Kolejny „epizod” z sezonu 2018, to wyjazd na 4 imprezy na Wyspy Brytyjskie, który w lipcu ubiegłego roku odbyłem z Doktorem. W praktyce trwał on 5 dni, podczas których odwiedziliśmy dwa stadiony w Anglii oraz dwa w Szkocji.
Tę historię ponownie (jak w drugiej i trzeciej części) muszę podzielić, aby nie wyszła z tego zbyt nudna „epopeja”. Założenia tego wyjazdu były proste – cztery nowe miejsca (12-15 lipca), w których obaj do tej pory nie byliśmy, w ciągu czterech lipcowych dni. Kalendarz ułożył się nam idealnie, więc „na tapecie” pojawiły się mecze na obiektach Redcar Bears i Edinburgh Monarchs (czwartek i piątek), półfinał Drużynowych Mistrzostw Świata Juniorów w Glasgow (sobota) oraz ligowa potyczka na stadionie Newcastle Diamonds (niedziela). Ostatni nowy przystanek ostatecznie nie został osiągnięty, gdyż wówczas przeszkodził nam mundial w Rosji, który pomógł mi nieco w poprzednim odcinku. Tego dnia bowiem zaplanowany był właśnie finał Mistrzostw Świata w piłce nożnej, a Anglicy radzili sobie na tym turnieju bardzo dobrze. Istniało wówczas spore ryzyko, że zagrają w meczu finałowym i organizatorzy od razu postanowili odwołać ten pojedynek. W takim wypadku została nam już tylko jedna opcja „rezerwowa”, jaką była wizyta w Peterborough. W tym miejscu jednak włodarze od razu zapowiedzieli dwie różne godziny rozpoczęcia spotkania – w razie konieczności śledzenia Anglików w finale mundialu (ostatecznie odpadli oni w półfinale z Chorwacją). Przed wylotem jeszcze zasugerowałem, że ten jeden dzień – skoro obaj już byliśmy w Peterborough – można spędzić na jakimś zwiedzaniu. Oczywiście było to o tyle głupie założenie, iż wiedziałem, że po nim Doktor wyskoczy ze swoim „ja chcę żużel, ja chcę żużel” i będę musiał się dostosować (co i tak zapewne sam bym ostatecznie zasugerował w czasie tego wyjazdu).
Pierwszego dnia mieliśmy odwiedzić stadion „Niedźwiadków” na przedmieściach Midllesbrough. Ja miałem zabukowany samolot z Wrocławia, a dobry żołnierz żużla z Gorzowa, Wojciech (bo tak ma właśnie na imię Doktor, jeśli wcześniej nie wspominałem), miał udać się na lotnisko w Berlinie. Poniedziałkowy powrót zakładał już wspólny lot do stolicy Niemiec. Za swoje połączenie Ryanairem do Londynu (na Stansted) zapłaciłem wówczas 72 PLN (plus dojazd do stolicy Dolnego Śląska) oraz ponad dwie stówy za powrót (termin wakacyjny, choć niższą cenę przegapiłem). Niejednokrotnie wcześniej podróżowaliśmy z różnych lotnisk, więc spotkanie się na miejscu nie stanowiło żadnego problemu. Jedynym „wyzwaniem” logistycznym był zakup alkoholu na jednej z tzw. „bezcłówek”. Tak, drodzy Czytelnicy, gdy podróżujemy, niekiedy kupujemy na nasze wyprawy mocniejszy alkohol (szok i niedowierzanie!). Niemniej jednak – jak sami zauważycie – sytuacje takie są rzadkością, gdy weźmiemy pod uwagę ogół. Tutaj przekażę informację, która może budzić zdziwienie – trunki zakupione na lotnisku w Berlinie są tańsze niż te, które kupujemy niemal na każdym w Polsce! Podejrzewam, że jest to spowodowane i tak bardzo dobrą sprzedażą na rodzimych aeroportach, dlaczego zatem nie skorzystać, skoro jest popyt? Skoro lecieliśmy na 4 dni, to jakiś skromny zakup był wskazany, a znając różnice, poleciłem „czynić honory” Doktorowi.
