Zmarł Piotr Nowacki. Pewnie niewielu z Was go kojarzy, prawda? Znany był przede wszystkim w światku kolarskim, ale w mojej rodzinnej Pile słyszeli o nim prawie wszyscy. Również sportowi laicy. Dobry człowiek. Zginął na posterunku, biorąc udział w kolejnym rowerowym wyścigu. Tym razem do mety nie dojechał…
To właśnie od Piotra zaczerpnąłem tytułowe „Tour de Tri”. Bo warto, żebyście wiedzieli, że Nowacki był również wizjonerem. I choć nie zawsze wszystko szło po jego myśli, to tamten pilski „Tour” z 2014 roku imponował rozmachem. Ideą było zorganizowanie trzydniowego triatlonu w różnych konfiguracjach. Czegoś takiego świat chyba wcześniej nie widział. Niestety, z pewnych powodów (jak łatwo się domyślić – smutnych) kontynuacji nie było. A teraz nie ma i Piotra…
Za mną inny tryptyk, żużlowy. Tour po trzech krajach, dzień po dniu. Udało się go zaliczyć dzięki – a jakże! – niezłomnej telewizji Sabmar. Pozwólcie, że podzielę się porcją wrażeń z tej kolorowej eskapady.
Bydgoszcz: Srebrny Czwartek
Liczbowo królowały nastolatki, ale trofea trafiły do młodzieżowych nestorów. O klasie Jakuba Miśkowiaka nikogo przekonywać nie trzeba. Miło było usłyszeć śmiałą deklarację, że i Kuba, i jego opiekun – wuja Robert marzą, aby młodzian przebił sukcesami seniora rodu. Co do Świdnickiego: niektórych zdziwiła tak wysoka pozycja kolejnego z „Lwiątek”. Ciekawe, czy liczba zszokowanych byłaby identyczna, gdyby Mateusz pokonał Zmarzlika kilka dni wcześniej, a nie trzy doby później. No i ten trzeci, Wiktor Jasiński. Najstarszy, ale najradośniejszy. Nikt tak jak on nie cieszył się z zajętego w Bydgoszczy miejsca. Wędrując w stronę podium przypominał mi zapłakanego Berntzona, który po ostatnim Grand Prix Challenge wylądował w siódmym niebie.
Aha, nieźle spisał się przy Sportowej Ratajczak, lepiej Przyjemski. Szkoda tego wypadku, tej karetki… Dobrze, że kości całe. Za to jeszcze raz potwierdziło się, że następców Jankowskiego i Golloba mamy całkiem sporo, ale w teorii. Pozwólmy więc talentom dojrzewać w spokoju. To mądrzejsze niż powszechna litania oczekiwań. Wyhamujmy dla dobra młodzieży.
Landshut: Mokry Piątek
Do Bawarii jechałem z duszą na ramieniu. Przeczuwałem, że wypad na południe okaże się tylko nieplanowaną wycieczką. Prognozy straszyły deszczem, a chmury nad Landshut krążyły jak awionetki, które mają bazę w sąsiedztwie niemieckiego stadionu. Na szczęście kiepski ze mnie prorok. Albo człowiek małej wiary. Deszcz padał dwie godziny przed meczem, a potem odpuścił aż do wieczora. Zawody idealnie wypełniły bezdeszczową lukę. Wcześniejsze opady pomogły gościom z Opola, którzy w Landshut czuli się jak ryba w wodzie. Wśród nich Bartłomiej Kowalski, dzień wcześniej walczący w Bydgoszczy o Srebrny Kask. Miejscowi nie mieli lidera, a najsilniejszy na papierze Huckenbeck częściej niż o ściganiu myślał chyba o kontuzjowanych żebrach. Utykający Smolinski też jeszcze nie wskoczył na zwycięską ścieżkę. Tym bardziej, że walczył po raz pierwszy po rocznej pauzie. Nic dziwnego, że momentami jeździł asekuracyjnie.
Kto mnie najbardziej urzekł na lidze w Landshut? Miejscowi działacze. Zapaleńcy jakich mało. Dbali o nas jak o własne dzieci. Nawet polską muzykę serwowali z głośników! To nic, że disco – polo, liczą się chęci. Widać w ich oczach błysk, chęć działania i wielką satysfakcję z jazdy w polskiej lidze. Na sukcesy przyjdzie jeszcze czas.
Tych sukcesów miał za to sporo w swojej karierze gość specjalny Motowizji, Klaus Lausch – mistrz długiego toru i zawodnik Stali Gorzów sprzed trzech dekad, który kiedyś dbał o sprzęt samego Hansa Nielsena. Niemiec to klasa sama w sobie. Wielka kultura i wielki świat.
Pardubice: Szalona Sobota
Do Czech Huckenbeck nie dojechał. Dotarł za to Thorssell, „Kolejarz” z Opola, ale to nie Szwed był bohaterem kwalifikacji do Mistrzostw Europy, zwanych z angielska „SEKIEM”. Największe wrażenie wywarł na obecnych Andrzejs Lebiediews. Mimo że minął się z podium, to on współtworzył jeden z piękniejszych wyścigów, jakie w ostatnich paru latach widziałem na własne oczy. Jego potyczkę z duetem Hansen – Aspgren można oprawić w ramkę i śmiało prezentować potomnym. Zwłaszcza tym, którzy z uporem maniaka twierdzą, że żużel to pozbawiona sensu jazda w kółko.
Skoro o wrażeniach mowa – poza torem szał wywołał Greg Hancock. Amerykanin rozdawał na prawo i lewo uśmiechy i autografy, a po zawodach spędził parę ładnych chwil w boksie Mariana Jirouta, gdzie teraz swój sprzęt pielęgnuje jego dwunastoletni potomek.
Swoje zrobił Dudek, swoje przywiózł Bewley. Ekstraligowcy pokazali innym miejsce w szeregu, choć i oni mieli czasem pod górkę. Życie mógłby im utrudnić uwielbiany w Pardubicach lokalny matador, Vaclav Milik. Ten jednak, ze względu na uraz, odpuścił eliminacje. Być może już wcześniej wiedział, że jedna z „dzikich kart” wpadnie do jego kieszeni. Co ciekawe, w sobotę Milik miał urodziny. Bewley z kolei świętował dwa dni wcześniej.
Powodów do świętowania nie miał za to Jakub Jamróg. Polak był na dystansie szybki, ale cóż z tego, skoro najpierw wpadł w taśmę, a potem zasypiał na starcie? Nic dziwnego, że po meczu wolał zamknąć się w busie niż z kimkolwiek rozmawiać. Współczuję.
Na koniec ciekawostka: w Pardubicach kolejne testy przeszły cichutkie jak myszki motocykle elektryczne. – My trenujemy na nich w Libercu nawet późnym wieczorem. Mimo że obok są bloki, nikomu nie przeszkadzamy – twierdzi jeden z konstruktorów tych maszyn, Vieroslav Kollert. Trudno przypuszczać, żeby ów sprzęt zastąpił klasyczne maszyny, ale do treningów to produkt jak znalazł. Testy trwają.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!