Kurz powoli osiada na zakończonym sezonie 2019. Pora zatem zebrać go z „pióra”, które wróci do opisywania kilku wyjazdów krótszych lub dłuższych. Tym razem na „tapetę” wezmę podróż do jednego ze skandynawskich krajów, która miała miejsce w lipcu ubiegłego roku.
Sezon 2019 dobiegł końca. Spore grono osób chwali się swoimi liczbami i ilością imprez, które odwiedziło w czasie jego trwania. Przyniósł on wiele radości, zebrał jednak również i tragiczne żniwa. Do kilku sytuacji zapewne wrócę w kolejnych tekstach, tym razem skupię się na wyjeździe, zorganizowanym od 6 do 8 lipca 2018. Jako cel obraliśmy wówczas szwedzkie Hallstavik, gdzie po raz pierwszy w planie była organizacja jednego z turniejów cyklu Speedway Grand Prix.
Być może niektórych z grona, które zdecydowało się zajrzeć do tego tekstu, jak i do poprzednich, zastanawia, czemu nie umieszczałem tych historii bliżej czasu, w którym miały miejsce. Otóż na te – nie oszukujmy się – nieco luźniejsze teksty więcej czasu przychodzi po sezonie. A w ubiegłym roku powiedziałem sobie, że jeśli nie byłym w stanie o dłuższym wyjeździe sklecić kilku rozsądnych zdań nawet po długim czasie, to byłby on dla mnie nieznaczący. A ja nie traktuję tak żadnej imprezy i wizyty zarówno na zawodach o Indywidualnych Puchar Czech, jak również np. Speedway Grand Prix w Toruniu. Wracając do naszej szwedzkiej eskapady – osób, które postanowiły wówczas wybrać się do Hallstavik było sporo na tyle, że oczywiście trudno byłoby to zrobić jednym środkiem transportu. Dlatego grup zebrało się kilka, a w „mojej” znaleźli się fotograf Paweł, żołnierz żużla tarnowsko-krakowski, Krzysiek z Rymanowa-Zdroju, który pojawił się już w jednej z wcześniejszych części oraz Kamil, z jakże konkurencyjnej redakcji. Do tej pory jednak żadne animozje w czasie takich podróży oczywiście nie miały miejsca i tak było również i tym razem.
Wyjazd ten rozpoczął się w sposób, w jaki miało miejsce już kilka wcześniejszych, a jak czas pokazał, również i późniejszych, czyli… normalnym dniem w pracy. W piątek, jak gdyby nigdy nic pełniłem swoje codzienne obowiązki, a wieczorem byliśmy wszyscy umówieni na krakowskim lotnisku Balice, gdzie mieliśmy zasiąść do samolotu, lecącego do Gdańska. Burżuazja, prawda? Raczej jednak nie, bo koszt wspomnianego lotu wyniósł poniżej 100 PLN na osobę. Taką formę transportu nad polskie morze wybierałem już po raz któryś, a chyba tylko w jednym przypadku cena wspomnianej przyjemności wyniosła powyżej „stówy”. Wszystko oczywiście, znając swoje plany z pewnym wyprzedzeniem, ale jak widać w taką podróż można się udać taniej, niż znanym z polskich torów pociągiem Pendolino. Na miejscu, lądując przed 22 udaliśmy się do „Moteliku Lotniskowego” (z obecnie zmienioną nazwą na „Sleep and Fly”), gdzie cena noclegu w pokoju dwu- lub trzyosobowym nie była zbyt wygórowana. To może nieco dziwić, gdyż obiekt ten jest położony ok. 5 minut piechotą od terminalu lotniska w Gdańsku, zatem kolejnego dnia nie potrzeba nigdy wiele czasu, aby tam dotrzeć. Dodatkowym atutem był wówczas z pewnością parking. Podczas gdy w okolicznych, innych miejscach, ceny oscylowały wokół 30 PLN za dobę, tam – przy zarezerwowanym uprzednio noclegu – wynosiła ona jedynie 12 PLN. W „Lotniskowym” nocowałem już wówczas któryś raz, a jedną bardziej pamiętnych wizyt była taka z dużymi pająkami w tle oraz z niemałym pośpiechem przy zaspaniu przed finałem DMŚJ w Norrköping, który miał miejsce w roku sierpniu 2016 roku. Ale o tym może innym razem…
