Kontynuujemy rozmowę z Andrzejem Wyglendą – jednym z najwybitniejszych przedstawicieli „czarnego sportu” nad Wisłą. Jaka była nagroda za zwycięstwo w rybnickim finale Mistrzostw Świata Par, dlaczego liczba jedenaście przynosiła szczęście i jak czuje się człowiek, któremu czerwony długopis w jeden moment kończy żużlowe życie? O tym wszystkim opowiada „prawdziwa legenda – Andrzej Wyglenda”.
Tomasz Wojaczek, speedwaynews.pl: „Nawet Briggs i Mauger nie pomoże, gdy Szczakiel z Wyglendą są na torze”. Wie Pan doskonale, przy jakiej okazji powstała ta rymowanka. Finał Mistrzostw Świata Par w 1971 roku już na zawsze przeszedł do historii polskiego sportu.
Andrzej Wyglenda: To była całkiem ciekawa rzecz. Wciśnięto mi Szczakiela do pary, bo miał ze mną jeździć Antek Woryna. Z Jerzym niezbyt się rozumieliśmy, był trochę „poszarpańcem”, nawet na treningu przed zawodami raz „wpakował” mnie w ogrodzenie. Przyszedł do nas do parku maszyn Pułkownik Rościsław Słowiecki, ówczesny przewodniczący GKSŻ., który na tamtym treningu wcielił się w rolę sędziego i był odpowiedzialny za puszczanie taśmy startowej. Był Polakiem, spod Płocka, jednak wychowany w ZSRR, więc trochę „zaciągał”. Pyta się „ no i jak Andrzeju? Jak to widzisz?” na co odpowiadam „Panie pułkowniku, ja mogę z nim jechać, ale mam jeden, zasadniczy warunek – Szczakiel ma zawsze startować po zewnętrznej stronie!”. Jerzy nie potrafił jeździć przy krawężniku, zawsze wynosił się na „szeroką”, więc gdy startował po mojej lewej stronie, to zawsze wywoził mnie gdzieś tam pod płot. Zresztą, już raz przez niego złamałem palca, podczas zawodów we Wrocławiu. Podobna sytuacja, po starcie pojechał prosto i wpakował mnie w „dechy”. To było jednak kilka lat przed turniejem w Rybniku. Jakby to miało wyglądać na samych zawodach? My, jako para, gdzieś tam na zewnętrznej, a przeciwnik od razy by to wykorzystał i ścinał do „małej”. Na to nie mogłem pozwolić. Pułkownik zgodził się ze mną, dzięki czemu zdobyliśmy mistrzostwo. Zostaliśmy przez to wpisani do Księgi Rekordów Guinessa, gdyż byliśmy pierwszym zespołem w historii, który zdobył maxa – trzydzieści punktów.
– Najlepsza para na świecie a nagroda ponoć mizerna…
– We dwójkę dostaliśmy 5555 złotych. Do podziału. Człowiek za całą tą kwotę mógł wybudować garaż, jaki teraz jest widywany przy starszych blokowiskach. A tu jeszcze trzeba było to podzielić na dwóch. Proszę sobie wyobrazić, że Mauger z Briggsem mieli obiecane, że za zwycięstwo dostaną po samochodzie. A nam wciśnięto jakieś grosze. Straszne to były czasy, gdzie żerowano na nas, zawodnikach. Całe szczęście, że nie kazano nam dopłacać do tego całego przedsięwzięcia. Teraz młody zawodnik jak nie dostanie z miejsca dwóch tysięcy złotych za punkt, to nawet nie wsiada na motocykl. Gdy ja zaczynałem, to za jeden punkt dostawałem osiemdziesiąt złotych. Był wtedy bardzo prostu przelicznik. Za te osiemdziesiąt złotych można było u nas w sklepie kupić litr wódki. Więc jeden punkt – jeden litr wódki. Siedemnaście lat później stawka dalej była ta sama, zawodnicy wciąż dostawali te osiemdziesiąt złotych, jednak za to można było już kupić tylko pół litra wódki, bo wszystko wtedy drożało a płace stały w miejscu. Taka była wtedy Polska, takie były realia.
Oprócz 5555 złotych do podziału za Mistrzostwo Świata Par, Andrzej Wyglenda otrzymał również dyplom z błędem ortograficznym gratis – Rybnik 1971 rok
– Piękna kariera zakończyła się dość drastycznie i nagle na torze w Bydgoszczy w 1976 roku.
