W poprzedniej części „akcja” zawiesiła się na moim powrocie z Wysp Brytyjskich, po którym to miałem udać się w kolejną podróż. Po dosyć krótkim odpoczynku czekała mnie tym razem wyprawa do chorwackiego Goričan.
Do tego małego, żużlowego ośrodka udaliśmy się w sobotę z samego rana (sam już po raz siódmy, ale o tym za chwilę), ale to tylko połowa „wycieczki”. Dzień później bowiem wylądowaliśmy w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie swój mecz odjechały tarnowskie „Jaskółki”. Wracając jeszcze słowem uzupełnienia do poprzedniej części, to zapomniałem dodać, że na brytyjską eskapadę, o której była w niej mowa, Doktor, który de facto był jej głównym motywatorem, nie mógł się udać, choćby chciał. W tym czasie z pewnym Niemcem postanowił on polecić do Rosji na półfinał eliminacji SEC-u w Bałakowie. Przyznać się muszę, że z Żurkiem w czwartek szydziliśmy z nich co nieco, ponieważ ostatecznie ich przygoda z żużlem w Rosji zakończyła się na 4 biegach, które przerwała kolejna ulewa, a do domu wrócili dzień później, gdyż zostanie tam na termin rezerwowy, niosłoby za sobą poważną zmianę planów oraz znacznie powiększyłoby koszty.
Wróćmy jednak do podróży, która – będąc w moim przypadku kontynuacją wyjazdu na Wyspy Brytyjskie – odbyła się w dniach 28-29 kwietnia 2018. Ten wyjazd był umieszczony w planie na sezon ubiegły, niemal od początku. Problemem pozostawała w zasadzie sprawa noclegu po półfinale eliminacji do Indywidualnych Mistrzostw Europy, który miał się odbyć właśnie w Goričan. Pierwotnie zakładaliśmy rezygnację z niego, z powodu małej ilości czasu. Praktycznie gdyby mecz w Gorzowie zaplanowano na godzinę 16:30, szanse na przyzwoity wypoczynek poza samochodem byłyby znikome. Ostatecznie jednak ten pojedynek zaplanowano na 19 i praktycznie w ostatniej chwili (poniedziałek przed wyjazdem), ogarnąłem szybko nocleg na 4 osoby w węgierskiej miejscowości Nagykanizsa.
Po powrocie z Anglii i późnym zaśnięciu, trzeba było dosyć wcześnie wstać. Ok. 5 miał się u mnie zjawić porządny żołnierz żużla z Rymanowa-Zdroju, Krzysiek. Tak też się stało i drogę do Krakowa pokonaliśmy dosyć płynnie. Dosyć szybko „sprzedałem” mu informację skąd wróciłem przed kilkoma godzinami, na początku nie dowierzał, ale – jak zwykle – przekonywanie go do prawdziwości tej historii, nie zajęło mi zbyt wiele czasu. W Krakowie w gotowości czekał już Michał, czyli porządny żołnierz żużla z Krosna. Ostatnia osobą z naszego kwartetu była na „gościnnych występach” Sabina, która jednak dosyć szybko zdecydowała się na ten wyjazd, po przedstawionej przeze mnie propozycji.
Zapas dobrany przeze mnie wcześniej i ustalony z resztą, wydawał się być optymalny, przy dobrych wiatrach zakładaliśmy nawet krótką drzemkę po przybyciu na miejsce noclegu. I o ile na drodze ruchu większego raczej nie było, o tyle dostaliśmy nauczkę, aby następnym razem nieco lepiej przygotować się na wyjazd, który miałby się odbyć w ostatni weekend kwietnia. Pierwszy problem pojawił się już w Czechach, gdzie zaraz za granicą zabrakło „standardowych” winiet, ważnych 10 dni. Ostatecznie po krótkich poszukiwaniach pozostaliśmy przy zakupie miesięcznej. Później było już tylko gorzej. Dwukrotnie bowiem zderzyliśmy się z urokami „majówki”, na którą na południe Europy – oczywiście w tym samym czasie – postanowiły się udać tłumy Polaków. I tak na granicy czesko-słowackiej oraz słowacko-węgierskiej, straciliśmy łącznie ponad godzinę, czekając tylko w kolejkach na zakup kolejnych winiet. Lekcja wyciągnięta z tego wyjazdu jest taka, że w przypadku tych dwóch ostatnich krajów uprawnienia do poruszania się po drogach szybkiego ruchu, można nabyć wcześniej przez internet. Jednorazowo musieliśmy jednak odcierpieć, mijając na postojach co chwilę osoby z zawieszonymi na szyjach identyfikatorami z napisem „majówka w Albanii” (stosowanymi głównie po to, aby zapewne zapobiec zbytniemu rozproszeniu się).
