Naprawdę chciałbym te swoje historie przedstawiać z większą częstotliwością, jednak zajmowanie się portalem, przy normalnej pracy, pochłania sporo czasu. Pięć dni, cztery imprezy, trzy kraje – tak prezentuje się moja kolejna opowieść.
Niemniej jednak muszę te „bajania” trochę podzielić. Gdybym miał bowiem opisać wszystko w jednej części, moglibyście w połowie usypiać, jak ja w pracy, w poniedziałek po zakończeniu tego „maratonu”. Skupię się zatem w tej części konkretnie na dniach 25-27 kwietnia ubiegłego roku, kiedy to miałem przyjemność wizytować Wielką Brytanię i obiekty Rye House Rockets oraz Ipswich Witches. Ale po kolei.
Przeważnie krótko po opublikowaniu wszystkich kalendarzy na konkretny sezon, wiem mniej więcej gdzie się udam lub co najmniej gdzie mam najszczersze chęci się pojawić. Rzadko kiedy decyduję się na zasadzie tzw. „spontanu”. W tym przypadku było nieco inaczej, choć trudno do końca mówić o działaniu spontanicznym, gdy bilety na samoloty miałem zakupione już 8 lutego. Z pewnością jednak decyzja odnośnie tej eskapady była spowodowana impulsem.
Aby jednak zrobić nieco szersze wprowadzenie w temat, muszę cofnąć się nieco w czasie, do jednego lutowego przedpołudnia w roku 2013, kiedy to odśnieżałem podwórko obok domu. Wówczas to przy dźwiękach szurającej o podłoże łopaty, dostałem olśnienia. Z Doktorem i tak mieliśmy w planie udać się na Wyspy w sierpniu, z okazji odbywającego się w Poole SGP Challenge. W myśl zasady, którą wspólnie ustaliliśmy – „zawsze i wszędzie ten turniej nasz będzie”, czy jakoś tak. W lutym jednak wpadłem na pomysł – czy mądry to już nie mnie oceniać – aby „przetestować” jego umiejętności kierowcy, który po raz pierwszy zasiądzie za kółkiem z prawej strony samochodu, już pod koniec maja. Wówczas to, po konsultacjach mieliśmy w planie wizyty w Swindon, Somerset oraz Cardiff (1 czerwca), ostatecznie ta pierwsza została zmyta intensywnymi opadami deszczu, a pozostałe dwie odbyły się bez problemów (poza rozsypującym się w piątek i nieco w sobotę torem na Millennium Stadium). Dlaczego wracam do tego? Otóż od tamtej pory, do sezonu 2017 włącznie, Doktor „podbijał Anglię”, tylko w moim towarzystwie. Raz z kolei jego zabrakło, gdy ja z „porządnym żołnierzem żużla” Tomaszem wybrałem się do Coventry na Indywidualne Mistrzostwa Elite League. Później miało się okazać, że są to ostatnie do tej pory zawody na Brandon Stadium, „specjalista nauk medycznych” natomiast wówczas wybrał turniej pożegnalny Piotra Śwista w Pile.
Gdzie zatem jest puenta i wspomniany wcześniej „impuls” do działania? Otóż w rozmowie telefonicznej zimą ubiegłego roku (chyba to był styczeń) padły znamienne słowa, które utkwiły mi w pamięci raczej już na zawsze. Wcześniej wprawdzie poinformowałem, że prawie na pewno tym razem zrezygnuję z wyjazdu do Cardiff, gdzie byłem już wcześniej 5 razy i zapowiadałem powrót w to miejsce do odsłuchania Mazurka Dąbrowskiego. Ponieważ w 2017 roku Maciej Janowski „zameldował wykonanie zadania”, moja mała misja w stolicy Walii dobiegła końca. Niemniej jednak, gdybym otrzymał propozycję połączenia tego z nową lokalizacją, mógłbym ją rozpatrzeć. I ten Doktor, który przemierzał do tej pory brytyjskie połacie zawsze w moim towarzystwie, postanowił nie dać mi tej szansy. W styczniu dowiedziałem się, że „skład już pełny”, a przed Cardiff i Somerset (ostatecznie było Plymouth, ale to raczej materiał na inny felieton) on z ekipą zamierzają się udać do Ipswich, gdzie nie było mi dane jeszcze postawić stopy. Rozmawiając z nim nie ukryłem zdziwienia o braku tej propozycji dla mnie, a puentą, którą usłyszałem, były słowa, wypowiedziane żartem: „Myślę, że przyjmiesz to z godnością”. Szczerze, to zadziałały one na mnie nieco jak „policzek”, gdyż miała się skończyć pewna historia. Jego „fanaberie” stawały się jednak coraz częstsze i poniekąd nic nie powinno mnie już dziwić. Rozłączyliśmy się w zgodzie, jednak już wówczas w mojej głowie kiełkował zarys pewnego planu…
