Wiele w ostatnim czasie mówi się o szkoleniu w naszym kraju. Przepisy, kary finansowe i różnego rodzaju zobowiązania sprawiają, że nie do końca idzie to w dobrym kierunku. Ciekawe pomysły w tej kwestii ma Tadeusz Zdunek.
Prezes gdańskiego Wybrzeża w stu procentach zgadza się z tym, że szkolenie jest potrzebne i to nie podlega żadnej wątpliwości. Pytanie tylko czy obecny system działa należycie, bowiem nakładanie kar finansowych nie jest pomysłem dobrym. – Oczywiście trudno w jakikolwiek sposób polemizować z ideą szkolenia. Wiadomo, że to młodzi zawodnicy są przyszłością dyscypliny i kluby chcąc funkcjonować w kolejnych latach są niejako zobligowane do szkolenia. Jeśli zabraknie żużlowców, zabraknie naszego sportu. To nie podlega dyskusji. Jednak zastanawiam się czy obecny regulacja właściwie motywują do działania. Nakładanie kar finansowych to nie jest rozwiązanie, bo przecież w większości przypadków brak szkolenia wynika z braku funduszy klubów, a nie z niechęci do pracy. W mojej opinii musimy jako środowiska poszukać rozwiązania systemowego. Może należy stworzyć system szkolenia na przystosowanych motocyklach, jak dwuzaworowe Jawy? – czytamy na klubowej stronie Wybrzeża w materiale "Okiem Prezesa".
Są kluby jak np. Wybrzeże, Get Well Toruń czy kilka innych, które mają rozbudowany system szkolenia od mini torów i treningów dla adeptów w klasie 50cc, 80-125cc czy ostatnio 250cc, a są kluby, których na to szkolenie nie stać. Od klubów wymaga się szkolenia w klasie 250cc, tymczasem wciąż w naszym kraju nie ma rozgrywek dla takich zawodników, bowiem rywalizują oni jedynie przy okazji biegów pokazowych. Miał być Puchar Polski 250cc, lecz zawody zostały odwołane… – Innym problemem jest brak w regulaminie odniesienia do sytuacji poszczególnych klubów. My jako jedyny ligowy klub mamy minitor i na nim szkolimy jako Wybrzeże. Żaden z pozostałych klubów startujących w lidze nie szkoli w ten sposób. Zgodnie z naszą filozofią dzieci zaczynają proces szkoleniowy szybciej niż w innych klubach. Dłuższy czas oswajania z motocyklem pozwala im łatwiej wchodzi w kolejne etapy przygody z żużlem. Oczywiście nie wszyscy przechodzą cały proces. Przypadki są różne. Czasem nudzi się adept, czasem rodzice, czasem wpływ ma sytuacja materialna, a czasem zdrowotna. Tego nie da się przewidzieć i obliczyć ilu chłopaków przejdzie cały proces. W ciągu trzech ostatnich lat doprowadziliśmy dziewięciu adeptów do licencji, głównie w klasie 125cc. Tylko ograniczenia wiekowe sprawiają, że ta grupa nie może na razie iść dalej. Regulamin wymaga od nas jednak wyszkolenia zaledwie jednego takiego adepta, dwóch w klasie 250cc i kolejnych w klasie 500cc. Biorąc pod uwagę 22 kluby w Polsce, mnożąc razy dwa, dodając że ktoś może wyszkolić więcej zawodników, wychodzi 50-60 nowych licencji na sezon. Co z nimi robić? Gdzie mają jeździć? Kto pokryje takie koszty?
Przed laty w naszym kraju istniało kilka klubów amatorskich, w których adepci bez licencji żużlowej mieli okazje nabywać doświadczenia w rywalizacji w czwórkę. W Częstochowie w ten sposób pierwsze kroki stawiali m.in. Hubert Łęgowik, Artur Czaja czy Marcin Bubel. Tadeusz Zdunek słusznie zauważa, że przepisy skutecznie zniechęcają, zarówno amatorów jak i ograniczają adeptów. – W Polsce brakuje półamatorskich czy amatorskich klubów. Zawodnicy nie mają gdzie jeździć, wszędzie są różne obostrzenia, a brakuje torów amatorskich w małych miasteczkach. Przepisy o homologacjach ograniczają pasjonatów, którzy chcieliby zaistnieć. W Australii są tory mające słomę zamiast band i są tam rozgrywane zawody żużlowe. Jest za dużo przepisów, które ograniczają rozwój. W motocrossie są wprowadzone kategorie i dzięki temu więcej osób może uprawiać ten sport. Czemu tego nie ma w żużlu? Wydaje się, że oddolny rozwój i fascynacja tym sportem amatorów mogłyby bardzo mocno pomóc w rozwoju naszej dyscypliny.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!