Już niedługo legendarny dźwięk silników V10 może wrócić do Formuły 1. Władze serii rozważają ten pomysł ze względu na obawy wobec rzekomo rozczarowujących osiągów nowych jednostek hybrydowych na sezon 2026. Powrót V10 odebrałby Toro Rosso STR1 status ostatniego w historii F1 bolidu z tym rodzajem silnika. Przedstawiamy wyjątkową historię tego samochodu.
Odmieniona Formuła 1
Dokładnie 20 lat temu odbył się finałowy sezon F1 z silnikami V10. Za ich wyjątkowym, przepięknym dźwiękiem fani tęsknią do dziś. Niestety, tego typu jednostki napędowe nie mogły pozostać w obiegu. Koszty zarządzania nimi już w 2005 roku były zdecydowanie za wysokie. Powodem tego był ich koszmarny brak wytrzymałości (zespoły średnio musiały wymieniać silniki co dwa wyścigi!) oraz ogromne zużycie paliwa. Choć ekologia wydaje się bardziej współczesnym problemem, Formuła 1 już wtedy chciała zadbać o swój wizerunek. Na sezon 2006 uzgodniono zatem przejście z 3-litrowych V10 na 2.4-litrowe V8.
W tym samym czasie drastycznym zmianom ulegała lista startowa Formuły 1. Era zespołów prywatnych była na skraju upadku. Najbardziej prestiżowa seria wyścigowa świata zaczęła w większości przyciągać gigantów motoryzacji, z nieskończenie wielkimi budżetami w porównaniu do „niepodległych” ekip. W mistrzostwach brali wówczas udział Renault, Toyota, Ferrari, silnie wspierany przez nich Sauber, McLaren (jako de facto zespół fabryczny Mercedesa), Williams (jako de facto zespół fabryczny BMW), BAR (jako de facto zespół fabryczny Hondy) oraz globalna korporacja w postaci Red Bulla.
Ostatnie podrygi Jordana i Minardi
Finałową ostoją całkowicie prywatnych ekip pozostawały Jordan i Minardi. Oba te zespoły w 2005 roku znajdowały się w ogromnych tarapatach. Tak jak zwykle w przypadku tego typu kampanii, problemem był brak pieniędzy. Po utracie Arrows i Prost GP, Formule 1 zależało na utrzymaniu tych zespołów w stawce, gdyż bez nich rywalizowałoby w mistrzostwach zaledwie 16 samochodów. Bernie Ecclestone założył zatem „The fighting fund”. W ramach tego systemu, zespoły z problemami finansowymi mogły poprosić F1 o pożyczkę (której nie trzeba było spłacać) w celu uniknięcia bankructwa. Istniał tylko jeden haczyk – każda pozostała ekipa w stawce musiała się na tę prośbę zgodzić. Wniosek Minardi odrzucili natomiast wszyscy, co do jednego. Nawet Jordan, który wówczas starał się o silniki Mercedesa na sezon 2006. Był to rewanż za liczne lata, w trakcie których Paul Stoddart, szef włoskiej ekipy, wielokrotnie wetował zmiany przepisów premiujące duże zespoły.
Przed swoim nieuniknionym upadkiem, Minardi zdołało jednak wynegocjować inną ugodę. Zespół z Faenzy otrzymał pozwolenie na dalsze korzystanie z silników V10 w sezonie 2006. Rzecz jasna osiągi tych jednostek zostały potem ograniczone tak, aby uniknąć powstania niesprawiedliwej przewagi. Minardi uzasadniło swoją prośbę wysokimi kosztami przejścia z V10 na V8. Osobiście, zespół Paula Stoddarta nigdy nie skorzystał z ugody silnikowej. Przydała się ona jednak komuś innemu.
Red Bull dołączył do czatu
Podczas sierpniowego Grand Prix Turcji rozpoczęto negocjacje, a miesiąc później w Belgii dopięto umowę sprzedaży włoskiego zespołu. Red Bull, który rok wcześniej zakupił ekipę Jaguara, wszedł w posiadanie Minardi. Jak przyznał Stoddart, austriacka firma należała do oszałamiająco wielkiej grupy 52 podmiotów, które przez lata próbowały kupić jego zespół. Red Bull jako jeden z zaledwie sześciu zaproponował jednak faktycznie dobrą ofertę. Stoddart zgodził się na sprzedanie Minardi pod warunkiem, że nowy właściciel utrzyma siedzibę zespołu w Faenzie – po to, aby jego podopieczni nie stracili pracy.