Po zameldowaniu się podzieliliśmy się na dwa pokoje – Krzysiek z Pawłem i ja z Kamilem oraz ze Sławkiem z Częstochowy, który miał podróżować w innej grupie już nazajutrz, a do Gdańska dotarł równolegle sam. Spore grono miało dojechać na lotnisko bowiem dopiero nad ranem, gorzowski matador Doktor nocował tym razem w innym miejscu, gdzie pojawił się nieco później. Przyszedł jednak do nas odebrać ode mnie jakieś programy. Myślałem, że uda mi się go jeszcze namówić na podrzucenie nas na stację benzynową po jakieś drobne artykuły „spożywcze”, ostatecznie do tego nie doszło. Gdy jednak z Kamilem zorientowaliśmy się, że czasu snu nie zostało nam wcale tak mało, jeszcze sami wybraliśmy się na mały rekonesans, zakończony skromnym dodatkiem na dobranoc. Ktoś może zastanawiać się, dlaczego w takich sytuacjach lecieliśmy z Gdańska, a nie z południa Polski? Otóż właśnie z tego lotniska połączenia do Szwecji są najdogodniejsze czasowo, niemal codziennie, a można przy tym nabyć je za naprawdę małe pieniądze. W tym wypadku zapewne oscylowało to w kwocie, zbliżonej do 39 PLN za podróż w tamtą stronę. Tym razem bowiem mieliśmy wracać na lotnisko w podwarszawskim Modlinie (też lot, zakupiony z pewnością za kwotę poniżej 100 PLN), a stamtąd na południe Polski pociągiem, ale o tym już bliżej końca tej historii.
Gdy rano zebraliśmy się na lotnisku, okazało się, że leci nas tym razem chyba łącznie ponad 10 osób w kilku „ekipach”. Niemal wszyscy chcieli bowiem zobaczyć po raz pierwszy zawody w Hallstavik, tym bardziej, że miejsce to trafiło na mapę serii turniejów, w której zwycięzca zostaje Indywidualnym Mistrzem Świata. Niemal, ponieważ niespełna rok wcześniej sam wizytowałem już ten obiekt z Doktorem oraz Tomaszem z Wrocławia, na jednym z finałów Indywidualnych Mistrzostw Europy (SEC). Mowa tu oczywiście o klasycznym speedwayu, ponieważ owal ten używany jest również do wyścigów motocyklowych na lodzie, a na tego typu imprezach Doktor w owym czasie bywał już oczywiście wcześniej. Standardowym elementem na lotnisku Sztokholm-Skavsta jest wynajem samochodu. Co ciekawe „Sztokholm” ma ono tylko w nazwie, używanej przez linie lotnicze, a do stolicy Szwecji należy jeszcze pokonać ok. 100 kilometrów. Umiejscowione jest natomiast w Nyköping, kilka kilometrów od stadionu miejscowej Griparny. Koszt wynajmu auta w ostatnich latach wiele się nie zmieniał, jednak przy pełnym składzie, podział z pewnością jest akceptowalny, o czym przekonywałem się już niejednokrotnie.
Do samego Hallstavik było do pokonania około 200 kilometrów. Wcześniej wstąpiliśmy do sklepu po drobne zakupy, prowiant na drogę i ruszyliśmy w stronę wybranego celu. Podróż w tym wypadku przebiegła dosyć szybko, a na miejscu mogliśmy pomyśleć o spożytkowaniu małego nadmiaru czasu na zjedzenie jakiegoś posiłku. Po szybkim „obiedzie” byliśmy już gotowi, aby udać się na stadion, gdzie – z grup, które miały się tam zjawić – byliśmy jako pierwsi. Szybkie załatwienie spraw medialnych i mogliśmy oddalić się w okolice trybuny prasowej, która znajdowała się dokładnie w tym samym miejscu, co przed rokiem, na wysokości startu. Stadion w Hallstavik raczej jest przyjazny i mnie się podoba, choć oczywiście, tym którzy nie wizytują żużla poza Polską może się wydawać jako niezbyt „rozbudowany”. Na szczęście żużel w Szwecji rządzi się jeszcze swoimi prawami… W tym czasie rozgrywano mistrzostwa świata w piłce nożnej i miał być na telebimie wówczas prezentowany pojedynek z Rosji, w którym mierzyli się Anglicy ze Szwedami. Do nieco groteskowej i niepotrzebnej sytuacji doszło kilka chwil później. Część z nas udała się na wspomnianą transmisję, a ja miałem spotkać się pod wieżyczką sędziowską z kolegą z Vetlandy – Andersem, który miał mi dostarczyć „porcję” programów, oraz nowy model czapeczki z ich klubowym logo. To zresztą mój element charakterystyczny już od niemal dekady, na głowie zmieniają się tylko modele z tego klubu, a do genezy tego pomysłu może kiedyś jeszcze wrócę.