Niemal nigdy nie działałem z tak „małych” powodów, jak w tym wypadku, potraktujcie tę historię zatem, jako ewenement. Jak wspomniałem na początku, rzadko czyny moje nie są poprzedzone znacznie wcześniejszym scenariuszem. Terminy, bilety, noclegi, ogarniam tak szybko, jak się da. Tutaj stało się inaczej. Na scenę musiał w tym miejscu wkroczyć Rafał, porządny żołnierz żużla z Londynu, który dał mi zapewnienie, że gdy się zdecyduję na coś takiego, to „ogarniemy”. Ale myśl była już „większa”. Skoro ja „miałem coś przyjąć z godnością”, uznałem, że sprawdzę, jak w tej materii spisze się Doktor. Dlatego wybrałem z kalendarza sześć terminów, w których do wspomnianego Ipswich, pasowała jeszcze wizyta, dzień wcześniej w Hoddesdon pod Londynem, na stadionie „Rakiet”. Takich „kompletów” sporządziłem sześć, odrzucając praktycznie oczywiście ten lipcowy, przed Speedway Grand Prix Wielkiej Brytanii. Po konsultacji z Rafałem wybór padł na ostatni tydzień kwietnia. Ewentualne „wsparcie” noclegowe miał wówczas stanowić jeszcze drugi porządny żołnierz żużla z Londynu, czyli Darek vel. Żurek. 8 lutego bilety miałem już kupione. Odbywać miało się to od środy do piątku, wylot z Katowic, powrót do Wrocławia południową porą. Za obydwa przeloty Ryanirem zapłaciłem ok. 190 PLN łącznie, oczywiście dochodziły jeszcze koszty dojazdu i przyjazdu.
Na Pyrzowice najwygodniej jeździ się busem firmy Matuszek (sprawdzaną przeze mnie od czasu do czasu od roku 2013), który wprawdzie kursuje również bezpośrednio z Krakowa, ale paradoksalnie taniej przejazd ten wychodzi, gdy udamy się wcześniej do Katowic, a później stamtąd na lotnisko. Koszt takiej przyjemności to 20 PLN przy wcześniejszym zakupie, 25 przy późniejszym. Powrót z Wrocławia miałem spędzić przyjemnie na pokładzie Flixbusa, który „zjadł” już pojazdy firmy PolskiBus, o czym wspominałem w poprzedniej części. Gdy jednak trafiłem na dosyć promocyjne ceny powrotu z Wrocławia do Krakowa, zaopatrzyłem się w bilety na dwa kursy, w odstępach godzinnych. Dlaczego? Aby mieć pewność, gdyby coś się „wykrzaczyło”, co miało w kwietniu okazać się bardzo przydatne. Małe problemy pojawiły się jednak tuż przed samym wyjazdem. Ponieważ to Rafał miał pełnić funkcję mojego osobistego kierowcy, zadzwoniłem do niego w sobotę, aby ustalić szczegóły mojego odbioru z lotniska. Co się okazało, poprzez natłok pracy, wyjazd ów stanął pod znakiem zapytania. Rafał nie potrafił chyba zapewnić mnie, że „ogarnie na czas” mój odbiór, a lot z Katowic specjalnie dużego zapasu nie miał. Bardziej rozchodziło się jednak o to, że przejechać okolice Londynu w godzinach szczytu, to istna katastrofa. Patrząc na nie do końca korzystne prognozy pogody na środę, potrafiłem wówczas rzucić nawet do niego coś w stylu „ok, skoro niepewne, to będę może musiał zrezygnować”. Chwilę później, niczym „rycerz na białym koniu” wjechał Żurek i zapewnił, że „ogarnie”.
Środa w dniu odlotu nie napawała optymizmem, gdy co chwilę zerkałem w prognozę pogody. Na busa w teorii nawet mogłem się spóźnić, ponieważ pomyliłem sobie wyjścia z dworca kolejowego w Katowicach i nie mogłem trafić na przystanek, a czasu nie dałem sobie zbyt wiele. Ostatecznie około 5 minut przed odjazdem zasiadłem wygodnie i zmierzałem do celu. W terminalu odlotów, co jakiś czas konsultowałem się jeszcze z siostrą, mieszkającą w Anglii, jak wygląda sytuacja pogodowa. Informowała praktycznie zgodnie z prognozą, zatem „pochmurnie, ale nie pada”. Pomimo zmiany polityki bagażowej, ponadwymiarowego plecaka obsługa Ryanaira nie przejęła i udałem się na pokład. Loty znoszę bardzo dobrze, niekiedy usnę nawet przed podniesieniem, dlatego w tych przypadkach raczej rozpisywał się nie będę. Meldunek na Stansted krótki i sprawny, pozostało tylko czekać na przyjazd Żurka.