– Sporo było w tym mojej winy. Wystartowałem jako drugi, przede mną jechał Kowalski, zawodnik z Gdańska. Przed wejściem w drugi łuk się obrócił i w tym samym momencie zarzucił motocyklem. Dojechałem do niego i oparłem przód motocykla o jego tylnie koło. Tak przejechaliśmy cały ten łuk. Pamiętam, że myślałem wtedy „ dobre, to na wyjściu sie uwolnia, mom jeszcze trzy kółka, to go wezna, ni ma co dziczyć”. No ale tak się jednak nie stało. Jak przyszło koło na koło, przeszło po protektorze i postawiłem „dęba”. Spadła mi wtedy noga z haka, przez co miałem mniejszą kontrolę nad motocyklem i nie potrafiłem zamknąć gazu. Puściłem wtedy maszynę, jednak nie uderzyłem już w tor a w ogrodzenie. Pech chciał, że trafiłem w słupki, które stały co trzy metry. Później lekarze jak i świadkowie mówili mi, że gdybym uderzył w deski, to bym je po prostu wyłamał i nic większego by mi się nie stało. No ale nieszczęście moje polegało na tym, że uderzyłem w ten słupek, w wyniku czego złamałem kręgosłup, później mi powiedziano, że kompresyjnie. No i zaczęła się walka o moje zdrowie. Miałem być transportowany z Bydgoszczy do Katowic samolotem, jednak na wysokości Poznania zauważyłem, że na kokpicie wciąż pulsuje czerwona lampka. W końcu nie wytrzymałem i spytałem pilota, o co chodzi. Okazało się, że zapomnieli zatankować samolot i lecieliśmy już na rezerwie.
W porę jednak udało się uzyskać zgodę na lądowanie na lotnisku w Poznaniu. Tam przyleciał również inny samolot z Rzeszowa, z jakąś kobietą, która musiała zostać dalej przetransportowana do Bydgoszczy. Piloci między sobą dyskutowali i naradzali się, co robić. A mnie wtedy postawiono pod murem, pamiętam, że ból był nie do zniesienia, na dodatek był to maj, upał niemiłosierny a ja cały zagipsowany już, bo musieli mi lekarze ten mój nieszczęsny kręgosłup usztywnić. Kląłem wówczas strasznie, choć nie tak bardzo, jak teraz, bo wtedy nie znałem jeszcze tak brzydkich przekleństw (śmiech). Wreszcie piloci doszli do porozumienia i zamienili się pasażerami. Dolecieliśmy do Katowic, ale męka wcale się nie skończyła. Miałem zostać przewieziony ambulansem do szpitala w Piekarach Śląskich. Jak ja byłem wściekły na tego kierowcy! Proszę sobie wyobrazić, że na drodze z Katowic do Piekar jest ponad dwadzieścia przejazdów kolejowych i tramwajowych. I co przejazd, to myślałem, że ten kręgosłup łamie mi się na jeszcze mniejsze kawałeczki. Po którymś razie miałem już wrażenie, że nie dam rady dłużej znieść tego bólu, a miałem jeszcze w świadomości fakt, że w każdym momencie mogło dojść do przerwania kręgu rdzeniowego. Szkoda, że dali mi wtedy tak krótkie kule, bo bym wtedy nimi spróbował zdzielić tego kierowcy (śmiech). Gdy wreszcie dojechaliśmy na miejsce ochrzaniłem go, ale tłumaczył się tym, że jemu nie powiedziano w jakim stanie jest pacjent, tylko kazali jechać jak najszybciej. Trochę zrobiło mi się go szkoda, bo usłyszał parę cierpkich słów ode mnie, więc przeprosiłem młodzieńca za swoje zachowanie. Po dwóch tygodniach pobytu w szpitalu odwiedził mnie słynny specjalista od kręgosłupów, Profesor Dab. Kazał mi wstać z łóżka i przejść się do drzwi.
Pielęgniarki musiały mi pomóc, bo wciąż byłem jeszcze słaby, chcę zrobić krok a tu psikus. Wywaliłem się jak długi. Profesor pyta „co jest grane?!” na co ja „Panie doktorze, nie potrafię na nodze ustać, boli!”. Profesor tak się zastanawiał, podrapał się po głowie i powiedział krótko „ do zdjęcia!”. Okazało się, po dwóch tygodniach od wypadku dopiero, że oprócz złamanego kręgosłupa złamałem również i nogę. O czym oczywiście nie miałem pojęcia. Owszem, coś tam czułem, ale ten ból był niczym, w porównaniu do tego, co czułem w kręgosłupie. Lekarze zdecydowali się nawet nie zakładać gipsu, tylko owinęli nogę bandażami, bo wokół kości pojawiła się już okostna. Dostałem później kule i mogłem chociaż sobie kuśtykać po tym szpitalu.
– Co było dalej? Miał Pan wówczas świadomość, że to może być koniec z jazdą na żużlu?
