Przy okazji kolejnej rundy Speedway Grand Prix we Wrocławiu, po raz kolejny rozgorzała dyskusja, kogo powinien dopingować polski kibic. Zagadnienie jest zbyt skomplikowane, by sprowadzić je do samego patriotyzmu.
Przed Tobą wielka chwila. Po wielu latach zainteresowana żużlem, w końcu pojedziesz na swoje pierwsze Grand Prix. Te kilka dni poprzedzających turniej siedzisz jak na szpilkach, twoje myśli cały czas sprowadzają się jedynie do tego, jak wspaniałe będą chwile, które już niedługo. Oczekiwanie dobiegło końca, to już dziś. Jedziesz kilkaset kilometrów do miasta na drugim końcu Polski, siadasz na trybunach. Warkot motocykli w parku maszyn, prezentacja. Emocje sięgają absolutnego szczytu. Taśma w górę, start. Niestety, nie jest to najlepszy bieg dla jedynego Polaka w tym wyścigu, jesteś trochę zmieszany, a to uczucie dodatkowo wzmaga euforia kibiców wokół, twoich rodaków. O co chodzi? Przecież wyścig zakończył się zwycięstwem Brytyjczyka. Tak, ale jakiego – wieloletniego lidera miejscowej drużyny. Czy to w ogóle ma sens? Oczywiście, że tak.
Jestem wielkim entuzjastą liberalizmu kibicowskiego na turniejach, gdzie każdy zawodnik jedzie na swoje konto, nawet w zawodach rangi międzynarodowej. Nie można, a tak naprawdę nie da się dopingować na siłę, wbrew sobie. Nie pałasz sympatią do Bartosza Zmarzlika lub Macieja Janowskiego? Trudno, kibicuj komuś innemu. Fakt, że urodziłeś się w obrębie tych samych granic co oni, nie ma znaczenia.
Należy zrozumieć, że istnieją kibice o profilu bardziej klubowym niż reprezentacyjnym, nawet na zawodach, które z ligowym ściganiem są zupełnie niepowiązane. Obecność na Grand Prix nie jest z góry równoznaczna z chęcią wsparcia zawodnika spod biało-czerwonej flagi. W porządku, po co taki kibic w ogóle zajmuje miejsce na trybunach? Motywacją może być po prostu chęć doświadczenia na własnej skórze atmosfery najbardziej prestiżowego żużlowego cyklu. To jest moment, który należy chłonąć w pełni. Wielkie napięcie przemienić w zwykłą przyjemność, którą łatwo może zaburzyć dziwny obowiązek dopingowania zawodnikom, których z jakiegokolwiek, mniej lub bardziej sensownego powodu, nie lubisz, albo najzwyczajniej w świecie wolisz innych rajderów.
Kontynuując wątek kibiców na wskroś ligowych, trzeba wspomnieć o ów drużynowych rozgrywkach. Dla grupy, która największą wagę przykłada do wyników ekipy ze swojego miasta, o wiele większą wartością będą punkty i medale zdobyte przez zawodników właśnie ich klubu. Taki sympatyk jazdy w lewo będzie cieszył się z punktów Australijczyka, Duńczyka czy Szweda w miarę zbliżonym stopniu, jak typowo patriotycznie nacechowani kibice. Perspektywa powtórzenia dobrego wyniku tego stranieri nazajutrz w meczu ligowym daje dużą dawkę endorfiny. Człowiek jest po prostu szczęśliwy. Czy to komuś przeszkadza? Dlaczego?
Co jednak w sytuacji, gdy niechęć do krajowego żużlowca okazywana jest wręcz wyzwiskami lub gwizdami? To jest już niestety ten gorszy element rozgrywek ligowych, który również został przeniesiony do turniejów rangi mistrzostw świata. Zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie on jest głównym motywatorem niechęci wobec kibiców o bardziej liberalnym podejściu do dopingu.
Poszanowanie dla liberalizmu na trybunach to oczywiście kwestia obustronna, jednak druga strona tego zagadnienia jest znacznie mniej kontrowersyjna i powszechnie akceptowana. Chcesz kibicować Polakowi z drugiego końca kraju lub nawet z drużyny twojego największego ligowego rywala? Świetnie, patriotyzm to duża wartość. To twoja suwerenna decyzja, do której nikt cię nie zmusza i robisz to z przyjemnością. Uszanuj więc taką samą postawę drugiej strony barykady.
Z turniejami Grand Prix jest trochę jak z Dniem Niepodległości. 11 listopada wszyscy Polacy są jedną rodziną, by następnego dnia wrócić do swoich codziennych wojenek. Tak samo jest z cyklem Grand Prix. Na te kilka dni rozsianych w żużlowym kalendarzu większość naszego, polskiego światka przywdziewa jedne barwy, by nazajutrz powrócić do klubowych podziałów. Nie neguję i nigdy nie będę negował, że te małe epizody jedności są ważne i szlachetne. Nie zmienia to jednak faktu, że są tacy, dla których niezwykle trudne jest schowanie tego, co trwa przez około trzysta pięćdziesiąt pięć dni w roku, w których nie ma akurat rundy turnieju. Nie zakopujmy się w sztuczności i przymusie. Kibicujmy komu chcemy. Z kulturą, po prostu.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!