W piłkarskiej ekstraklasie mamy do czynienia z niemałym zamieszaniem. Jego sprawcą jest Lechia Gdańsk, mająca olbrzymie problemy finansowe. Mimo to dalej uczestniczy w rozgrywkach, choć nie powinna. Czy w żużlowym sezonie 2025 czeka nas podobny scenariusz?
Czasem można odnieść wrażenie, że w polskim sporcie pewne są tylko dwie rzeczy – wysokie umowy z Canal+ i rosnące zadłużenie niektórych klubów. W ostatnich miesiącach przekonujemy się, że w dwóch najbardziej popularnych dyscyplinach w kraju właśnie tak to wygląda. Problemy ma zarówno piłkarska Ekstraklasa, jak i żużlowa PGE Ekstraliga.
Krótka historia Stali Gorzów
Zacznijmy od tematu nieco nam bliższego. Każdy pamięta, co jeszcze jesienią działo się w sprawie Stali Gorzów. Na jaw wyszły olbrzymie długi utytułowanego klubu, który trzeba było szybko ratować. Do gry weszli sponsorzy udzielający pożyczek, miasto oferowało kupno podmiotu, a kibice zrzucali się na spłatę zobowiązań. Ostatecznie udało się spłacić tzw. długi licencyjne, ale osobiście nie jestem pewien przyszłości gorzowskiej Stali.
Mimo wszystko, jako fani speedwaya, jesteśmy do tego typu historii… przyzwyczajeni. Długi mają niemal wszystkie kluby Krajowej Ligi Żużlowej. Ekipy z Ekstraligi także często są dodatkowo dotowane, choćby przez miasto, by budżet się spinał. Pisał o tym m.in. Gleb Czugunow, który otwarcie przyznał, że problem jest niemal wszędzie.
No dobrze, Ameryki nie odkryłem. Ale jaki to ma związek z obecną sytuacją w PKO BP Ekstraklasie? Dlaczego pisząc o żużlu zahaczam o sytuację z piłkarskiego podwórka, które z żużlem nie ma nic wspólnego? No i tu jest duży haczyk, bo ma wspólnego więcej, niż może się wydawać. A przede wszystkim tego samego głównego chlebodawcę.
Precedens Lechii Gdańsk
Opowiedzmy sobie teraz po krótce o co chodzi z Lechią Gdańsk. Klub z północy od kilku lat prowadzony jest przez grupę Mada Global, zajmującą się funduszami inwestycyjnymi. Jej „przedstawicielem” jest Paolo Urfer, szwajcarski biznesmen, mający nie do końca przejrzyste konotacje. Sama grupa Mada Global to także duża niewiadoma. Od kiedy tylko pojawiła się w Polsce, mówi się o jej potencjalnych koneksjach z Rosją.
Od kiedy Mada Global jest właścicielem Lechii Gdańsk, klub ma cały czas problemy finansowe. Raz na pieniądze czekają zawodnicy, kiedy indziej kluby, z których sprowadzono piłkarzy. Jeszcze w innym momencie o swoje upominają się firmy ochroniarskie czy gastronomiczne. Ogólnie rzecz biorąc, niemały burdel. W związku z tym komisja licencyjna Ekstraklasy objęła nadzór nad klubem, kontrolując jego płynność. Jeszcze w grudniu skończyło się to zawieszeniem licencji oraz nałożeniem zakazu transferowego ze względu na długi. Urfer i spółka postanowili coś z tym zrobić i spłacić długi licencyjne (znamy ten termin, prawda?), by wrócić do rozgrywek na wiosnę. Udało się zagrać jeden mecz, drugi mecz i… licencja znów została zawieszona.
Tym razem chodziło o niezapłaconą kwotę odstępnego za transfer Tomasza Wójtowicza, a dokładniej jedną z rat. Ruch Chorzów, który oddał piłkarza Lechii, domagał się swoich pieniędzy w terminie zgodnym z umową – do 10 lutego. Gdańszczanie pieniędzy nie mieli, więc nie zapłacili. Skończyło się kolejnym zawieszeniem licencji i dużą niewiadomą, czy klub z północy zagra w poniedziałek 17 lutego z Zagłębiem Lubin.
Ostatecznie zagra, bo na pomoc zdecydowała się… spółka Ekstraklasa S.A. Właściciel rozgrywek zdecydował, że nie może pozwolić na walkowera dla Zagłębia. Jak więc uratował Lechię? Postanowił wysłać do Ruchu ratę za Wójtowicza z puli pieniędzy, które Lechia otrzyma na zakończenie sezonu w formie gratyfikacji za zajęte w lidze miejsce. Można powiedzieć, że jest to forma nieoprocentowanej pożyczki od szefostwa ligi. Bardzo niebezpieczny precedens.
Co więcej, istniał także pomysł, by Ruch dostał swoje pieniądze z puli gwarantowanej przez Canal+ za prawa do transmisji Ekstraklasy. Wówczas jednak pierwszoligowiec musiałby nie tylko poczekać na pieniądze do początku kolejnego sezonu, ale i nie miałby pewności, że byłoby z czego mu zapłacić, bo przecież Lechia w Ekstraklasie wcale nie musi się utrzymać.
Telewizja i problemy Ekstraklasy S.A.