– Po pół roku zdjęli mi wreszcie gips. Akurat zawodnicy zaczynali przygotowywać się do następnego sezonu, więc trenowałem razem z nimi. Całą zimę udało mi się przepracować z chłopakami na sali. I na wiosnę poszedłem do klubowego lekarza. Zaraz na wstępie powiedział, że coś tam słyszał o moim wypadku, że miałem jakąś kontuzję itd. Blefował, doskonale wiedział, o co chodziło, bo wszystkie gazety o tym pisały, chciał po prostu ode mnie usłyszeć całą historię. Gdy mu wszystko opowiedziałem, wyciągnął z szuflady czerwony długopis i całą moją kartotekę nim przekreślił. Z lekkim uśmiechem na ustach powiedział na koniec „możesz jeszcze się odwołać w Katowicach w komisji orzekającej o zdolności do uprawiania sportu, jednak te papiery pójdą za tobą”. Jak tamci by zobaczyli przekreślone dokumenty, to by mi w niczym przecież nie pomogli, po co więc miałem jechać do tych Katowic? Miałem trzydzieści pięć lat, ale rozpłakałem się wtedy jak dziecko. Byłem wściekły, zrozpaczony, nie wiedziałem co w ogóle ze sobą zrobić. Miałem sporo żalu wówczas do doktora Drozda. Jednak z upływem lat wybaczyłem mu. Nie wiadomo, jak moje życie by się potoczyło, gdybym jednak dostał zgodę na starty. Po kompresyjnym złamaniu kręgosłupa każdy wypadek mógłby zakończyć się tragicznie, więc gdy później, na chłodno na to wszystko spojrzałem, zrozumiałem, że była to decyzja jak najbardziej słuszna.
– Jak Pan patrzy na dzisiejszy żużel?
– Teraz zawodnicy jeżdżą bez większego zaangażowania. Niejednego bym musiał ochrzanić a pewnie i niejednemu bym sam mógł pokazać, co robi źle. Ale ci młodzi nie chcą już słuchać. Jeżdżą wbrew prawom fizyki. Otwierają manetkę gazu na starcie a zamykają za linią mety, taka jest ich dewiza. Prawdopodobnie temu winne są również motocykle, któremu operowanie manetką gazu na dystansie szkodzi. Ten sprzęt, takie jest moje zdanie, jest za mocny. Po co im osiemdziesiąt koni? Myśmy mieli pięćdziesiąt, proszę to sobie porównać, jaka to jest różnica. Wychodzi na to, że rekordy torów musiałyby być lepsze o minutę, a ledwo co są poprawiane o setne części sekundy. Technologia poszła już za daleko i to w złym kierunku. Mamy do czynienia z wyścigiem zbrojeń, rywalizacją, kto więcej wyciśnie ze sprzętu, chociaż nie o to w żużlu chodzi. Powinny decydować umiejętności oraz inteligencja na torze, a nie dobór odpowiednich ustawień. Dużo teraz jest takich przypadków, że dziecko przychodzi na trening, a ono w ogóle nie wie, co to jest żużel. Nie potrafi jeździć, nie ma techniki i przede wszystkich chęci. Bo ojciec mu każe. Rodzice wywierają ogromną presję na swych dzieciach, posyłając ich w tak młodym wieku do szkółki. Nie wiem, czemu to robią, może widzą możliwość dorobienia się kosztem dziecka, może chcą zaspokoić swoje ambicje i niespełnione marzenia. Nie widzą tego, że swoim zachowaniem szkodzą dziecku. Tak być nie powinno. Myśmy mogli startować dopiero po ukończeniu osiemnastego roku życia, a żeby zacząć, na krótko przed wejściem w dorosłość, to i tak musiała być zgoda obojga rodziców. A teraz? Wsadzają na motocykl piętnasto czy szesnastolatka i każą utrzymać osiemdziesięciokonny motocykl. Przecież to są dzieci. Dzisiejszy żużel jest zwichrowany.
– Zawodnicy obecnie nie mają zbyt łatwego życia w przestrzeni publicznej. Gdziekolwiek się nie pojawią, dosyć szybko zostają rozpoznani i oblegani przez grupy fanów. A jak to wyglądało w Pana przypadku?
– Kibice zawsze podchodzili, prosili o autografy, chcieli sobie ze mną porozmawiać. Do dzisiaj mi się to zdarza, że słyszę gdzieś za sobą „Panie Andrzeju, można zdjęcie?”. Cieszę się, że jeszcze żyją tacy, co mnie pamiętają, mam wszak swoje lata już (śmiech).
– Na swoim koncie ma Pan mnóstwo medali, półki w domu wręcz uginają się pod naporem imponujących pucharów. Jest jednak jeden cel, którego nigdy nie udało się Panu osiągnąć – krążek w Indywidualnych Mistrzostwach Świata. Co było przyczyną tego, iż na szyi tak wybitnego zawodnika nigdy nie zawisnął medal indywidualnego czempionatu?