Tu znowu pojawiły się małe komplikacje, ponieważ według zapewnień miał być za pół godziny, ostatecznie zjawił się po ponad dwukrotnie dłuższym odstępie czasowym. O tej porze naprawdę przejazd wzdłuż Londynu jest mocno utrudniony, ja tylko dreptałem z coraz to wyżej podniesioną brwią, w końcu jednak udało się zgrać i ruszyliśmy na Rye House Stadium. Tutaj trasa nie była już zła, ponieważ fragment do pokonania był krótki. Ponad 20 mil i byliśmy na miejscu, zapas nie był wprawdzie zbyt duży, ponieważ wejście na stadion niewiele przed godziną 19, gdy zawody zaczynają się 30 minut później, to dosyć skromny margines. Chwilę po nas na obiekt wkroczył również Rafał i byliśmy w komplecie. Pogoda nie przeszkadzała, choć podobno w okolicach przeszły niemałe opady, tym razem los nam jednak sprzyjał. Ostatecznie „Rakiety” wygrały 48:42, a w końcówce z dobrej strony pokazał się Krzysztof Kasprzak, z którym Żurek zrobił sobie jeszcze zdjęcie w parku maszyn. Po meczu udaliśmy się do pobliskiego pubu, gdzie miałem przyjemność zanurzyć usta w miejscowej odmianie piwa IPA. Było to bardzo przyjemne miejsce, gdzie chwilę podyskutowaliśmy na tematy bieżące. Następnie pojechaliśmy z Żurkiem na jego hacjendę, a Rafał udał się do siebie i mieliśmy spotkać się ponownie w czwartek. W domu Darka już wszyscy spali, coś zjedliśmy, obejrzeliśmy odcinek programu „Agent – Gwiazdy” i „pobajerzyliśmy” trochę o żużlu i o tym, jaki to mój gospodarz miał wpływ na podpisanie kontraktu przez Nickiego Pedersena w Tarnowie.
Kolejnego dnia dzieci miały iść do szkoły, a Żurek i Dorota (jego piękniejsza połowa) do pracy. Ja chciałem trochę odespać, coś zjeść i przespacerować się w stronę dworca autobusowego, gdzie w nocy z czwartku na piątek mogłem udać się, aby dotrzeć na lotnisko. To przy założeniu drugiego noclegu, rzeczywistość okazała się jednak nieco inna. Gdy już „ogarnąłem się” z rana i ubrałem do wyjścia, na przeszkodzie stanęły chmury i opady. I tak dwukrotnie, gdy podchodziłem do „startu”, przeganiany byłem przez pogodę. Odpocząłem zatem jeszcze trochę, zakładając już, że skoro nie sprawdziłem ścieżki na dworzec w dzień, nie zrobię tego też w nocy i spędzę ją na lotnisku, po powrocie z Ipswich. W międzyczasie odezwał się Rafał, że jest zmęczony i że raczej do Ipswich nie pojedzie, musiałem to przyjąć ze zrozumieniem. Po południu wrócili gospodarze, a Dorota zaczęła przygotowywać posiłek. Z pewnością niemałe było jednak jej zdziwienie, gdy okazało się, że nam czas nie pozwala czekać i musimy powoli wychodzić. Podobnie, jak zasugerowałem, że jednak już nie wrócę. Pożegnałem się wówczas i powiedziałem „do zobaczenia”, z pewnością się jeszcze bowiem spotkamy. Sytuacja z noclegiem (a raczej jego lotniskową namiastką) była zresztą analogiczna do tej z października 2016, kiedy to również wizytowaliśmy z Tomaszem dom Żurka. Tylko wówczas „pogadaliśmy” wcześniej trochę z „białym żubrem” i „cytryną”, tym razem do takiej sytuacji nie doszło.