Gdy tylko wróciłem ze wspomnianą „przesyłką”, okazało się, że miejsca uprzednio przez nas zajęte, zostały „zarezerwowane” plecakami. Sam postanowiłem je zestawić na ziemię, a kilka sekund później zostałem werbalnie „zaatakowany” za to działanie. To chłopaki z Gorzowa, z Doktorem na czele, postanowili wykłócać się o wspomniane „stołki”, choć obok było wolnych kilka innych. Skracając jak mogę – burzliwa dyskusja poszła obustronnie w złym kierunku, a jej nauczką jest, że lepiej wycofać się wcześniej. Później przez jakiś czas nazywałem to zdarzenie „aferą krzesełkową”. Na szczęście obeszło się bez ofiar, a do zawodów, na które przecież wszyscy przybyliśmy, było coraz bliżej.
Sam turniej okazał się szczęśliwy dla naszych reprezentantów. Po czwartym miejscu w pierwszym biegu, sześć kolejnych wygrał Maciej Janowski. Dla niego Hallstavik okazało się zatem „Magic-zne”, a hymnu na podium mógł odsłuchać jeszcze trzeci tego dnia Bartosz Zmarzlik (na podium zajął nawet omyłkowo miejsce drugiego Fredrika Lindgrena). Zwycięzca w rozmowie z dziennikarzami zastrzegł sobie wówczas niedostępność dla jednego podmiotu, ale mnie akurat nie musiał zbytnio tłumaczyć, o co mu chodziło… Patryk Dudek uplasował się w drugiej dziesiątce, a o pechu mógł mówić Tai Woffinden, który po wygraniu serii zasadniczej i półfinału, w ostatnim biegu dnia zajął czwarte miejsce. Zawody nie były może porywającym widowiskiem, z pewnością jednak odróżniały się i można je było nazwać ciekawszymi, niż większość z ubiegłorocznej serii, rozegranych do tamtej pory. Po turnieju mogłem pozwolić sobie na mały żart. Ponieważ poprzednim zwycięstwem reprezentanta Polski w cyklu, było to odniesione przez Patryka Dudka pod koniec 2017 roku, stwierdziłem, że muszę częściej uczestniczyć w zmaganiach tej prestiżowej serii. Bez mojej obecności triumfu nie odniesiono bowiem w kilku rundach, miałem więc polskim zawodnikom przynosić nieco więcej szczęścia. Wówczas brzmiało to nawet przekonująco, ale kłam tej teorii zadał już dwa tygodnie później Bartosz Zmarzlik, triumfując na Principality w walijskim Cardiff, gdzie już się tym razem nie udałem.
Po spełnieniu obowiązków fotograficzno-dziennikarskich, mogliśmy się udać z powrotem na „Skavstę”. Nocna podróż – choć słońce w tej części Europy zachodzi wyraźnie później – dała się nieco we znaki Pawłowi. Ostatecznie udało się dotrzeć w okolice lotniska, gdzie kilka ostatnich godzin, poprzedzających lot, spędziliśmy w samochodzie. Taki scenariusz, zwłaszcza przy wizytach w Skandynawii, ma miejsce co jakiś czas i nie jest związany z żadną przesadną oszczędnością. Nocne przybycie, przy nieraz bardzo wczesnym powrocie, wiąże się z tym, że godzin „wolnych” jest niewiele i rzeczywiście wówczas nocleg gdziekolwiek mija się wyraźnie z celem. Nad ranem ostatnie przegrupowanie, oddanie kluczy, bramki kontrolne i załadowanie się do samolotu Ryanaira – wszystko przebiegło szybko i sprawnie. Kolejną małą ciekawostką jest fakt, iż właśnie podczas tego wyjazdu postanowiłem zaopatrzyć się w dwa modele, przedstawiające samoloty, którymi właśnie podróżowaliśmy (a sam robiłem to dosyć często). I tak w sobotę rano zakupiłem ten z Wizzaira, a dzień później z Ryanaira. W dalszej części sezonu dołączył do nich jeszcze trzeci, co nie zmienia faktu, ze do tej pory leżą w pudełkach, czekając nadal na „swój moment”.