– Spalałem się zawsze. Tym bardziej, że większość finałów zawalałem na tym nieszczęsnym Wembley. Nie lubiłem tego obiektu już od pierwszych zawodów, kiedy to dosyć mocno się tam potłukłem. Przeważnie, gdy byłem w dobrej formie, to finały odbywały się właśnie w Londynie i traciłem od razu okazję na medal. Największą szansę na sukces miałem w Göteborgu w 1964 roku. Byłem w finale wraz z świętej pamięci Zbigniewem Podleckim i na treningach laliśmy wszystkich jak chcieliśmy. Tor był bardzo podobny do naszych, polskich, z lekko przyczepną nawierzchnią. Jednak z piątku na sobotę przeszła nad miastem straszliwa ulewa i tor diametralnie się zmienił. Jedna, wielka woda. Organizatorzy, zamiast odwołać zawody i przenieść je na niedzielę, to nakazali na tor wysypać ponad dwadzieścia ciężarówek trocin. Proszę sobie wyobrazić, co się tam działo, gdy te trociny wsiąkły wodę i jeszcze pomieszały się z nawierzchnią. Sama breja. Warunki zmieniły się o 180 stopni, nie było mowy o jakiejkolwiek walce. Kto przegrał start – ten nie miał już żadnych szans na zwycięstwo. Skończyło się na dwunastym miejscu, choć po treningach byłem pewny, że wyjadę z medalem.
– Pozwolę sobie jeszcze pozostać w klimatach medalowych. Który tryumf, która wiktoria cieszyła Pana najbardziej?
– Złoty medal z Kempten z 1965 roku. Zdobyłem wówczas jedenaście punktów, zresztą, to była moja cecha rozpoznawcza – gdy zdobywaliśmy Drużynowe Mistrzostwo Świata, to zawsze na moim koncie było właśnie jedenaście „oczek” (oprócz Kempten również Wrocław 1966 oraz Rybnik 1969 rok). Nigdy nie udało mi się wywalczyć kompletu, dwunastu punktów. W moim pierwszym finale Drużynowych Mistrzostw Świata – Abensberg w 1964 roku, zdobyłem osiem punktów. Czyli tyle samo, co reszta kolegów z zespołu. Miałbym ich jednak więcej, bo gdy w jednym z biegów jechałem na prowadzeniu, najechałem przednim kołem na krawężnik, który był straszliwie mokry, straciłem panowanie nad motocyklem i wylądowałem na torze. Gdybym dowiózł te trzy „oczka” to miałbym… jedenaście punktów (śmiech).
– Jak wygląda pański zwykły dzień? Co wielokrotny mistrz kraju, medalista imprez międzynarodowych lubi robić na zasłużonej emeryturze?
– Ze względu na stan zdrowia, lekarze zalecili mi dużo ruchu. Dziennie robię od siedmiu do dziesięciu kilometrów na rowerze. Gdy byłem w sanatorium w Ustroniu, skarżyłem się jednemu z doktorów na to, że nie jestem w stanie nawet trzystu metrów przejść bez dłuższego odpoczynku. Odpowiedź była krótka – proszę zatem jeździć na rowerze po dwa, trzy kilometry. Sam sobie jednak narzuciłem większy rygor, nawet dzisiaj już jestem po ośmiokilometrowej przejażdżce. Żona również dba o to, by mi się nie nudziło. Zawsze na lodówce pod magnesem wisi kartka z „zaopatrzeniem” i wyruszam na wycieczkę – sklepy, apteka. Do tych bliższych piechotą, dalszych wiadomo, na rowerze. Już się niektórzy ze mnie śmieją „ty ino na tym kole jeździsz” (koło w gwarze śląskiej – rower). Na co im odpowiadam „a wy za to wszystko w taszach ciynżko nosicie” (tasza w gwarze śląskiej – torba), bo mam koszyk i z przodu roweru i z tyłu, więc rąk nie muszę obciążać. Kontakt z dwoma kółkami zatem ciągle mam, tyle, że już nie jeżdżę na motorze, a na rowerku (śmiech). Lubię też zajmować się ogrodem.
Foto: Arkadiusz Siwek
– Panie Andrzeju, powoli będziemy kończyć naszą rozmowę. Czego zatem można życzyć na dalsze lata życia tak wybitnej postaci polskiego sportu?
– Zdrowia. Humoru. Nie narzekam raczej na nic. Może jedynie denerwuje mnie, kiedy dzień prędzej sobie coś zaplanuję, jakąś wycieczkę, gdzieś sobie chcę pojechać na rowerze, a później się okazuje, że pada. Bo i nici z podróży, i podlewać kwiatków już nie muszę i robi się nudno. (śmiech).
– Bardzo Panu dziękuję za poświęcony czas i rozmowę o latach dla ludzi z mojego pokolenia niemal prehistorycznych.
– Dziękuję serdecznie, że mnie pan odwiedził. Pozdrawiam wszystkich kibiców „czarnego sportu”.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!