W ten oto sposób powstało Toro Rosso. Fraza ta w języku włoskim dosłownie oznacza „Red Bull”. Austriacy, którzy dopiero co kończyli swój debiutancki sezon w F1, weszli w posiadanie „zespołu B”. Mimo licznych zmian nazwy, cel istnienia tej ekipy nie zmienił się do dziś. Za sprawą Toro Rosso / AlphaTauri / Racing Bulls, Red Bull sprawdzał i nadal sprawdza młodych kierowców przed awansem do głównego zespołu. Na sezon 2006 zatrudniono zatem dwójkę debiutantów z akademii juniorskiej RBR – Vitantonio Luzziego oraz Scotta Speeda.
Kontrowersyjna konstrukcja Toro Rosso STR1
Dużo ważniejszym tematem od kierowców był jednak ich samochód. Od samego początku Toro Rosso STR1 wzbudzało masę kontrowersji. Po pierwsze, bolid ten był niemalże kopią modelu RB1 z sezonu 2005. Argument Red Bulla sprowadzał się do tego, że ich zespoły mają wspólnego właściciela, więc mogą się też dzielić własnością intelektualną. Dopiero w późniejszych latach wykorzystywane przez RBR i STR luki w przepisach zostały załatane.
Jeszcze większe oburzenie wywołała jednostka napędowa schowana wewnątrz bolidu. Red Bull stwierdził, że kupno Minardi dało im również prawo do przejęcia ich ugody silnikowej. Umowę tę stworzono jednak na potrzeby bankrutującej ekipy, a nie giganta przemysłu napojów energetycznych. Mimo oburzenia zespołów, FIA pozwoliła Toro Rosso na korzystanie z silników V10 w sezonie 2006. Tak jak wynegocjowało Minardi, jednostki te musiały jednak zostać „skręcone”, aby dysponować porównywalnymi osiągami z V8. Cosworth zamontował zatem na swym zeszłorocznym silniku, z którego korzystali wówczas Minardi oraz Red Bull, 77-milimetrowy ogranicznik dolotu powietrza (w celu redukcji mocy), a także zmniejszyli ilość obrotów na minutę z około 19 tysięcy do 16,7 tys. Mimo to, ikoniczny dźwięk V10-tki w Formule 1 został zachowany na jeszcze jeden rok.
Każdy zespół w stawce był niezadowolony z postępowania Red Bulla, a szczególnie najwięksi rywale Toro Rosso – Midland i Super Aguri. Zarejestrowana pod rosyjską flagą ekipa była oburzona faktem, że ich przeciwnicy z Faenzy otrzymali zgodę na dalsze korzystanie z jednostek V10, a oni nie. Powodem było to, że Jordan, którego Midland kupiło, nie wynegocjował ugody silnikowej przed sprzedażą ekipy. Mimo wsparcia Hondy, równie niewielkim budżetem dysponowało Super Aguri, czyli zupełnie nowy, jedenasty zespół w stawce.
Imponujące wyniki Toro Rosso STR1
Biorąc pod uwagę, że Toro Rosso w swoim debiutanckim sezonie używało tak naprawdę bolidu Red Bulla z 2005 roku, ich rezultaty były pozytywną niespodzianką. Podczas inauguracyjnych kwalifikacji w Bahrajnie obaj kierowcy przedostali się do Q2. Znacząco pomógł im w tym jednak wypadek Kimiego Raikkonena oraz wywołana w ten sposób czerwona flaga. Pierwszy wyścig Toro Rosso był równie udany z jedenastym oraz trzynastym miejscem na mecie. Liuzzi znalazł się tylko 10 sekund za Davidem Coulthardem z Red Bulla oraz uniknął nawet dublowania. Biorąc pod uwagę zeszłoroczną formę Minardi, był to ogromny sukces dla nowego zespołu, który w swoim debiucie pokonał obie Toyoty.
