Znacie Shreka, nie? Chyba każdy oglądał Shreka (jeśli jednak nie, to szybko nadróbcie, to świetny film i zawsze aktualny)! A jak znacie, to pewnie pamiętacie, że w pierwszej części przygód zielonego ogra występował niejaki lord Farquaad. Postać ta, o charakterze równie nikczemnym co wzrost, wygłosiła znamienite słowa: „Zapewne wielu z was zginie, ale jest to poświęcenie, na które jestem gotów”. Mam wrażenie, że niektórzy, również w żużlu, nie zorientowali się, że Farquaad nie jest postacią pozytywną i ochoczo poszli za jego przykładem.
Ale od początku. Muszę się wam przyznać, że mam dwie okropne i kompletnie nieprzydatne w dzisiejszych czasach cechy. Po pierwsze: pozostaję odporna na uroki socjotechnik. Ktoś próbuje ubierać manipulację w ładne słówka? O rany, toż to widać na pierwszy rzut oka! Ktoś pudruje paskudne fakty? Halo, ten puder prześwituje! Po drugie natomiast: jestem też, niestety, naiwna. Wierzę w piękny świat i we współpracę między ludźmi. A kiedy zaczęła się pandemia i ludy miast oraz wsi spontanicznie poczęły sobie pomagać w różnych drobiazgach życia codziennego, uwierzyłam, że tak będzie również na wielką skalę. Na przykład w żużlu. W końcu jesteśmy jedną wielką żużlową rodziną, prawda?
Ha. Ha. Ha. Tak, możecie się śmiać. Wiem, że to było naiwne.
Pandemia się jeszcze nie skończyła, ba, ponoć szczyt zachorowań dopiero przed nami, a już widać, że o żadnej współpracy nie może być mowy, a rodzina kończy się na wielkich słowach. Wojciech Stępniewski, prezes Ekstraligi, wypowiedział się ostatnio dla Przeglądu Sportowego (i nie zdementował tej wypowiedzi, więc wychodzę z założenia, że dokładnie to miał na myśli) następującymi słowami: „Jeśli ktoś nie będzie chciał uratować żużla, swojej pracy i pracy setek ludzi, ani nie leży mu na sercu dobro wspólne, to będzie musiał zostać zastąpiony kimś innym”. Rzecz dotyczyła, ma się rozumieć, obniżek kontraktów żużlowców. A ja bym chciała zapytać – co spółka Speedway Ekstraliga zrobiła, żeby ratować żużel, swoją pracę i pracę setek ludzi? Co zrobili zarządcy najlepszej ligi świata dla tego sportu? Ile pieniędzy oddali z własnych kieszeni, żeby wesprzeć „dobro wspólne”? Bo jeśli brak odpowiedzi na te pytania, to bardzo proszę: nie rozliczajcie cudzych sumień. Serio. Jak racjonalne postulaty by nie były, ubrane w tak górnolotne słowa, na kilometr bijące szantażem emocjonalnym, przestając mieć jakąkolwiek wartość. Co więcej: to jest zaczynanie cięć od tyłka strony. Sport – w sensie rozgrywek, bez medialnego anturażu i profesjonalnej otoczki – bez włodarzy przetrwa, bez sportowców nie. Żużlowcy i tak mają ogromne obciążenia finansowe niezależnie od tego, czy sezon ruszył, czy nie (tylko bez sezonu tak jakby nie zarabiają). Przypomnę: te wielocyfrowe kontrakty, którymi się tak ekscytujemy, muszą pokryć koszty utrzymania teamu (w tym wypłacania pensji – i również postojowego – mechanikom), zakupu i serwisowania coraz droższego sprzętu, logistyki, imprez związanych z reprezentowaniem Ekstraligi (za które, według oficjalnego manuala, zawodnik płaci z własnej kieszeni), ubezpieczenia (żeby potem znowu nie było płaczu, że czemu zbieramy na rehabilitację kontuzjowanego zawodnika, powinien był wykupić ubezpieczenie, przecież wiedział, na co się pisze), konieczność zarobienia na życie nie tylko bieżące, ale też przyszłe (bo wiecie, to taki trochę ryzykowny sport, dziś jeździsz, jutro – w najlepszym wypadku – leczysz złamanie)… Ekstraligowcy mają więcej obostrzeń niż możliwości. A jeśli chodzi o to, co mamy, to ja z kolei mam nieodparte wrażenie, że w dobie tej całej profesjonalizacji i normalizacji sportu komuś się zapomniało, że to sportowcy są najważniejsi. I do nich – w tym również do ich portfeli – należy się dobierać w ostatniej kolejności, po wyczerpaniu wszystkich innych środków.
