Niedziela 5 maja już jednoznacznie postawiła Get Well Toruń w roli głównego kandydata do spadku z PGE Ekstraligi. Na wpół puste trybuny świadczą o tym, że kibice przestają kupować wizję działaczy z grodu Kopernika. Nadal są jednak takie osobistości, które bawią się doskonale.
Nie będzie to tekst o kompromitującej porażce z forBET Włókniarzem ani o kontuzji Jasona Doyle'a, bo to każdy wie i widział. Skupimy się na jednym momencie tego spotkania. Chwilę po fatalnym w skutkach biegu siódmym nastąpiła regulaminowa długa przerwa, a w niej dwa wywiady z przedstawicielami strony toruńskiej. Oba kompletnie oderwane od rzeczywistości.
Najpierw przed kamerą telewizji nc+ stanął Chris Holder. Kapitan Get Well Toruń pomimo sześciopunktowej straty swojego zespołu i poniesionej krzywdy personalnej nie wydawał się zbytnio przejęty. Ostatecznie sam po dwóch bardzo słabych spotkaniach nareszcie się przełamał i miał na koncie dwie pewnie wywalczone trójki. W trakcie rozmowy „Chrispy” wyraził opinię, iż to dlatego, że… tor nareszcie przygotowany jest pod toruńską drużynę.
Pytanie tylko – kogo więc Holder traktuje jako członka tej „drużyny”? Postawa niemal wszystkich kolegów z zespołu wyrażała zdanie dokładnie odmienne. Norbert Kościuch po przegranych startach (a przecież nie jest to nic nowego u tego zawodnika) niewiele potrafił zrobić na torze, który miał tylko jedną ścieżkę środkiem. Maksymilian Bogdanowicz w ogóle tej linii nie potrafił odnaleźć, podróżując gdzieś pod płotem, czym głupio zgubił punkt w biegu juniorskim. Niels Kristian Iversen i Rune Holta także wypadli nad wyraz przeciętnie, podobnie Igor Kopeć-Sobczyński.
Wychodzi więc, że drużyna toruńska w rozumieniu Chrisa Holdera zaczyna się i kończy na nim samym, ewentualnie w szerszej definicji jeszcze na dwóch pozostałych Australijczykach. To, co mistrzowi świata z 2012 roku pasowało, było gwoździem do trumny dla reszty ekipy. Zresztą toruńscy kibice już dawno podzielili się na tych, którzy bez wiernego „Chrispy'ego” nie wyobrażają sobie składu „Aniołów” i na tych, którzy na notorycznie zawodzącego stranieri nie mogą już patrzeć. Z czasem – i kolejnymi wpadkami – ta druga grupa rośnie coraz bardziej…
Zostawmy jednak Australijczyka. Kilka minut po nim wywiadu udzielił prezydent miasta Torunia, Michał Zaleski. Człowiek piastujący swoje stanowisko od 2002 roku, zatem doskonale pamiętający zarówno erę Apatora i Marka Karwana, jak i późniejsze czasy Romana Karkosika i państwa Termińskich. Z rozmowy wynikało jednak, że prezydent zupełnie nie widzi – albo po prostu nie chce zauważyć – ewidentnego kryzysu, w jakim znajdują się „Anioły”.
Włodarz miasta, z którego pochodzi drużyna zamykająca tabelę PGE Ekstraligi (i po siedmiu biegach niedzielnego meczu jeszcze bardziej okopująca się na tym dnie) stwierdził bowiem, że jego zdaniem zespół stać w tym roku na awans do pierwszej czwórki. Co więcej, Zaleski bardzo cieszy się, że Toruń żyje żużlem. Jak bardzo ta wypowiedź kontrastowała z frekwencją na trybunach. Coraz bardziej zniechęceni fani zajęli tylko około połowy miejsc na Motoarenie…
Po dwóch pierwszych meczach można jeszcze było bronić podopiecznych Jacka Frątczaka i twierdzić, że słaby początek sezonu wynika z trudnego terminarza. Porażka z forBET Włókniarzem nie była jednak wkalkulowana. Trzeci rok z rzędu w grodzie Kopernika trzeba oglądać się na dół tabeli, ale ewidentnie nie wszyscy się tym przejmują. Nazwiska takie, jak: Termiński, Krużyński, Zaleski, Frątczak czy Holder znowu mają okazję odegrać główne role w jednym z najczarniejszych spektakli w historii toruńskiego speedwaya i po raz pierwszy spuścić zespół ligę niżej. Do tej pory tego losu udawało się uniknąć, czasem o włos. Czyżby do trzech razy sztuka?
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!