Dwa weekendy później, Toro Rosso otarło się o pierwsze punkty. Po awarii silnika Jensona Buttona na ostatnim okrążeniu, Scott Speed przekroczył linię mety chaotycznego Grand Prix Australii jako ósmy. Po wyścigu otrzymał jednak karę 25 sekund za wyprzedzenie Davida Coultharda pod żółtymi flagami. Jakby tego było mało, Amerykanin dostał jeszcze 5 tysięcy dolarów grzywny za używanie wulgarnego języka w pokoju sędziowskim. Strach pomyśleć, ile taka kara wyniosłaby dzisiaj…
Następne kilka wyścigów Toro Rosso przebiegło bez większej historii. Speed i Liuzzi regularnie dojeżdżali do mety w czołówce drugiej dziesiątki, pokonując zawodników Midland oraz Super Aguri bez większych problemów. Sporadycznie zdarzało im się też walczyć z Red Bullami, Toyotami i Williamsami. Z reguły szybszym kierowcą Toro Rosso był Liuzzi, który pokonał swojego amerykańskiego partnera zespołowego w dwunastu z osiemnastu sesji kwalifikacyjnych.
Szczytowym dniem w historii Toro Rosso STR1 okazało się Grand Prix Stanów Zjednoczonych. Na starcie doszło do karambolu, który wyeliminował aż siedmiu zawodników, w tym Speeda. Ostatecznie, tylko dziewięć bolidów dotarło do mety w wyścigu pełnym incydentów. Liuzzi heroicznie pokonał Nico Rosberga z Williamsa w walce o ósme, przedostatnie miejsce. Tym samym, Włoch zdobył pierwszy punkcik w historii ekipy.
Powolna śmierć V10
Wraz z biegiem sezonu, osiągi Toro Rosso STR1 były jednak co raz gorsze. Obowiązkowa wówczas kontrola trakcji mocno ograniczyła moment obrotowy V10-tki, a co za tym idzie, potencjalną przewagę tego silnika nad resztą stawki. W trakcie sezonu Toro Rosso poprosiło zatem o podniesienie limitu obrotowego do 17,2 tysięcy RPM, lecz FIA zgodziła się wyłącznie na 17 tysięcy. Silnik V10 Toro Rosso był dużo słabszy niż straszyli w mediach rywale. Władze F1 wykonały dobrą robotę w zniwelowaniu jego przewagi. Jedyny realny benefit V10 stanowiła wytrzymałość. Zupełnie nowe V8-ki nie były jeszcze pod tym względem zoptymalizowane.
Fot. Visa Cash App Racing Bulls F1 Team / X (Twitter)Dzięki temu, ich regularne finisze w Top 13 utrzymały się do końca sezonu, lecz o kolejnym punkcie Włosi mogli zapomnieć (zwłaszcza w erze, kiedy punktowała wyłącznie czołowa ósemka). Ekipa z Faenzy zakończyła swoją pierwszą kampanię pod zmienioną nazwą na dziewiątym miejscu w klasyfikacji konstruktorów. Vitantonio Liuzzi i Scott Speed znaleźli się kolejno na P19 oraz P20 w tabeli kierowców, przed głównymi rywalami z Midland oraz Super Aguri. Ekipy te nie zdobyły ani jednego punktu.
Mimo to rywale Toro Rosso narzekali na ich jednostkę V10 przez cały sezon. Kiedy Dietrich Mateschitz, założyciel marki Red Bull, zasugerował przedłużenie ugody silnikowej na 2007, spotkało się to z jeszcze większym oburzeniem. FIA odrzuciła wniosek Toro Rosso – twierdząc, że umowa ta została stworzona wyłącznie na potrzeby pozbawionego pieniędzy Minardi. Na sezon 2007 ekipa z Faenzy kupiła jednostki V8 swoich rodaków z Ferrari. Dokładnie z tego samego napędu korzystał Red Bull podczas zeszłorocznych mistrzostw. W ten oto sposób po Grand Prix Brazylii 2006 silniki V10 zniknęły z Formuły 1. A przynajmniej na razie, patrząc na najnowsze doniesienia z obozów FIA i Liberty Media.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!