Najmniejszy i najmłodszy, lecz z pewnością w niczym nie ustępujący swym nieżyjącym już kolegom z wielkiej, rybnickiej czwórki muszkieterów. O swoich początkach, niezbędnym łucie szczęścia i zagranicznych wojażach w czasach, gdy zachód Europy mienił się jako ziemia obiecana dla mieszkańca bloku wschodniego opowiada, jak kiedyś śpiewał zespół Beboki „prawdziwa legenda – Andrzej Wyglenda”.
Andrzej Wyglenda – urodzony 4.05.1941 roku w Rybniku. Multimedalista drużynowych mistrzostw Polski – dziewięć złotych, jeden srebrny i trzy brązowe medale – wszystkie w barwach ROW-u Rybnik. Uczestnik siedmiu finałów drużynowych mistrzostw świata, z których przywiózł trzy złote (Kempten 1965, Wrocław 1966, Rybnik 1969), jeden srebrny (Malmö 1967) oraz dwa brązowe medale (Londyn 1968, Wrocław 1971). Mistrz świata w zawodach parowych (Rybnik 1971), tytuł nieoficjalnego mistrza Europy (1967), uczestnik sześciu finałów o miano indywidualnego mistrza świata (najlepszy występ we Wrocławiu w 1970 roku – ósme miejsce). Uczestnik jedenastu finałów indywidualnych mistrzostw Polski, w których zdobył łącznie siedem krążków – cztery złote, dwa srebrne i jeden brązowy. Triumfator turnieju o Złoty Kask (1964), trzykrotnie stawał na najniższym stopniu podium tych, niegdyś, prestiżowych zawodów. W latach 1978 – 1985 szkoleniowiec rybnickiego ROW-u, z którym w 1980 roku zdobył srebrny medal drużynowych mistrzostw Polski. W 2019 roku Andrzej Wyglenda wprowadzony został do Galerii Sław Żużlowej Reprezentacji Polski.
Tomasz Wojaczek, speedwaynews.pl: Panie Andrzeju, na pańskim koncie niezliczona ilość trofeów, medali, pucharów. Zajmuje Pan zaszczytne miejsce w historii polskiego jak i światowego speedwaya. Jednak, zanim to nastąpiło, musiał Pan jakoś znaleźć się w rybnickim parku maszyn po raz pierwszy. Proszę opowiedzieć, od czego to się wszystko zaczęło.
Andrzej Wyglenda: Mój ojciec był zwariowanym kibicem żużla jak i innych sportów motorowych. Już przed wojną był fanem wyścigu, który odbywał się tu, niedaleko, na trasie Rybnik – Żory – Rybnik, zresztą po zakończeniu wojny wciąż się nim mocno interesował. Gdy w 1947 roku powstała u nas drużyna żużlowa, to przerzucił się właśnie na „czarny sport”, zabierając mnie, pięciolatka, na każde zawody. I tak zostałem zarażony pasją do żużla. Kilka lat później, mój brat, który chodził do szkoły zawodowej, kupił sobie SHL-kę, więc pojechaliśmy pewnego dnia na stadion, a lało wtedy niemiłosiernie. Musiał to być koniec października bądź początek listopada. Po meczu zaczęliśmy się wygłupiać na tym motocyklu, jeżdżąc po kałużach i błocie. Nasze „popisy” widział ówczesny gospodarz obiektu, pan Studnik, i gdy skończyliśmy błaznować, podszedł do nas i powiedział „jak tak lubicie na żużlu gupnyć, to weźcie sie zapiszcie do szkółki bo na wiosna zaczynajom młodych szkolić”. To był 1958 rok i tak to się zaczęło.