Droga do Ipswich nie była zbyt ciekawą, na trasie „wrzuciliśmy coś” chyba z Burger Kinga i dojechaliśmy na stadion. Ciekawostką tam był układ trybun na przeciwległej prostej. Oświetlenie jednak było dosyć średnie i ostatecznie okazało się, że mój wypełniony program miał kilka drobnych pomyłek. „Wiedźmy” rozprawiły się dość łatwo z „Diamentami” w Newcastle, a po ostatnim biegu spotkanie zakończyło się wynikiem 60:29. Powrót przebiegł dosyć spokojnie, Żurek jeszcze raz spytał, czy na pewno nie chcę nocować u niego i rozstaliśmy się na Stansted. Tam doszło od mojej poprzedniej wizyty do jednej zmiany. „Pensjonariusze”, którzy podobnie jak ja mieli oczekiwać na jakiś ranny lot, nie mają już szansy skorzystać z trzech miejsc na raz, a – dzięki nowym siedziskom – przysługuje im już tylko jedno. Zatem wolnych foteli nie brakowało, jednak nocne „czuwanie” w pozycji siedząco-półleżącej nie należy do tych, które specjalnie mogę polecić. Rano było już po wszystkim i czułem, że misja się powiodła. Odwiedziłem Rye House i Ipswich przed Doktorem, a on miał – według mojego planu – „przyjąć to z godnością” dopiero w lipcu, gdy powinniśmy wracać ze wspólnej już podróży z… Wysp Brytyjskich. Ostatecznie okazało się, że ta „cardiffowa” ekipa ustawiła się jeszcze na wizytę w Hoddesdon, o czym dowiedziałem się w… czerwcu. Chwilę później Rye House Rockets jednak wycofali się z rozgrywek i na stadionie tym pod koniec sezonu odjechali swoje kilka meczów jeszcze tylko Lakeside Hammers. Analogia do wizyty w Coventry i zamknięcia stadionu zatem się pojawiła.
Podróż powrotna miała przebiegać szybko i przyjemnie. No właśnie – miała… W samolocie pilot oznajmił w pewnym momencie (już opóźnionego lotu), że z powodu dużego ruchu w powietrzu (coś niezgodnego z grafikiem, czy jak?) nie uda nam się wystartować o czasie i najpewniej nastąpi ok. 2-godzinne opóźnienie. Zapewnił wprawdzie, że postarają się to przyspieszyć, ale w kolejnym zdaniu większych szans na powodzenie nie dawał. Poinformowałem „bazę”, że będę prawie na pewno sporo spóźniony i zacząłem drzemać. Po niespełna pół godziny kolejne ogłoszenie pilota spowodowało jednak mały uśmiech na mojej twarzy. Lecimy! We Wrocławiu wylądowaliśmy z ponad półgodzinnym opóźnieniem, musiałem na szybko odwołać pierwszego Flixbusa na lotnisku (zwrot kosztów) i udać się na drugiego. Czasu też nie było jakoś specjalnie dużo, dlatego trochę obawiałem się pierwszej wizyty na odnowionym dworcu w stolicy Dolnego Śląska. Ostatecznie zjawiłem się na stanowisku z małym zapasem i zasiadłem wygodnie w fotelu. Odjazd z tylko 5 minutami poślizgu nie zwiastował jeszcze dalszej „męczarni”. Chwilę po minięciu bramek autostrady, okazało się, że jedziemy z prędkością ok. 20 km/h. Przed nami, jakiś niemały kawałek, miał miejsce wypadek, do momentu jego ominięcia straciliśmy ponad godzinę czasu. Ostatecznie Flixbus zjawił się w Krakowie z około 1,5-godzinnym spóźnieniem, co tylko wydłużyło mój powrót. Na pocieszenie podam fakt, że w autobusie tym sporo osób podróżowało do Krakowa na sobotni koncert zespołu Metallica. Ich niektóre dialogi i zapowiedzi „pięknego wieczoru przy procentach” koiły nieco moje skołatane myśli.
W Krakowie musiałem wsiąść do pociągu, ale – przy spóźnieniu samolotu i Flixbusa – był on trzecim z kolei, który planowałem złapać. To jednak nie był koniec „utarczek z losem” i – co jednak muszę podkreślić, zdarza się ostatnio wyjątkowo rzadko na moich trasach – maszyna odmawiała posłuszeństwa. Dłuższe przestoje, próby „reaktywacji”, gasnące światła, jednym słowem – wszystko. Ostatecznie jakoś pociąg „doczłapał” się do mojej stacji. W domu byłem jednak niewiele przed godziną 22 (planowany powrót przed 19) i wiedziałem jedno. Przede mną szybki prysznic, kolacja i krótki sen. W końcu o 5 rano miałem być już gotowy do kolejnej podróży…
cdn.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!