Z Modlina do domów mieliśmy wracać głównie pociągiem. Ten znad morza jechał nawet za Kraków i tutaj okazało się, że wręcz „genialnym” rozwiązaniem było zakupienie biletu z właśnie tej miejscowości, omijając późniejsze wsiadanie w Warszawie Centralnej, które również było brane pod uwagę. Dlaczego? Otóż okazało się, że połączeniem tym podróżowało bardzo dużo osób, wracających po nadmorskiej imprezie, którą zapewne większość kojarzy – słynnym „Openerze”. Spora liczba fanów muzyki w pociągu, wiązała się z brakiem wolnych miejsc siedzących oraz małą swobodą ruchu przy wielu stojących osobach. Do tego doszło grono rowerzystów, którzy wracali z wycieczki znad morza i jeszcze kilka innych, barwnych postaci. Wówczas można było rzecz chyba – bez urazy dla tej grupy etnicznej – że w wagonie brakowało już tylko „pijanych Romów, co na korytarzu grali na gitarze”. To fragment jednego z utworów Pudelsów, z wokalem Macieja Maleńczuka, pt. „Konduktorka PKP”, ale doskonale obrazowałby zaistniałą sytuację. Niefortunnie złożyło się, że mieliśmy przedziały „dzielone” po dwa miejsca. W „Centralnej”, w bardzo dużym ścisku, którego wcześniej trochę udało nam się uniknąć, dosiadła się pewna pani z dwójką dzieci, które również miały rozdzielone bilety. Wówczas zaoferowaliśmy zamianę, z której skorzystano i rodzina mogła przebywać razem. Reszta podróży „jakoś przebiegała”, każdy z naszej czwórki zapewne nieco przysypiał, lecz cała „przyjemność” miała nie trwać długo, bo poniżej 5 godzin jazdy. Pod koniec podróży skończyła się też uprzejmość wspomnianej kobiety. Najpierw zdecydowanie zbyt burzliwym głosem zwracała się ona do córki, która miała na nią czekać na krakowskim dworcu i chyba na niego wówczas jeszcze nie dotarła. Następnie telefonicznie, „oberwało” się również jej mężowi, a finalnie bardzo głośno manifestowała swoje niezadowolenie w sytuacji, w której chwilowo zostały zablokowane jedne z drzwi – również z powodu zastawiających je rowerów. Ot, stworzyła się na samym finiszu nerwowa sytuacja, której zapewne dało się uniknąć.
Chwilę później przyszła kolej na pożegnanie – ze sobą i niektórych z koleją właśnie. Krzysiek wysiadł na stacji Kraków Główny, gdzie miał złapać połączenie do domu. Paweł pociąg opuścił w Krakowie Płaszowie, gdzie odebrał go ktoś z rodziny. Ja z Kamilem natomiast pojechaliśmy jeszcze kilka przystanków, aby nasze drogi rozeszły się po kilkudziesięciu minutach. Tym samym zakończyliśmy dosyć męczący wyjazd, który jednak z pewnością był wart zachodu. Krzysiek odwiedził Szwecję po raz pierwszy, dla Pawła i Kamila była to pierwsza wizyta w Hallstavik, a dla mnie? Inauguracyjny turniej cyklu Speedway Grand Prix w tym miejscu. Rozpoczęliśmy w piątek, niektórzy z samego rana, a kończyliśmy w niedzielne popołudnie. Trzy kolejne dni „wycięte” z kalendarza, jedna nieprzespana zbyt dobrze noc i poniesione koszty. A wszystko to dlaczego? Bo jednak wszystkich łączył żużel, który kieruje nas w odmiennych sytuacjach, dosyć często w różne zakątki świata.
W kolejnej części „skład”, który razem ze mną podróżował do Hallstavik, będzie zmieniony nieznacznie. Tym razem wybierzemy się do jednego z naszych sąsiednich krajów na dosyć ważny turniej. Sam wyjazd stanął jednak pod bardzo poważnym znakiem zapytania, w ciągu kilku pierwszych godzin od jego rozpoczęcia. Gdzie udaliśmy się tym razem i jaki będzie finał tej historii? O tym już w kolejnej części.
cdn.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!