Przylot mieliśmy prawie zsynchronizowany, ja miałem przybyć na Stansted niewiele później. Tak też było i spotkaliśmy się na miejscu, gdzie zostałem pozytywnie zaskoczony! O, ile już było wcześniej debat na lotnisku Berlin Schönefeld na temat wielkości, którą mieliśmy kupić? Standardowo dobierany przez nas asortyment cechował się w tym miejscu dwoma miarami – 500 oraz 1000 ml (brak tego pośredniego był sporym mankamentem). Zawsze gdy dochodziło do poważnej dyskusji na ten temat, Doktor opowiadał się za tą mniejszą (że mało czasu, że musi prowadzić), a ja za tą większą (my nie damy rady? Nie takie rzeczy już robiliśmy!). Przeważnie zostawaliśmy jednak przy mniejszej, ponieważ zdrowy rozsądek zawsze brał górę nad ambicjami. Tym razem jednak stało się inaczej i samodzielnie podjął on decyzję o większym zakupie – wybór padł na „łychę” Famous Grouse, potocznie zwaną „czerwonym głuszcem”. Po jakże dobrej wiadomości, mogłem tylko szeroko się uśmiechnąć i powiedzieć: – No, w końcu się czegoś nauczyłeś. Tłumaczenie mojego kompana podróży było jednak zasadne – mamy cztery dni, to przecież z tym nie będzie żadnego problemu. Sam jednak na dalszą część wyprawy planowałem – skoro mieliśmy odwiedzić dwa największe miasta Szkocji, nocując między nimi – skosztować czegoś lepszego, zakupionego na miejscu. Wiedziałem jednak, że jeśli chodzi o sprawy związane z dobrym alkoholem, to z Doktorem dogadamy się w trymiga.
Ruszyliśmy zatem z lotniska w kierunku Middlesbrough. Do noclegu, położonego niemal nad samym morzem północnym, mieliśmy niespełna 4 h jazdy. Mecz był zaplanowany na 19:30 czasu miejscowego (jak większość angielskich imprez), zapas był zatem spory. Tym razem zatrzymaliśmy się w Aarondale Guest House, a przyjemność ta kosztowała nas nieco ponad 200 PLN do podziału (ze śniadaniem). Na stadion było stamtąd jakieś ok. 40 minut, na miejscu byliśmy jednak na tyle wcześnie, że mogliśmy jeszcze przespacerować się po centrum miasta i zjeść coś „normalnego”. I tak jak w Polsce w barach często do „głównego posiłku” można zamówić w zestawie frytki i jakiś przesłodzony napój, tak w Middlesbrough, dopłacając jednego funta, otrzymywało się piwo – sprytne i przydatne, prawda? Posiłek całkiem dobry, później nieudane próby znalezienia magnesów i z powodu uciekającego nieco czasu decyzja – spróbujemy rano. Na stadion dotarliśmy z małym zapasem, wcześniej oczywiście poinformowałem lokalnych organizatorów o przybyciu. Przed zawodami zamieniliśmy kilka zdań z promotorem Niedźwiadków, a był nim wówczas Kevin Keay. Z samego meczu zapamiętałem zabawną maskotkę, która bawiła się z publicznością (oczywiście bez nieprzyzwoitych scen), fakt, iż o naszej obecności wspomniany Kevin powiedział wszystkim zebranym kibicom na stadionie oraz sromotną porażkę gospodarzy. Przyjezdnymi byli wówczas Monarchowie z Edynburga, gdzie mieliśmy się udać dzień później. Po przegraniu meczu różnicą 24 punktów, włodarz miejscowych jednak nie przeżywał tego tak, jak zapewne miałoby to miejsce w każdym klubie w Polsce. Ot, porażka się przytrafiła, a trzeba przyznać, że gospodarze fatalnie wówczas wychodzili spod taśmy. Mijanki jednak się trafiały i było to całkiem ciekawe widowisko. Uprzejmie się pożegnaliśmy i opuściliśmy stadion w kierunku noclegu.