Boli mnie też, tak po ludzku, że nawet w sytuacji kompletnego kryzysu, kiedy pod znakiem zapytania staje sens całego żużla, nie umiemy się zjednoczyć. Współpracować. Być rodziną nie tylko w słowach. I z jednej strony widzę fajne inicjatywy oddolne, ot, chociażby „Rezerwowy program żużlowy”, w którym dyskusje są gorące, ale merytoryczne i konstruktywne. A z drugiej wielu wciąż patrzy tylko na swój interes i w nosie ma jakąkolwiek wspólnotowość. Świeżutki przykład: sytuacja pierwszej ligi. Jeżeli ruszymy, zanim otworzą się granice, jasnym jest, że do rywalizacji nie przystąpi Lokomotiv Daugavpils. Bo nie ma takiej możliwości. I poza swoim stadionem też mu się nie opłaca jechać – w końcu budżet tego klubu w dużym stopniu opiera się na wpływach z miasta, co też jest po części „zasługą” polskich lig: brak sponsorów to pokłosie niemożności awansu (zasłużonego) Loko do Ekstraligi. Dobrze, załóżmy, że Lokomotiv nie jedzie. Ale to oznacza tyle, że jego miejsce zostaje zamrożone i kiedy tylko nastąpi taka możliwość, będzie mógł wrócić do rywalizacji w tej klasie rozgrywkowej, którą sobie uczciwie, po sportowemu wywalczył.
To byłoby oczywiście za proste. Zaledwie Wilcy… znaczy, Wilki Krosno… wyczuły krew, postanowiły wycisnąć sytuację do maksimum i wgryźć się w pierwszą ligę. Niczym piątkowy uczeń wystrzeliły, niepytane, z odpowiedzią: „ależ my bardzo chętnie zastąpimy Lokomotiv w pierwszej lidze, w trosce o sport, ma się rozumieć, w trosce o to, żeby telewizja dostała pełnowartościowy produkt, a ligowy terminarz nie był okrojony”.
O tempora! O mores! Czasem naprawdę się zastanawiam, skąd ludzie biorą przekonanie, że ładnymi słówkami da się przykryć nieładne zamiary. Umówmy się: nie wierzę, że jak tylko Lokomotiv będzie mógł wrócić do pierwszej ligi, Wilki grzecznie powrócą na swoje miejsce, zdobyte na drodze sportowej, nie z wykorzystaniem pozasportowych okoliczności. Bo tylko taki wariant byłby zgodny z duchem fair play. Ja w propozycji Wilków widzę bardzo oczywistą intencję: chcą „awansować” do pierwszej ligi, korzystając z nadarzającej się okazji, i przy tym wykolegować Lokomotiv. A to jest zachowanie najzwyczajniej w świecie nieetyczne. Na miejscu krośnieńskich kibiców miałabym niesmak, oglądając moją ukochaną drużynę jeżdżącą w pierwszej lidze dzięki zielonemu stolikowi. Nie chcę, żeby krośnieńscy ani jacykolwiek inni kibice mieli niesmak. Chcę sportu. Prawdziwego, uczciwego, wspólnego.
I wiecie co? Jeżeli powrót do takich sportowych korzeni miałby oznaczać koniec żużla jako produktu medialnego i nowy początek żużla jako podmiejskich ściganek w przerwach od pracy, to ja wolę to niż wielkie słowa, za którymi idą maluczkie czyny. Tylko żal by mi w tym wszystkim było żużlowców: fantastycznych ludzi, których pracą jest ryzykowanie życiem ku uciesze gawiedzi. I mechaników, bez których żużlowcy nie byliby tak spektakularni. Jedni i drudzy zasługują na solidne wynagrodzenie za te starania.
Joanna Krystyna Radosz
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!