Do Nagykanizsy dojechaliśmy z poślizgiem, wynoszącym ok. 1,5 h. Stamtąd było do celu już jednak tylko niewiele ponad 30 kilometrów. Po godzinie 16 mogliśmy się na szybko „rozpłaszczyć” i zostawić rzeczy na nocleg. Pani gospodyni, z którą nie mogłem się zbytnio porozumieć ani po angielsku, ani po polsku (choć to podobno bratanki), ostatecznie z niewielkim wsparciem „rosyjskiego” skasowała nas za nocleg. Koszt tej przyjemności ostatecznie zamknął się w ok. 200 PLN do podziału na 4 osoby. Właścicielka obiektu była tylko lekko zdziwiona, gdy tłumaczyłem jej, że za moment ruszamy dalej, wrócimy ok. północy i wyjedziemy przed 5 rano, zostawiając klucze. Ale poważniejsze wyjaśnianie tego w kilku językach było już niemożliwe. Po krótkim postoju udaliśmy się na stadion Speedway Club Unii (ładnie brzmi, prawda?) Goričan, który nosi nazwę Millenium.
Przeważnie w to miejsce każdy po jednorazowym przyjeździe (tzw. „zaliczeniu”), udawać się już nie musi. Ja jednak wracam tam zawsze z nieokiełznaną przyjemnością i gdy tylko pojawia się okazja do ponownego zawitania do tej małej chorwackiej miejscowości, to próbuję z niej skorzystać. Co takiego sprawiło, że wylądowałem tam już 7 razy, począwszy od roku 2010? Odpowiedź znajduje się na zdjęciu powyżej. Te trzy dziewczyny to siostry Markušić – Mihaela, Snježana i Ana. Większość z czytelników kojarzy zapewne rodzinę Pavlic, której senior jest gospodarzem wspomnianego wyżej obiektu. I o ile wiadomo, że bez nich żużel w tym miejscu nie powstałby zapewne nigdy, o tyle o wspomnianych przeze mnie dziewczynach, zbyt wiele osób już nie słyszało. A to poważne niedopatrzenie. Po pierwsze, odkąd poznałem Mihaelę (chyba już w 2011 roku) mogę zapewnić o jednym – tak uprzejmej i pomocnej osoby, jak ona, ze świecą szukać. Później przekonałem się również o przychylności jej młodszych sióstr. Przez te wszystkie lata jestem w stanie o nich powiedzieć tylko pozytywy, które mogą miejscami przechodzić oczywiście w superlatywy. Po drugie – i o tym nie piszą żużlowe media – bez tych dziewczyn, organizacja zawodów na stadionie Unii Goričan byłaby mocno utrudniona, jeśli w ogóle nie niemożliwa. Ogrom pracy, jaki wkładają w urządzanie tam żużlowych imprez, trudno opisać słowami. Ogarniają biuro prasowe, biuro zawodów, zajmują się dosłownie wszystkim i są wszędzie. Po jednej imprezie Mihaela powiedziała mi, że mogła sobie obejrzeć jedną serię, składającą się z 4 biegów, na żywo. Oczywiście ją rozumiałem, choć w moim wypadku trudno byłoby sobie coś takiego wyobrazić. Moja wdzięczność do nich, a zwłaszcza do Mihaeli jest bardzo duża i jednego jestem pewny – dopóki siostry Markušić będą tam „rządziły”, jeśli chodzi o przygotowanie zawodów, dopóty ja zawsze chętnie będę wracał w to miejsce. Najbliższy plan to sierpień tego roku, ale to już będzie inna historia.
