Jest taki dowcip o zamierzchłych już czasach, znaczy się latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Otóż ówczesny prezydent USA, Bill Clinton, przyjeżdża z przyjacielską wizytą do demokratycznej już oraz wolnorynkowej Rosji popatrzeć, jak się tym Rosjanom wiedzie na wodach kapitalizmu.
Wybierają się z Borysem Jelcynem do supermarketu i w dziale z warzywami i owocami Clinton zatrzymuje się przy pomidorach, pytając:
– Boris, co to takiego?
– Pomidory – odpowiada zdziwiony Jelcyn.
– Jak to: pomidory? Takie małe?! U nas w Stanach pomidory są trzy razy takie… A to? – pyta, wskazując banany.
– Banany, Bill.
– To mają być banany?! U nas w Stanach banany są tak duże, że jak zaczynasz go jeść, to dokańcza po tobie asystent…
Jelcyn gotuje się już w środku, toteż kiedy Clinton wskazuje na arbuzy i pyta, co to takiego, prezydent Rosji ze złością odpowiada:
– A to, Bill, jest nasz groszek.
Zastanawiacie się zapewne, co ten przydługi wstęp ma wspólnego z żużlem. Ano ma tyle, że obserwuję pogłębiającą się w naszym pięknym speedwayowym środowisku chorobę, którą można nazwać syndromem prezydentów z dowcipu. Wszystko co nasze nie ma być po prostu dobre, tylko absolutnie najlepsze, odsadzające o dwie długości jakąkolwiek konkurencję. Liga? Najlepsza, najszybsza, najdroższa na świecie. Stadiony? Najbardziej spektakularne. Tory? Najprofesjonalniejsze, najlepiej przygotowane. Zawodnicy? Najbardziej posłuszni, na każde zawołanie mediów i sponsorów…
Wybaczcie sarkazm. O zawodnikach i o tym, jak niedobry jest dla nich regulamin Ekstraligi, już pisałam, i to nieraz. To smutne w kontekście zapewnień o tym, jaka to Ekstraliga jest najlepsza i najbardziej profesjonalna, że zawodnikom – głównym bohaterom widowiska – zabrania się krytykowania sędziów i osób funkcyjnych, a ci właśnie sędziowie za wielbłądy popełniane podczas sędziowania nie otrzymują kary, co najwyżej subtelną reprymendę na wizji (podszytą zazwyczaj stwierdzeniem, że no, sędzia tak to widział, ma do tego prawo). Cóż, zawodnik ma prawo widzieć sytuację inaczej. Jeżeli nie pozwala mu się cenzuralnymi słowami skrytykować podjętej przez arbitra decyzji, nie dziwmy się, proszę, że jednemu czy drugiemu w końcu nerwy puszczą i zacznie gestykulować albo nawet kląć. Nie pochwalam tego, ale rozumiem. Z drugiej strony – to równie niesprawiedliwe, że sędzia nie ma możliwości obrony swojej interpretacji wydarzeń. Zdarza się bowiem, że w Magazynie Ekstraligi na arbitra sypią się gromy ze strony szefa wszystkich szefów, a wywołany do tablicy nie ma nawet okazji wytłumaczenia swojego punktu widzenia. Generalnie dialog i konstruktywna krytyka to podstawy rozwoju, a zamykanie ludziom ust, jak świat światem, nigdy nie doprowadziło do niczego dobrego. Cóż, może jako gatunek jesteśmy skazani na bezustanne powtarzanie tych samych błędów, w skali mikro i makro.