– Początki ponoć nie należały do najłatwiejszych…
– I to jeszcze jak! Przez trzy miesiące starałem się dostać do szkółki. Pan Fic ciągle wynajdywał nowe wymówki, by mnie nie przyjąć – a to byłem za lekki, za wątły, za mały. Podejrzewał, że mam problemy z płucami, że jestem chory na gruźlicę, wysyłał mnie do różnych lekarzy. Ale koniec końców udało się przejść przez te sito i zostałem zapisany do szkółki. Jednak ledwo uporałem się z jednym problemem, a zaczął się kolejny, bo wszystkich chętnych do jazdy na żużlu było 85. Liczba adeptów, patrząc na teraźniejsze realia, wyciągnięta z kosmosu. Za pierwszy etap selekcji odpowiedzialny był Stanisław Tkocz. Wziął nas wszystkich do lasu i jadąc na swej pięknej Jawie 250 kazał powtarzać za sobą manewry, które wykonywał między drzewami na tych strasznych wykopach, które powstały w wyniku działań wojennych. Już po tej próbie odpadła spora liczba chętnych. Z moim przystąpieniem do szkółki wiąże się jeszcze jedna historia. Mało brakowało, a w ogóle bym nie został żużlowcem. Trener Wieczorek wielokrotnie odmawiał mi wstąpienia do klubu. Zawsze powtarzał, że muszę zjeść jeszcze dziesięć bochenków chleba oraz piekarza wraz z piekarnią, żeby nabrać odpowiedniej krzepy. Przed przystąpieniem do licencji najnormalniej w świecie wyrzucił mnie ze składu osób ubiegających się o zezwolenie. Błagałem wtedy brata, żeby spróbował przekonać trenera do zmiany decyzji. Po wielu próbach udało się wreszcie przywrócić mnie do treningów i stało się to w najlepszym z możliwych momentów. Jak tylko dowiedziałem się, że Wieczorek się zgodził, wsiadłem na motocykl i zacząłem jeździć. W tym samym czasie do parkingu przyszedł ówczesny prezes klubu, Trawiński, który, tak później mi mówiono, był pod ogromnym wrażeniem moich umiejętności. „Jako się tyn synek nazywo? Proszę mi go sam zostawić, bo mje się on bardzo podobo!” pytał prezes trenera, na co Wieczorek tylko wzruszał ramionami, bo nawet nie pamiętał mojego nazwiska. To pokazuje pewien paradoks, że trener nie znał nazwiska swego podopiecznego, a kilka lat później cały żużlowy świat wiedział już, kto to jest Wyglenda.
Foto: Arkadiusz Siwek
– Mimo jednak przeciwności losu udało się Panu wreszcie przebić do pierwszego składu rybnickiego ROW-u. Pamięta Pan swój ligowy debiut?
Oczywiście, że pamiętam. Jechaliśmy wtedy w Lesznie w 1961 roku a ja zdobyłem tylko jeden punkt, którego w sumie nawet nie powinienem otrzymać. Jechałem na ostatniej pozycji i zawodnik przede mną się przewrócił. Ja, żeby w niego nie wjechać i nie narobić jeszcze większego nieszczęścia, położyłem motocykl, przez co tego biegu nie ukończyłem. Sędzia zawodów jednak docenił postawę fair play i dał mi pierwszy punkt w karierze. Chociaż prawdę mówiąc, bardziej niż sam mecz, interesowało mnie zaplecze leszczyńskiego stadionu. Zaraz obok parku maszyn była jednostka wojskowa – czołgi, pojazdy opancerzone, sprzęt militarny. Zamiast więc patrzeć na tor, wolałem podziwiać wyposażenie Ludowego Wojska Polskiego. Całe spotkanie przegraliśmy a to jedno „oczko” podarowane przez sędziego, było moją jedyną zdobyczą w tamtym spotkaniu.
– Bardzo szybko stał się Pan wiodącą postacią rybnickiego ROW-u. Jak na sukcesy tak młodego zawodnika reagowali starsi, o wiele bardziej doświadczeni koledzy?