Przed zawodami udaliśmy się na posiłek, przygotowany na grillu. Nazwy nie pamiętam, ale ta potrawa jest z pewnością całkiem zjadliwa. Do tego oczywiście zimne piwko dla ochłody, ponieważ do zawodów było jeszcze trochę czasu. Jeśli chodzi o sam turniej, to raczej można o nim po prostu powiedzieć, że się odbył. Zwyciężył w nim Andrij Karpow, a my, po zebraniu kilku wypowiedzi z Sabiną, udać mieliśmy się już na nocleg, z powrotem na Węgry. Poszukałem jeszcze Mihaeli, której podziękowałem po raz kolejny za ciepłe przyjęcie, pożegnałem się jeszcze z jedną z sióstr i mogliśmy jechać. Niestety minęliśmy jeden zjazd z autostrady i nasz nocny powrót wydłużył się o prawie pół godziny. Krótki nocleg w obiekcie Pelikán Szállás okazał się ostatecznie trafnym pomysłem, bowiem z Rymanowa-Zdroju, przez wszystkie przystanki i z powrotem do pokonania było w ten weekend ok. 2600 kilometrów (to tak dla pełności obrazu). Pomimo zmiany na stanowisku kierowcy, bez tego krótkiego odpoczynku, całość byłaby mało realna do ogarnięcia.
Druga część tej podróży zaczęła się z samego rana w niedzielę. Wstawaliśmy, gdy było jeszcze ciemno. Pierwszą część trasy za kółkiem pokonał Krzysiek. Kilka tygodni po powrocie okazało się, że – choć jeździ on bardzo ostrożnie – dostał do domu „pocztówkę” z Węgier, z określonym przekroczeniem dopuszczalnej prędkości. Rzadko, bo rzadko, ale i takie „profity” są później wliczane w ostateczne koszy podróży… W drodze powrotnej było już jednak całkiem pusto na drogach, „majówka w Albanii” trwała bowiem w najlepsze, a my mogliśmy wracać do kraju. Węgry i Słowację pokonaliśmy płynnie, mały koszmar czekał nas jednak na granicy z Polską. Jeśli kiedykolwiek, wracając do ojczyzny z Goričan trasą przez Słowację i później przez Czechy, powiem, aby kierować się na Kopaczów, sprawdzić należy, czy nie mam gorączki. Wówczas nie miałem, zdałem się jednak na trasę, wskazaną przez mapy google. Nigdy, przenigdy nie wybierajcie się drogą tak wskazaną, a najrozsądniej jest kierować się na Zawidów. Trasa, prowadząca przez Kopaczów jest tak „zmasakrowana”, jakby co jakiś czas jeździło tamtędy stado czołgów. Najpewniej to efekt częstego przewożenia materiałów, ze znajdującej się niedaleko kopalni odkrywkowej. My również coś odkryliśmy – aby więcej tamtędy nie jeździć.
Po wjechaniu do Polski, reszta trasy do Gorzowa przebiegła dosyć płynnie. Oczywiście należy podkreślić, że z Nagykanizsy do tego miasta mieliśmy do pokonania ponad 10h, ale ponieważ mecz był zaplanowany na 19:00, dojeżdżając po godzinie 16, mieliśmy jeszcze trochę czasu na spokojny posiłek. I tu pojawia się kolejny bohater tego odcinka, znajdujący się w restauracji Auto Port. Nie chodzi tu tylko o logo tego punktu gastronomicznego, ale jak i o jednego z sympatycznych „mieszkańców” w tym miejscu. Z Krzyśkiem i Michałem byliśmy tam wspólnie już po raz drugi, choć sam odwiedziłem je już cztery lub nawet pięć razy. Do tego, że można tam za rozsądną cenę dobrze zjeść, można jeszcze dorzucić „atrakcję” w postaci przetrzymywanego w tym miejscu, oczywiście w odpowiednio dostosowanym terrarium, krokodyla. Podczas naszych wizyt niezbyt miał ochotę udowodnić nam, że jest żywy, niemniej jednak w końcu ruszył paszczą, przez co wszelkie zwątpienie minęło. Mam oczywiście nadzieję, że to przemiłe stworzenie spotkam w tym miejscu podczas jednej z kolejnych wizyt w Gorzowie Wielkopolskim. Po nabraniu sił dobrym posiłkiem, ruszyliśmy w stronę stadionu.
„Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi luby!” – Aleksander Fredro, „Zemsta” (fot. Michał Krupa)Tam spotkałem się oczywiście z Doktorem, który miał mizerny głos, wspominając o wyprawie do Bałakowa. Ja oczywiście ani słowem nie pisnąłem mu o mojej wycieczce na Wyspy Brytyjskie i tak kilkanaście minut podyskutowaliśmy, a ostatecznie sam udałem się na sektor prasowy. Choć suma summarum zawsze staram się oglądać zawody w towarzystwie osób, z którymi podróżuję, mecz Stali z Unią śledziłem na stojąco, z perspektywy sektora, na który bilet zakupił Krzysiek. Oczywiście Michał pełnił swoje obowiązki w innym miejscu (na murawie i wokół niej), a końcówkę zawodów śledziłem z powrotem na „prasówce”, z Sabiną. Z przebiegu pojedynku na dłużej w pamięć wrył się upadek wychowanka tarnowskiej Unii, Jakuba Jamroga oraz bezpardonowy atak Bartosza Zmarzlika na Nickiego Pedersena, który Duńczyk „okupił” urazem ręki. Sam mecz bez większej historii zakończył się porażką „Jaskółek” w stosunku 37:53. Po zakończonym spotkaniu wizyta na konferencji prasowej oraz krótki „obrządek” w parkingu. Choć przeważnie to mnie trzeba z niego wyganiać i dzwonić po mnie, tym razem to ja nieco pospieszałem Sabinę, pamiętając, że już prawie 22, a do pokonania była jeszcze spora odległość.
Gdy wjechaliśmy na „S3”, obiecałem, że chociaż do wysokości Bolesławca postaram się dotrzymać towarzystwa rozmową, a nie zamilknąć od razu we śnie. To dosyć szybko zrobiła Sabina, mnie pod koniec wspomnianego odcinka zaczęło już łamać. Ostatecznie po minięciu właśnie Bolesławca sam spróbowałem już zasnąć, a chłopaki zamienili się miejscami i Krzysiek usiadł na miejscu pasażera z przodu. Zapowiedział już jednak, że w przyszłości, nawet w swoim aucie woli siedzieć z tyłu, ponieważ w pewnym momencie śniło mu się, że nie ma kontroli nad własnym bolidem i myślał, że jadąc z przodu powinien zahamować. Michał całą trasę do Krakowa ogarnął wręcz wzorowo. Około 4 w nocy zameldowaliśmy się w Dawnej Stolicy Polaków, Sabina została podstawiona pod wskazane przez siebie miejsce, a następnie pożegnaliśmy się z naszym jedynym fotografem na pokładzie.
Krzysiek po odstawieniu mnie, udał się już na ostatni odcinek weekendowej trasy. Sam byłem w domu krótko po godzinie 5 nad ranem i czekały mnie prawie te same przyjemności, co po piątkowym powrocie z Wysp Brytyjskich – krótki prysznic, coś na szybko do „wrzucenia”, tylko miejsca na nawet najkrótszy sen w łóżku już zabrakło. Pomimo tego, że był to okres wspomnianej już „majówki”, na 30 kwietnia zadeklarowałem swoją obecność w pracy. Po 5-dniowym żużlowym maratonie nie wyglądałem z pewnością najlepiej, ale pora na dłuższy odpoczynek przyszła dopiero w godzinach popołudniowych. Jedno z najcięższych „zmęczeniowo” przedsięwzięć sezonu 2018 zakończyło się sukcesem, a w głowie i „na papierze” do zrealizowania były już kolejne plany. W następnej części przeniesiemy się ponownie za granice naszego kraju, tym razem wizytując jedno z państw ościennych, podczas dwudniowego wyjazdu.
cdn.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!