W tym miejscu pojawia się bardzo ważne pytanie – dlaczego Ekstraklasie S.A. tak bardzo zależało na grze Lechii Gdańsk? Przecież pudrowanie trupa jest nie tylko złe dla wizerunku ligi, ale także jej władz i ogólnie całej polskiej piłki. I tutaj do akcji wchodzi telewizja. Canal+, jako wyłączny właściciel praw do Ekstraklasy, kładzie na nią niemałe pieniądze. Za okres od początku sezonu 2023/2024 do końca sezonu 2026/2027 telewizja miała zapłacić prawie 1,3 miliarda (!) złotych.
Wydając tak wielkie pieniądze, Canal+ zabezpieczył się w umowie z Ekstraklasą S.A.. Sytuacja jest prosta – wszystkie mecze mają się odbyć i być transmitowane. Każdy walkower, pauza w danej kolejce, to odszkodowania i duże straty dla spółki właścicielskiej. Ta więc, by chronić swoje interesy, postanowiła stanąć na przeciw PZPN i pomóc Lechii Gdańsk. Czy jest to działanie fair? Niech każdy odpowie sobie sam. Do precedensu jednak doszło i to jest w tym wszystkim najważniejsze.
Co to znaczy dla Ekstraligi?
Czas na najważniejsze – co sprawa Lechii Gdańsk oznacza dla żużlowej Ekstraligi? Wielu pewnie powiedziałoby, że nic. W końcu w żużlu jazda na gigantycznych długach jest tak normalna, że zawodnicy są do tego przyzwyczajeni. Ale odkładając uszczypliwości na bok, spójrzmy co może grozić żużlowym rozgrywkom.
Punktem zaczepienia jest najważniejsza cecha wspólna obu lig – telewizja. Canal+ także w speedwayu rządzi i dzieli. Najnowsza umowa kosztowała telewizję prawie 215 milionów złotych. Oczywiście jest to znacznie mniej niż w przypadku Ekstraklasy, ale nadal suma robi wielkie wrażenie. Mówimy przecież o sporcie, który popularnością piłce całkowicie nie dorównuje.
Załóżmy więc hipotetyczną (!) sytuację – Stal Gorzów jedzie podstawowym składem, ale przez to wykręca jeszcze większe długi. Pieniędzy nie ma, trzeba szukać oszczędności. Licencji się jej nie cofnie, bo to jednak żużel, ale np. mecze wyjazdowe z wysłanym w delegację „składem oszczędnościowym” byłyby możliwe. To z kolei oznaczałoby transmisje ze spotkań nie mających nic wspólnego ze zdrową rywalizacją sportową. Goście dostawaliby paskudny oklep, a widzowie chętnie przełączaliby kanał nawet na tureckie seriale. Bo nie oszukujmy się, nie byłoby to ani trochę ciekawe.
W takiej sytuacji telewizja traci zarówno wizerunek, jak i pieniądze, bo przecież oglądających by praktycznie nie było. Zyski z reklam i innych tego typu źródeł byłyby minimalne. A dobrze wiemy, że z telewizją w polskim żużlu nie ma żartów. Przekonał się o tym m.in. Mikkel Michelsen po pewnym wpisie na Twitterze.
Co w takiej sytuacji, analogicznie do piłkarskiej Ekstraklasy, mogłoby się stać? Powiedzmy, że Canal+ zgłasza się do spółki Speedway Ekstraliga, że umowa nie jest odpowiednio wypełniana. Chce oddania części zapłaconych pieniędzy, na co nie zgodziłyby się zarówno władze, jak i… pozostałe kluby, które też byłyby stratne. No to co, czas na pożyczkę dla Stali z nagrody końcowej, co umożliwi opłacenie jazdy Andersa Thomsena? Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.
Zrobiło się niebezpiecznie i trzeba coś z tym zrobić
Teraz żebyśmy wszyscy dobrze się zrozumieli – pretensji do telewizji mieć nie można. Są dobrze prosperującą firmą, wydającą niemałe pieniądze i działającą profesjonalnie. Zabezpieczają się przed ewentualnymi nieprofesjonalnymi działaniami partnerów biznesowych. Każdy by tak zrobił. Z punktu widzenia kibica i czystej rywalizacji sportowej, niebezpieczny jest precedens dokonany przez Ekstraklasę S.A.. Wygląda to tak, że można żyć ponad stan, a biznesowa spółka będzie stawać na głowie, by nic ci się nie stało.
Pojawia się więc pytanie, co można z tym zrobić. Cóż, pomysł pojawia się jeden – w końcu działać zdrowo, jeśli chodzi o rozdawanie licencji. Masz długi – wypad z ligi. Żyjesz ponad stan? Zapomnij o uczestnictwie w rozgrywkach. Przesadnie rolujesz dług? Odpocznij od sportowej walki. I w tym miejscu wracamy do wpisu Gleba Czugunowa. Jeśli miałoby się to stać, trzeba by było całkowicie przebudować cały polski żużel. A to jest niemożliwe. Potrzebny byłby kompletny reset, który wywróciłby na głowie absolutnie całą dyscyplinę, wraz z tunerami czy producentami sprzętu. Wyobrażacie sobie, by Panowie Kowalski, Johns czy Holloway obniżyliby ceny za swoje usługi o połowę, bo zawodnicy nie mają już takich pieniędzy? Mi trudno to sobie wyobrazić.
Stoimy nad przepaścią i zaraz możemy z niej spaść. Ale tak po prawdzie, czy to nawet nie lepiej?
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!