– Nie będę może teraz rzucać nazwiskami, bo to nie czas i miejsce, ale miałem kiedyś takiego kolegę, który był już starszym i zasłużonym zawodnikiem. I proszę sobie wyobrazić, że on podczas któregoś z meczów po biegu chciał mi „klupnyć”. Jechałem na zaszczytnej czwartej pozycji a wspomniany zawodnik był przede mną. Przegrywamy 1 do 5, w Rybniku, u siebie, coś niewyobrażalnego i niewybaczalnego! Jechał jednak tak wolno, że w pewnym momencie trochę się zdenerwowałem i wyprzedziłem go. Gdy tylko zjechaliśmy do parku maszyn, zeskoczył z motocykla i wrzeszcząc „ z takim gupkiem niy do sie jeździć!” dobył laczka i chciał mnie nim zdzielić. Skórę uratował mi wtedy Chimek Maj, który chwycił go za rękę i wytłumaczył mu, że to on był winny, skoro dał się wyprzedzić. Ten człowiek jednak już nie żyje, zginął w wypadku wiele lat temu, więc jego nazwisko zachowam dla siebie. Mimo to, w tamtych latach żużel był sportem bardziej przyjacielskim, atmosfera wewnątrz drużyny była jak w dobrej, kochającej się rodzinie. Miałem się na kim wzorować, każdy z tych starszych zawodników doradzał, pomagał. Przychodził Stasiek Tkocz i mówił „obejrz, tam musisz trocha szerzy”, potem przykładowo słuchało się, jak Maj coś tłumaczył. Był Józef Wieczorek, Marian Philipp, mnóstwo innych kolegów, którzy nie tylko pomagali słowem, ale jak trzeba było, to i koła pożyczali, zębatki. Teraz chyba już tego nie ma.
– Obecnie normą jest, iż każdy zawodnik ma na swoim wyposażeniu kilka motocykli czy własny, spersonalizowany wzór kombinezonu. Jak sprawy sprzętowe wyglądały za czasów pańskiej kariery?
– To wszystko było klubowe. Nikt nie musiał za nic płacić. Jak przyszedłem, to dostałem stary kombinezon po Józefie Wieczorku. Spodnie na szelkach i kurtka. Stare, poniszczone, podziurawione. Jak się ktoś w takim stroju przewrócił, to pełno żużla przedostawało się przez te dziury. Rękawiczki kopalniane, strasznie grube. Wyglądałem jak jakiś obwieś (śmiech).Trzeba było się dorobić, żeby mieć coś nowego. Dosyć szybko jednak zacząłem mieć dobre wyniki, więc zlecili uszycie skóry na miarę. Motocykle kupowało Rybnickie Zjednoczenie Węgla, które mieściło się na ulicy Kościuszki, gdzie teraz jest Politechnika.
– Jak już tak porównujemy tamte lata do obecnych, proszę przybliżyć, jak wyglądał okres przygotowawczy w tamtych czasach?
– Większość zajęć była w szkole podstawowej nr 1 w Rybniku, na ulicy Chrobrego. Mieliśmy tam super warunki do ćwiczeń, siłownia, sala gimnastyczna, balkony. Trenował nas całe lata olimpijczyk z Helsinek z 1952 roku, Ryszard Kucjas. Nie było jednak takich treningów jakie mają teraźniejsi zawodnicy. Nie mieliśmy zajęć na nartach czy na basenie, bo nie było basenów. Przez to pewnie też do dzisiaj nie potrafię pływać, co prawda 25 i 50 metrów udawało się pokonać, ale w stylu, który określam rozpaczliwym (śmiech), przez który nie mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że potrafię pływać, bardziej przypomina to ratowanie się przed utonięciem. A narty? Do tego trzeba mieć odpowiedni sprzęt, a my co wtedy mogliśmy mieć? Psinco, ot co. Ćwiczyliśmy na tym, co było – podnoszenie ciężarów, podciąganie się na drążku czy sznurze, skoki przez kozła i skrzynię. Najważniejszym elementem do odpowiedniego rozwinięcia była oczywiście obręcz barkowa, bo trzeba mieć dość siły, żeby te „konie” utrzymać.
– W PRL-owskiej Polsce zagraniczne wyjazdy były okazją do przywiezienia sobie czegoś, czego w bloku wschodnim brakowało. Robili tak m.in. piłkarze z kadry Antoniego Piechniczka, czy jeszcze wcześniej „Orły Górskiego”. A co Panu udało się zdobyć po przekroczeniu żelaznej kurtyny i jak przede wszystkim wyglądały wówczas zagraniczne wojaże?