Regulamin tylko pogłębia skłonność środowiska żużlowego do polaryzacji. Wszystko jest albo czarne, albo białe. Albo chwalisz („słodzisz” według przeciwników twojego punktu widzenia), albo krytykujesz (analogicznie: „hejtujesz”). Polski żużel musi być przez wszystkich doceniany jako najlepszy sportowo i widowiskowo, a jeżeli ktokolwiek śmie ten entuzjazm podważyć, to niech kliknie czerwony krzyżyk i przerzuci się na szachy, bo guzik się zna. Publiczność na polskich rundach Grand Prix nie może być tak sobie po prostu fantastyczna, musi być najlepsza. Najpierw najlepsza była w Toruniu, potem w Gorzowie, potem w Warszawie, teraz we Wrocławiu. Nie wiem, wprawdzie, jak wyglądałyby statystyki, gdyby przeprowadzić w środowisku sondę, która z tych publiczności była najlepsza, ale mam obawy, że mogłoby się skończyć rękoczynami. Polscy kibice to, ma się rozumieć, jedyni prawdziwi kibice, chyba że akurat jedziemy mecz Ekstraligi, to wtedy jedynymi prawdziwymi kibicami są kibice klubu, który aktualnie jest na topie wśród środowiskowych zachwytów. Krytykujesz sposób działania jakiegoś klubu? Jak nic jesteś z wrogiej frakcji. Chwalisz je? Aha, znalazł się kryptofanatyk. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby na takim Grand Prix w Toruniu, dajmy na to, wysiadła hydraulika w toaletach i w ramach brawurowego ratowania wizerunku organizatorzy tuż przed zawodami dostarczyliby pięćdziesiąt toi toiów. Już pomijam fakt, gdzie te toi toie w Toruniu postawić, ale wyobrażacie sobie reakcje? Podzieliłyby się na komentarze o fantastycznym turnieju, gdzie samo wspomnienie o klozetowej aferze (nawet w kontekście zachwytu, jak pięknie sobie organizatorzy ze sprawą poradzili) byłoby uznane za hejt, oraz absolutną krytykę samej sytuacji, niedopuszczalnej przecież na turnieju tym rangi, nieważne, jak z tego wybrnięto… Jeżeli chwalisz, nie wolno wspominać o niedociągnięciach. Gdy ganisz, nie zwracaj uwagi na pozytywy. To w skrócie credo mówienia i pisania o żużlu.
Niestety rozciąga się to też na mówienie i pisanie o zawodnikach. Są bohaterowie i są czarne owce. W jednym i drugim wypadku rykoszetem obrywają sami zainteresowani. Nie od dziś twierdzę na przykład, że o Bartoszu Zmarzliku mówi się po prostu za dużo. Od trzech sezonów pompowany jest balonik oczekiwań, tak absurdalnych, że biedny Zmarzlik nawet gdyby był uberżużlowcem, to i tak by do nich nie dorósł, ponieważ musiałby chyba w jednym sezonie roztroić się i zająć samodzielnie całe podium IMŚ. Każda dobra akcja Zmarzlika urasta do rangi ikonicznej i podręcznikowej, ale jednocześnie każda „wpadka”, a przez wpadkę rozumiemy już dojechanie za rywalem, powoduje niekończące się dyskusje o formie naszego najlepszego zawodnika i bezkresne rozważania na temat tego, czy wytrzymuje presję w ważnych momentach, czy też nie. A on jest po prostu człowiekiem, poza tym, że jest fenomenalnym żużlowcem. I nie wiem, kto dba o jego głowę, ale temu komuś należy się wielki wiecheć kwiatów i jeszcze większe pudło czekoladek, bo robi to fantastycznie. Naprawdę, biorąc pod uwagę zasięg „dyskursu Zmarzlika” w polskim żużlu, zasięg bezprecedensowy (nawet Tomasz Gollob takiego chyba nie miał, głównie dlatego, że szczyt popularności Tomasza Golloba wypadł jeszcze przed szałem na Facebooka i grupy tamże), wywołuje podziw, że Bartosz nie wpadł w samouwielbienie i przed kamerami wypowiada się w sposób rozczulająco stonowany. Ale myślę, że i jemu byłoby łatwiej, gdyby nie pompować balonika i nie rozczarowywać się własnymi oczekiwaniami wobec tego biednego po-prostu-człowieka. I może lekkie wyciszenie szumu wokół nie przysporzyłoby mu fanów, ale zmniejszyło liczbę przeciwników o tych, którzy do Zmarzlika nic nie mają, ale którzy reagują alergicznie na takie zmasowane zachwyty.
Zresztą Zmarzlik występuje tu w roli przykładu, ponieważ nie tylko o nim prowadzi się zbyt szeroko zakrojoną i zbyt entuzjastyczną narrację, w której nie ma miejsca na kapkę zdrowego sceptycyzmu – i która naturalną rzeczy koleją tworzy sprzężenie zwrotne, wywołując irracjonalną agresję.
Wiecie, są na tym świecie rzeczy, wobec których należy jak najbardziej zajmować jednoznaczne stanowisko. Bicie jest złe. Agresja jest zła. Kradzież jest zła. W każdym z tych przypadków da się znaleźć przykład na zachowanie uzasadnione, ale to nie znaczy, że usprawiedliwione i dobre. Pomaganie ludziom i zwierzętom jest dobre. Tolerancja jest dobra. Sympatia do świata jest dobra.
A żużel jest gdzieś pomiędzy, nie czarny i nie biały, tylko szary jak nawierzchnia niejednego toru. A gdyby ktoś chciał sprawdzić empirycznie, polecam twarde tory, takie jak ten w Gnieźnie. Idzie człowiek cały na biało, a wychodzi zrobiony na szaro. Niepodważalny dowód na to, że żużel plasuje się gdzieś pomiędzy, czyż nie?
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!