Po drodze wstąpiliśmy chyba jeszcze do sklepu, aby dokupić coś drobnego do jedzenia i Pepsi. Ten przesycony cukrem napój spożywam głównie ja, mieszając go w odpowiedniej proporcji z whisky i lodem. Doktor jest natomiast koneserem smaku czystego, wspiera się jednak drobną porcją schłodzonej wody, którą ma w zasięgu ręki. Wieczorna debata przy wspomnianym wcześniej trunku trwała niekrótko i szybko okazało się, że zakładany („spory”) zapas – zniknął niemal w całości już pierwszego wieczoru. Rano doszedłem do wniosku, że skoro i tak po meczu w Edynburgu mam zamiar kupić „szkocką w Szkocji”, to z pozostałości ok. 100 ml, sporządzę sobie jakiś napój na drogę. Tym razem do pokonania było tylko niewiele ponad 3 godziny, więc z rana postanowiliśmy jeszcze przespacerować się nad Morzem Północnym i poszukać drugi raz magnesów. Wcześniej zjedliśmy całkiem dobre „angielskie śniadanie” i wówczas okazało się, że odpowiednio przyrządzone, jest ono nawet smaczne. Dlaczego piszę o tym z przekąsem? Ponieważ do tej pory nie mieliśmy do niego szczęścia. Nie będę może już tego bardziej przytaczał, ponieważ wolę żyć dobrymi wspomnieniami, właśnie z tego wyjazdu. Ostatecznie na mieście magnesów nie udało nam się kupić, a punkt w którym spodziewaliśmy się je dostać, znajdował się w okolicy większego remontu i chyba nawet był wówczas zamknięty.
Dwa kolejne noclegi zarezerwowałem mniej więcej w połowie odległości, pomiędzy Edynburgiem, a Glasgow, w miejscu o nazwie Blairmans Guest House. I jeśli ktokolwiek kiedyś będzie wybierał się w te rejony, mogę je śmiało polecić. Było ono umiejscowione bezpośrednio przy zjeździe z autostrady i choć za pierwszym razem przegapiliśmy nieco zjazd, w końcu tam trafiliśmy. Znajdował się tam również ośrodek, który prowadził terapię przy udziale koni (po sprawdzeniu – hipoterapia). Samo miejsce z zewnątrz przypominało małą farmę, miejscowy kot był całkiem przyjazny, a właściciele posesji bardzo mili. Wnętrze nie pozostawiało nic do życzenia, w pobliżu znajdowało się jeszcze chyba dwóch lokatorów. Jaki był dodatkowy – chyba bardzo duży plus tej lokalizacji? Niespełna 15 minut jazdy na stadion Monarchów. Jeśli chodzi jednak o piątek, w który tam byliśmy, nie do końca zasadnym opłacała się jazda do stolicy Szkocji. Dlaczego? Od Armadale Stadium do centrum było już ok. pół h jazdy, więc biorąc to pod uwagę, postanowiliśmy, że skrawek tego miasta zobaczymy w sobotę rano, przed podróżą do Glasgow. Odpoczęliśmy zatem chwilę, przed meczem wstępnie zlokalizowaliśmy TESCO, gdzie mieliśmy się po nim udać na zakup kolejnego, już miejscowego i zapewne lepszego, trunku.
Na stadionie znaleźliśmy stoisko z gadżetami, tam również dostaliśmy (!) ładne albumy, wydane w trzech językach, z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Doktor później mówił, że chyba jeszcze raz na tę pozycję trafił, ja się z nią (oprócz tej swojej) już nie spotkałem. Mecz przeciwko Ipswich Witches był raczej jednostronny, ze wskazaniem na gospodarzy, którzy wygrali różnicą 12 punktów. Zapamiętałem z niego całkiem dobrą postawę Nicolasa Covattiego wśród przyjezdnych oraz Erika Rissa w barwach gospodarzy. Młody Niemiec po czterech startach na koncie miał czysty komplet, w ostatnim biegu dnia linię mety minął jednak ostatni. Od organizatorów otrzymałem wcześniej informację, że będę mógł wejść do parku maszyn cały czas przed zawodami, jednak moja obecność jest tam zabroniona w czasie ich trwania. Okazało się, że po meczu głównym, na kilka biegów wyjeżdżali jeszcze młodsi zawodnicy w niższej klasie (co jest na Wyspach Brytyjskich częstym zwyczajem), wówczas również nie mogliśmy wejść we wspomniane miejsce. Ponieważ z Erikiem rozmawiałem już wcześniej parę razy, chciałem mu zadać kilka pytań, również dlatego, że niedługo wcześniej podpisał on trzyletni kontrakt z gorzowską Stalą, a „matadora” z tego miasta miałem koło siebie. Chwilę później okazało się, że młody Niemiec „kocha Gorzów”, udzielił mi wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie moje pytania, a Doktor postanowił sobie z nowym nabytkiem jego klubu zrobić zdjęcie. Ostatecznie „pamiątka” ta gdzieś się zapodziała, ponieważ w planie miałem umieszczenie jej w tym miejscu, a obaj jednak tej fotografii w naszych aparatach nie znaleźliśmy. Kilka zdjęć obiektu na pożegnanie i nieco po 21:30 opuszczaliśmy stadion. Prawdziwy „dramat” miał się jednak rozegrać dopiero za kilkadziesiąt minut…
Jeden z banerów, witających kibiców na stadionie Edinburgh Monarchs – przed meczem z Ipswich Witches, 13.07.2018.