– „On do tego niy mioł głowy, był wylenkany” (wtrąciła żona Pana Andrzeja – dop. red.). Myśmy dostawali takie diety, że człowiek nie wiedział, czy ma się rozpłakać czy roześmiać. Szesnaście marek zachodnich na głowę, kiedy Rosjanie dostawali dwa razy więcej. Wszystko przez wysoki kurs rosyjskiego Rubla, który w tamtych czasach coś znaczył – za 99 kopiejek można było dostać jednego dolara amerykańskiego. My nic nie przywoziliśmy stamtąd, mało tego, myśmy ze sobą wozili! Worek kartofli, zupki, surówki, różne inne takie potrawy, wszystko po to, żeby jakoś przeżyć za tą granicą. Żeby cokolwiek przywieźć do kraju, trzeba było kupić dolary w kraju i je przemycić. Ale żeby je kupić, trzeba było mieć za co je nabyć. A z tym bywało krucho. Za tytuł IMP w 1964 roku dostałem puchar, dyplom i uścisk wysoko postawionych dygnitarzy. To była cała moja nagroda. To były inne czasy. Jednak nie ma co narzekać, udało się zwiedzić sporo, w kilku miejscach byłem, a nie było o to wcale tak łatwo, jak dzisiaj. Pierwsza trudność wiązała się z uzyskaniem paszportu. Chociaż ja miałem łatwiej, bo należałem do PZPR-u. Wciągnęli mnie do partii gdy pracowałem jeszcze na kopalni Dębieńsko. Zagrozili mi wówczas, że nie będą mi pisać „szycht” (w gwarze śląskiej – dniówka) jeśli nie wstąpię do partii. Wszystko dlatego, że nasz kierownik był drugim sekretarzem partii i miał obowiązek w ciągu jednego roku zwerbować dwóch nowych członków. Więc wykorzystano nas, czyli mnie i Staśka Tkocza. Tak zostałem wciągnięty w szeregi PZPR-u.
Wystąpiłem z prośbą o paszport, wydałem stosowne oświadczenie, przez które bardzo szybko narobiłem sobie kłopotów. Napisałem tam, że jeden z kuzynów mieszka w Wielkiej Brytanii a drugi uczęszcza do seminarium i w przyszłości będzie księdzem. Wezwano mniej bardzo szybko na komendę milicji, gdzie znów spotkało mnie niemałe szczęście. Funkcjonariusz był zapalonym kibicem żużla i wiedział, z kim ma do czynienia. „Andrzeju, coś ty sam napisoł? Ty chcesz zagranica jechać? Do Warszawy chyba yno paszport dostaniesz, nikaj indzi.”. Musiałem cały ten wniosek potargać i napisać nowy, jednak strzępki tego starego kazano mi wziąć ze sobą do domu. Powiedziano mi, że gdyby ktoś je wyciągnął z kosza na milicji i przeczytał, co tam zostało napisane, to magia nazwiska na niewiele by się zdała. „ Ni mosz żodnego kuzyna w Angli, żodyn kuzyn nie bydzie księdzym. Nie woż się tego pisać.” No i nie napisałem. Za to gdy dowiedzieli się, że mój ojciec walczył w trzecim Powstaniu Śląskim, to od razu kazali mi to wpisać w życiorys. Stałem się więc dumnym posiadaczem paszportu, z którego czasami udawało się skorzystać. Jeździłem do Austrii, NRD, Jugosławii. Ale głównie odwiedzałem Bawarię. A w 1961 roku odwiedziłem nawet Finlandię. Tamta wyprawa doskonale obrazuje realia tamtejszych czasów. Wpierw jechaliśmy przez Brześć nad Bugiem do Moskwy a potem dopiero do Helsinek. Gdzie Rybnik, gdzie Brześć a gdzie Moskwa?
