W tym miejscu będzie o żużlu, ale z nieco innej perspektywy. Zapraszam Was drodzy Czytelnicy na serię kilku historii, które wydarzyły się naprawdę. Będą to barwne opowieści z życia żużlowego „wyjazdowicza”, przepełnione nagłymi zwrotami akcji i wszelkiego rodzaju niespodziankami.
A teraz już nieco poważniej. Ostatnie kilka zdań rzadko ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Większość z kibiców poświęca swój czas i środki na mecze ulubionej drużyny. Niektórzy z nich dodatkowo przebywają kilometry na jej spotkania wyjazdowe. Spore grono wypełnia stadiony na polskich rundach cyklu Speedway Grand Prix. A nieliczni łączą to wszystko razem, dorzucając do tego całą masę mniej lub bardziej uzasadnionych logicznie podróży, na które poświęcają sporo czasu, jak również i ciężko wypracowanych funduszy. I o tym będzie ta seria.
W miejscu tym zechcę opisać kilka historii, z „wyjazdów”, które naprawdę miały miejsce. Dla każdego z osobna słowo to, definiowane jest z pewnością inaczej. Nie jest tajemnicą, że ośrodkiem żużlowym, na którym obejrzałem pierwsze zawody i który jest mi najbliższy „odległościowo” i nie tylko, jest ten w Tarnowie. W moim przypadku zatem każdym „wyjazdem”, jest udanie się na imprezę żużlową poza to miasto, ponieważ jest ono dla mnie swoistym „matecznikiem”. I takie samo znaczenie liczbowe będzie miała tu podróż do niedalekiego Krakowa, jak i wizyta w australijskim Melbourne, podczas turnieju w ramach Speedway Grand Prix. Ale po kolei.
Do żużlowej „braci” dołączyłem stosunkowo późno jak na swój wiek, ponieważ dopiero w 2003 roku. Już drugą żużlową imprezą był jednak „wyjazd”. W kolejnych latach „nieco” się to rozrosło. Dla podkreślenia podam dwie liczby – pod koniec sezonu 2009 na moim „koncie wyjazdowym” widniało ich 30. W sezonie 2018 licznik przekroczył 400 i jak to mówią – ciągle rośnie. I choć może nieco trudno będzie w to uwierzyć – są lepsi ode mnie… W ciągu ostatnich dziewięciu lat, sporo się zatem tego uzbierało. W naszym przekonaniu obejrzenie zawodów na żywo, w wielu zakątkach żużlowego świata, jest czymś, co na znacznie dłużej wyryje się w pamięci każdego, niż turniej czy mecz obejrzany w domu, w relacji telewizyjnej. W każdej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu. Z tych wspomnianych wszystkich imprez wyjazdowych, 27 zostało odwołanych. I – podobnie jak wyżej – liczbowo tak samo wygląda podróż na nieodjechany mecz do Rzeszowa, jak „wycieczka” ponad 1000 kilometrów w jedną stronę, na nieodbyte zawody w Rydze. Sentyment do nie do końca pomyślnej wizyty w stolicy Łotwy, musi jednak być większy.
Na początku nieco sceptycznie podchodziłem do opisywania podroży, uznając, że tak naprawdę nie będzie w nich nic ciekawego do opowiedzenia. Parafrazując słowa z filmu „Chłopaki nie płaczą” Olafa Lubaszenki, nie pojawi się na pewno „tyle koksu ile potrafimy unieść, a z kranu nie będzie płynął Dżony Łolker”. Nie będą to zatem z pewnością ubarwione „Bajki z mchu i paproci”. Niemniej jednak, pokonując kolejne setki kilometrów, mogę spróbować podzielić się tym, jak do tego dochodzi. Co było podstawą każdego dłuższego wyjazdu? Jak go planujemy i kiedy? Jak docieramy do celu i z czym się to wiąże? Może w przyszłości ktoś zdecyduje się na podobne eskapady, dzięki tym wskazówkom. Tak naprawdę wszędzie można dotrzeć na żużel, gdy są ku temu dyspozycje i chęci. Wiadomym, że wszystko wiąże się z poświęconym czasem, pieniędzmi i nieraz zdrowiem. Ale z pewnością dla nielicznej grupy osób, te bliższe i dalsze wyjazdy, stanowią „sól” całego sezonu. Niektórzy nazywają to „zaliczaniem” torów, choć osobiście nie lubię tego określenia, gdyż brzmi ono mocno przedmiotowo. A o każdym pojedynczym wyjeździe jestem w stanie powiedzieć coś więcej niż tylko „odbyły się zawody i zaliczyłem nowy tor”.
W swojej serii zajmę się zatem głównie dłuższymi, kilkudniowymi „wyprawami”, które zawsze – przynajmniej dla mnie – miały jakieś uzasadnienie. W miejscu tym skupię się jednak z założenia na sezonie 2018. Nie będzie zatem historii o byciu wyprowadzonym przez policję z jednego ze stadionów, o „poświęceniu” smartfona w dalekiej Rosji, o małym „zgubieniu się” w Gdańsku, itp.
W momencie publikacji tego tekstu, kończy się rok 2018, a spora część z nas ma już w głowie plany wyjazdowe na kolejny. Przy opóźnieniu publikacji kalendarza rozgrywek Nice 1. Ligi Żużlowej, ja na swój „pełny rozkład jazdy” na najbliższe 12 miesięcy muszę jeszcze poczekać. Tryby „machiny wyjazdowej” kręcą się jednak przez cały czas i w praktyce zaraz po zakończeniu jednego sezonu, myślimy o kolejnych kilometrach do pokonania. I o tym będą te historie, a na pierwsze części zapraszam Państwa już w styczniu.
cdn.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!