Ze stadionu udaliśmy się prosto do TESCO na wspomniane wcześniej zakupy. Nie spieszyło się nam jednak zbytnio, do noclegu mieliśmy bowiem kilkanaście minut, a spod sklepu zaledwie kilka. Udaliśmy się w sobie znanym kierunku (na półki z alkoholem) i studiowaliśmy chwilę pozycje do wyboru. Ponieważ pomysł o nazwie „szkocka w Szkocji” był mojego autorstwa, zatem po krótkich konsultacjach (łatwa decyzja – 700 gram) zdecydowałem o zapewne dobrym wyborze. Dodatkowo jednak, biorąc pod uwagę sobotni nocleg, postanowiliśmy dorzucić jeszcze kilka piw. Doktor poszedł jeszcze na słodycze, ja sam rozejrzałem się za zestawami „małpek” – jednym dla siebie, drugim dla żołnierza żużla z Tarnowa – Darka. Niekiedy przywożę sobie i jemu takie „pamiątki”, które u nas nierzadko są problematyczne do nabycia. Po chwili udaliśmy się do kasy, gdzie zderzyliśmy się mocno z rzeczywistością… A dokładniej z prohibicją! Na zegarkach była 22:01, gdy rzeczy mieliśmy na taśmie, a kasjerki poinformowały nas wówczas, że nie sprzedadzą nam żadnego (!) alkoholu, ponieważ u nich jest regulacja prawna, która zabrania tego po godzinie 22:00 i system na kasach nie przepuści takiego asortymentu… Gdy dwa razy upewniłem się, że to nie jest niestety przykry żart, powiedziałem głośno i wyraźnie tylko jedno słowo – „DISASTER”. Pani kasjerka popatrzyła na mnie ze zrozumieniem, nie mogła niestety nam w żaden sposób pomóc. Nieudanych zakupów nie musieliśmy odnosić na półki i tak z tego, co było na taśmie, zamiast wydać kilkadziesiąt funtów, mój portfel w danej chwili uszczuplił się o niecałego jednego. Chwilę po wyjściu oczywiście zaczęło się wyliczanie: mogliśmy kupić wcześniej, wyjść szybciej, zostawić coś z wczoraj, zadać Rissowi jedno pytanie mniej, nie przechadzać się tak beztrosko między półkami, przecież tam przy alkoholu była jakaś dziewczyna, mogła nas ostrzec! „Dramat” stał się faktem… Zabrakło nam mniej więcej dwóch minut. Zapewne gdybyśmy mieli nad głowami włączony „symboliczny” zegar, odliczający właśnie 120 sekund – jak w żużlu, wyszlibyśmy zadowoleni, TESCO opuszczaliśmy jednak ze spuszczonymi głowami. To, z czym spotkaliśmy się już w angielskiej części Wysp po godzinie 23, tutaj zdarzyło się 60 minut wcześniej.
Zniesmaczeni wróciliśmy na miejsce noclegu. W nim jeszcze w lodówce znaleźliśmy jakieś piwa i przez chwilę przeszło nam przez myśl „pożyczenie” i oddanie dzień później. Ponieważ jednak nie ruszamy cudzych rzeczy, obeszliśmy się smakiem. Znalazłem jeszcze w szufladzie talię kart i zaproponowałem partyjkę w tysiąca, Doktor jednak – chyba odurzony tym, co nam się przed chwilą stało, dosyć szybko zasnął, a ja chwilę później zrobiłem to samo, ze świadomością tego, że kładziemy się wyjątkowo trzeźwi. Nie pamiętaliśmy bowiem obaj, kiedy ostatnio szliśmy spać na jakimś wyjeździe nawet bez piwa. Biorąc pod uwagę fakt, że w niedzielny poranek czekała nas trasa co najmniej pięciogodzinna, a mecz w Peterborough zaplanowany był na wcześniejszą porę, pewnym było jedno – butelki „szkockiej”, podczas pobytu w Szkocji, tym razem nie wypijemy…
cdn.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!