Strasznie pogmatwana i zawiła droga do zimowej Finlandii, i to pociągami, a nie żadnymi samolotami. No i niestety, przydarzyła nam się niemiła niespodzianka, bo nasze motocykle nie dotarły do Helsinek. Rosjanie postanowili je sobie zatrzymać na jakiś czas u siebie. Przegraliśmy wtedy z tymi Finami, bo dali nam takie motocykle, na których się u nas łebki uczyły jeździć. Więc nie mieliśmy za bardzo szans ich pokonać. Jestem pewien, że gdybyśmy mieli własne maszyny, to na torze w ogóle by nie istnieli. Byliśmy też z drużyną na takim tournée w 1965 roku na Wyspach Brytyjskich. Odjechaliśmy kilka meczów, udało się nawet niektóre wygrać z zawodnikami, których sprzęt był o wiele lepszy niż nasz. Parę miesięcy temu byłem w Warszawie na nagraniach pewnego programu. Pokazano mi wtedy zdjęcia właśnie z tamtych spotkań. Jak myśmy wtedy wyglądali. Jeden, wielki maras (śmiech). Całe kombinezony, plastrony, kaski – słowem, wszystko umorusane. Tam się nikt nie przejmował, jak wygląda stadion, w jakim stanie jest tor. Dziennie lało, więc można sobie łatwo wyobrazić, na czym przyszło nam startować. A dzisiaj? Trochę popada, tor jest nieco trudniejszy i już jedne czy drugi zawodnik odmawia jazdy.
– Przełomem w pańskiej karierze był z pewnością rok 1964.
– Ja zawsze byłem spóźniony. Antka Worynę powołali w 1963 roku do Kadry Narodowej a mnie nie. Bo ponoć miałem za słabe wyniki, chociaż jeździliśmy prawie tak samo. No ale widocznie nazwisko „Woryna” krótsze i lepiej do zapamiętania (śmiech). Dostałem więc powołanie rok później i od razu zacząłem wygrywać eliminacje do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Zostałem pierwszy raz Indywidualnym Mistrzem Polski, chociaż niewiele pamiętam z tego, co się działo zaraz po końcowym biegu. Ponoć nieśli mnie na rękach do parkingu, ale czy tak było? Nie pamiętam, miałem wtedy za dużo emocji w sobie, by rejestrować takie wydarzenia. Udało mi się również zdobyć Złoty Kask, który w mojej ocenie, w tamtych czasach, znaczył wiele więcej niż tytuł IMP. Żeby zostać mistrzem Polski trzeba było wygrać tylko jedne zawody, zaś żeby wywalczyć Złoty Kask, oj panie, to trzeba było się najeździć. Osiem turniejów, z czego wyniki z najlepszego oraz najgorszego nie wliczały się do końcowego rozrachunku. Trzeba było prezentować równą, stabilną ale też i wysoką formę przez cały sezon.
Złoty kask zdobyty przez Andrzeja Wyglendę w 1964 roku – ulubiona zabawka dzieci i wnuków pana Andrzeja, które zakładając go jeździły na rowerze
– Tamtejszy, rybnicki ROW był drużyną, która nie miała sobie równych na polskiej torach. Za pańskiej kariery zdobyto dziesięć ze wszystkich dwunastu złotych krążków DMP. Atmosfera wewnątrz ekipy musiała być zatem doskonała, a to, takie mam przynajmniej wrażenie, sprzyja integracji już poza torem. Czy wy, wielcy zawodnicy, spędzaliście razem czas w nieco luźniejszym klimacie czy raczej tylko skupialiście się na samej jeździe?
– Nie było wówczas takiej mody, żeby wychodzić „na miasto” na jakieś piwo, czy coś w tym rodzaju. Jak chcieliśmy wspólnie spędzić czas, może też i coś wypić, to robiło się to w parku maszyn, wewnątrz stadionu a nie gdzieś poza, gdzie ludzie mogli nas łatwo rozpoznać. Zazwyczaj te spotkania były w poniedziałki, kiedy standardowo zajmowano się sprzętem, kiedy trzeba było wyczyścić skóry i cały ekwipunek. Zrzucaliśmy się wtedy na pół litra, czasem na litr i ktoś zawsze szedł do kiosku, który był zaraz obok stadionu. Ale nas tam wtedy było od groma, więc jak komuś przypadły dwa kieliszki, to już był wyczyn (śmiech). Na tym się kończyło, nie było jakiegoś wspólnego wychodzenia, publicznego balowania. Bo gdyby się ówczesny prezes klubu dowiedział… mogłyby być różne konsekwencje (śmiech).
Od Redakcji: Druga część wywiadu z panem Andrzejem Wyglendą w poniedziałek.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!