni.
– W ciągu tygodnia ścigamy się z chłopakami niemal codziennie. Jednego dnia ktoś jest twoim rywalem, a następnego twoim partnerem do pary. Rywalizujemy, ale znamy się bardzo dobrze i jesteśmy kolegami. Oprócz stadionów bardzo często widujemy się na lotniskach. Czasem trudno się w tym wszystkim połapać i budować odpowiedni poziom uczucia rywalizacji. Ale Grand Prix jest tym cudownym miejscem i czasem, gdy mogę wyzwalać w sobie sportową złość do wszystkich! – wyznawał Jimmy Nilsen, który po otwarciu w Pradze zajmował 4. miejsce.
To właśnie Jimmy Nilsen i broniący złota Rickardsson mieli wraz z liderem Tomaszem Gollobem w Linköping rozdawać karty. To był wspaniały rok dla szwedzkiego żużla. W cyklu startowało sześciu Szwedów, a Tony Rickardsson i Jimmy Nilsen bronili dwóch pierwszych miejsc z poprzedniego roku. Na wskutek wywalczenia złota przez Tonego Rickardssona nastąpił boom na żużel. W ciągu zaledwie kilku lat frekwencja na meczach Elitserien wzrosła kilkukrotnie. Na stadionach w Eskilstunie, Visby, Hagfors, czy Aveście padały rekordy frekwencji od kilkudziesięciu lat, czyli od czasów Ove Fundina! Przed wakacyjnym meczem w Vetlandzie zawody rozpoczęły się z ogromnym opóźnieniem, bo sznur kibiców zakorkował jedną jedyną dróżkę prowadzącą na stadion, na którym zasiadł komplet widzów, a dla sporej części chętnych zabrakło biletów i musieli obejść się smakiem! – Oprócz naszej dobrej roboty myślę, że kluczem do sukcesu speedwaya w Szwecji jest to, że nie grzebiemy w regulaminach. Zasady są proste i niezmiennie od lat – mówił Tony Rickardsson. – Natomiast w Anglii promotorzy z roku na rok wszystko przewracają do góry nogami i to jest powód kłopotów tamtejszego żużla – zauważał aktualny mistrz świata.
Tor w Linköping był jednym z najstarszych i kultowych obiektów w Szwecji. To właśnie na tym torze w barwach miejscowej Filbyterny w latach 50. swoją przygodę zaczynał wielki Ove Fundin. Sam obiekt to klasyka szwedzkiego speedwaya, czyli poza miastem w zielonej scenerii i z minitorem w środku. Nieco podniesione łuki oraz nie za długie proste stwarzały dobre warunki do ścigania. Tego wieczoru odbył się żużlowy teatr marzeń. Było wszystko co trzeba: dramaty, walka w kontakcie i… ulewa. Speedway to motosport, a ten najlepiej odnajduje się w naturalnych warunkach w kontakcie z przyrodą. W połowie zawodów przeszła ogromna ulewa i zalała tor. Szwedzi jak to Szwedzi, byli przygotowani na taką ewentualność. Wysypali z wywrotki kilka ton suchego materiału i można było kontynuować zawody. Po raz kolejny okazało się, że pogoda potrafi być najlepszym toromistrzem. Walka w nowych cięższych i trudniejszych warunkach nabrała jeszcze większych rumieńców. Od początku zawodów szalał Rickardsson, Gollob przypuszczał szarże, a Hancock wojował na łokcie. Iskry na torze leciały przez cały wieczór. Linköping był drugą stacją w kolejce Grand Prix 99. W Pradze Rickardsson poniósł dotkliwe straty i zaczął marudzić, że kończy ze speedwayem na rzecz wyścigów samochodowych. Za to Gollob kroczył po złoto, a Jimmy Nilsen krzyczał do świata: hej, w końcu popatrzcie na mnie, to ja jestem najszybszy!
W cieniu wielkich figur swoją cichą partię rozgrywał Mark Loram. W pierwszym biegu popisał się kapitalną akcją. Na wyjściu z pierwszego łuku przejechał pomiędzy Karlssonem, a Gustafssonem i pognał po pierwsze zwycięstwo tego wieczoru. Trudniejsze warunki torowe tylko dodały animuszu Loramowi. W półfinale wykorzystał starą zasadę, że gdzie dwóch się bije, to tam trzeci korzysta. Lider cyklu Gollob przeholował w walce z Rickardssonem i Anglik bezlitośnie dla rzeszy polskich kibiców odesłał Polaka do finału pocieszenia.
Wyścig, który dziś prezentujemy, jak się domyślacie, to wisienka na torcie, czyli finał Grand Prix Szwecji w Linköping w 1999 roku. Moim zdaniem najlepszej rundy w historii cyklu. Rundy, która odbywała się w urokliwej i kameralnej scenerii, pod letnim pięknym księżycem i ciężką mokrą szprycą na bandzie. Kibice zasiedli na małych drewnianych trybunkach, z których niemal mogli przybić piątkę Gollobowi. Trybuny od toru – oprócz tradycyjnej bandy – oddzielała nieco śmieszna malutka przezroczysta banda z pleksi. To tak na wszelki wypadek, żeby ze stadionu nie wyjść uwalonym błotem od stop do głów, a jedynie od pasa w górę! Motosport w najczystszym wydaniu. Bez dachu, restauracji i sztucznych dziur w torze. Lecz z piękną prostotą, idealną geometrią i odpowiednią dawką luźnej nawierzchni pod kołem.
Po taśmę podjechali: Rickardsson, Nilsen, Loram, a na dokładkę Leigh Adams. Dla Australijczyka był to pierwszy finał w karierze! Ze startu wystrzelił Jimmy Nilsen i zamknął Rickardssona, lecz dawka adrenaliny Tonego nie zmalała ani na moment i Tony znów zaczął ostry pościg. W półfinale o wolno startującym Loramie zapomniał Gollob. W finale zapomnieli Szwedzi. Tymczasem Mark odegrał swoje epickie sześćdziesiąt sekund. Całe zawody był przyczajony niczym rekin i tylko czyhał na okazję. Tak też było w finale. Obdarzony zabójczym instynktem Loram przypuścił atak na kolejne ofiary. W każdy kolejny wiraż wjeżdżał niemal prosto na dwa koła i na otwartej do oporu manetce. Na wielkiej prędkości dopadał na łuku odsypanej ścieżki, która wystrzeliwała Anglika do przodu. – Mam w życiu dwie pasje. Żużel i motocross. Obie kocham tak samo. Różnica pomiędzy nimi polega na tym, że jeżdżąc na żużlu zarabiam pieniądze, a na motocrossie nie – powiedział kiedyś Mark Loram. W Linköping Sharky Mark odstawił kasowy finał. Popatrzcie sami. Zapraszam.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!