Świat żużla dzieli się od sobotniego wieczoru na trzy części. Tych, których zalała fala niezmąconej radości po triumfie Bartka Zmarzlika (i w nielicznych, na szczęście, przypadkach będą próbowali uszczknąć nieco tego tortu dla siebie). Tych, którzy wciąż będą się doszukiwać jakichkolwiek oznak niedoskonałości nowego mistrza świata i z lubością mu je wytykać.
Wreszcie tych, którzy Zmarzlika lubią i cieszą się z jego sukcesu, i jednocześnie już z przerażeniem myślą o tym, że przy obecnym natężeniu Zmarzlikomanii zdąży im to złoto zbrzydnąć jeszcze przed początkiem sezonu 2020. Właśnie dla tej trzeciej grupy BSI postanowiło przejąć pałeczkę i zadbać o to, by na jesieni mówiło się nie tylko o trzecim polskim mistrzu świata.
Ponura niemalże posezonowa rzeczywistość żużlowych publicystów. Budzę się z rana, próbując powoli przystosowywać organizm do rzeczywistości międzysezonowej, myślę, o czym by felieton napisać, w końcu moje refleksje o Bartoszu Zmarzliku nie mają startu do refleksji ludzi, którzy znają go BARDZIEJ… Wsparcie nadciąga z nieoczekiwanej strony. Oto bowiem okazuje się, że FIM i BSI bardzo mocno pragną być najgłośniejszymi skrótami jesieni, głośniejszymi niż skrót nazwy jakiejkolwiek partii podczas wyborów parlamentarnych w Polsce.
Jeszcze nie ucichły fanfary na cześć Zmarzlika, a oni już ogłaszają dzikie karty. Jeszcze płoną komentarze od emocji na temat zasadności tegorocznych „dzikusów”, a BSI już rzuca na żer nazwiska AŻ SZEŚCIU kwalifikowanych rezerwowych (czyżby wciąż żywe były w ich pamięci doświadczenia z 2017 roku?). Nie zdążyliśmy należycie omówić tego, jak dziwnym pomysłem jest wpychanie na pierwszą rezerwę Smolinskiego i brak mistrza świata juniorów 2019 w tej niewątpliwie zacnej stawce, a tu spada poranna bomba i zamiata pod dywan wszystkie debaty.
Czego spodziewać się w nowym, rewolucyjnym roku 2020? Jeśli wierzyć pierwszym doniesieniom, a nie mamy powodu im nie wierzyć – spodziewać należy się wszystkiego. Apokalipsy. Hiszpańskiej inkwizycji. Jazdy w prawo i skrzyni biegów.
Zmiana pierwsza. Dziką kartę na kolejny sezon będzie dostawać Indywidualny Mistrz Europy. Czyżby BSI poszło po rozum do głowy i postanowiło zakopać topór wojenny z SEC? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli! Ja nie wierzę, węszę podstęp. Rok jest długi, nie wiadomo, co się wydarzy pod koniec 2020. Gdyby BSI faktycznie dążyło do zbliżenia, to, cóż, dałoby dziką kartę już obecnemu Mistrzowi Europy, czyli… hmmm, czyżby temu Michelsenowi, który nawet na pierwszą kwalifikowaną rezerwę się nie załapał? Biedny chłopak. Został mistrzem o rok za wcześnie albo, patrząc na przykład Leon Madsena, rok za późno. Jestem przekonana, że bez wahania oddałby tytuł polskiej niespodzianki roku za oczko wyżej w drabince zawodników oczekujących. A tak – musi powtórzyć sukces Emila Sajfutdinowa i obronić mistrzostwo Europy. Albo wejść z Challenge’a. Albo źle życzyć rywalom. Przechlapane, tak ogółem.
Zmiana druga. W cyklu ma się utrzymywać już nie ośmiu zawodników, a zaledwie pięciu. Czy to oznacza więcej wejść z Challenge’a, czy raczej więcej dzikich kart do dyspozycji BSI? Obawiam się, że to drugie. Skoro ucięli sobie jednego dzikusa, rezerwując go dla zwycięzcy SEC, potrzebują „odszkodowania” za straty (nie)moralne. I więcej miejsca dla jeźdźców z odpowiednim logiem na czapeczce?
Oczywiście biorąc pod uwagę, że dwóch pierwszych „nieutrzymanych” niemal rokrocznie dostaje „z urzędu” dzikie karty, to zmniejszenie liczby utrzymanych do pięciu jest skądinąd niegłupim rozwiązaniem. Mogłoby oznaczać też dziką kartę na przykład dla Indywidualnego Mistrza Świata Juniorów… Niestety, w tym przypadku powinniśmy się spodziewać raczej chęci zwiększenia pola manewru, by decydowały nie umiejętności sportowe, lecz „polityka” i „kwoty”. Och, BSI, BSI, może po prostu wprowadzisz limity po dwóch zawodników na kraj, a jak na podium cyklu stanie trzech, dajmy na to, Polaków, to sorry, taki mamy klimat, panu brązowemu medaliście już dziękujemy? Jak być innowacyjnym, to na wszystkich polach naraz!
Dobrze, nie podpowiadam, bo znowu ktoś ten żarcik weźmie na poważnie…
Wreszcie zmiana trzecia, jakże nieoczekiwana. Obowiązkowe kwalifikacje. Ręka do góry, kto się nie spodziewał, że to nastąpi. Czyż nie po to powstały kwalifikacje? Żeby odebrać zawodnikom oprócz soboty jeszcze i piątek? Żeby było więcej czasu na lansowanie sponsorów cyklu i catering dla VIP-ów? A nie, pardon, VIP-ów raczej obowiązkowe kwalifikacje nie obowiązują, a patrzeć na samotnego jeźdźca mknącego po pustym stadionie to lubią chyba tylko fani postapo. Nie żeby światowy żużel na naszych oczach nie zamieniał się właśnie w takie postapo, gdzie, jak w marzeniach pewnego polityk, nie będzie niczego.
Ustalmy sobie coś: kwalifikacje to trening. Przynajmniej częściowo. Trening nie może być obowiązkowy, przynajmniej tak zawsze powiadały FIM-owskie regulaminy. A teraz co? Lista obecności jak na pierwszym roku studiów? Ciekawe, czy można wpisać kolegę…
Trening jest dla zawodników. Nie dla BSI. Nie dla sponsorów. Nie dla rozporządzającej czasem żużlowców Ekstraligi, by ugryźć temat z drugiej strony. Czy tak trudno to zrozumieć? Czy naprawdę żużel musi w coraz większym stopniu polegać na rzucaniu żużlowcom kłód pod nogi? Bo jeżeli tak, to ja podziękuję za taką profesjonalizację.
Czy terminarz Grand Prix 2020 będzie kolejnym etapem tego nalotu dywanowego, jaki od weekendu uprawia BSI? Czy przed listopadem dowiemy się jeszcze o kolejnych rewolucjach? O tym w kolejnym odcinku.
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!