Loteryjny system odebrał Polakom złoto. Bartosz Zmarzlik znowu zawiódł w najważniejszym momencie. Maciej Janowski nie nadaje się do zawodów rangi międzynarodowej. Dlaczego Marek Cieślak zaufał zawodnikom i wybrał na finał pola drugie i czwarte?
Tor kompletnie nie sprzyjał walce. Po co robić takie zawody w Rosji? Po co w ogóle ten SoN, DPŚ był lepszy. Żądamy powrotu DPŚ. To nie Rosjanie wygrali, tylko Polacy przegrali. Butelka na torze – w cywilizowanym kraju to byłoby niemożliwe…
To krótki – naprawdę! – i subiektywny przegląd tematów narzekań, jakie widziałam w sieci po zakończeniu weekendowych Żużli Narodów. I wiecie co? Zrobiło mi się szalenie smutno, że tak to odbieramy: i imprezę, i żużel w ogóle, i wynik reprezentacji Polski, wciąż o stopień lepszy niż w zeszłym roku. Że tak bardzo skupiamy się na negatywach i marudzeniu (czy to cecha narodowa czy raczej związana z okolicznościami społeczno-kulturowymi?), że w ogóle nie dostrzegamy, co Speedway of Nations nam dało. Pewnie sporo z Was się teraz dziwi, co w tym speedwaynews biorą, że ktoś śmie się POZYTYWNIE wyrażać się o SoN, które z definicji jest gorszym braciszkiem umiłowanego Drużynowego Pucharu Świata, powołanym tylko po to, żeby Polacy nie wygrywali ciągle…
Stop. Ta ukochana przez wszystkich drużynówka parę lat temu straciła już resztki swojego dawnego blasku, rokrocznie ściągała na trybuny coraz mniej kibiców i poza finałem w spragnionym międzynarodowego żużla Lesznie w 2017 miała spore problemy z popularnością wśród żużlowej braci. Drużynowy Puchar Świata był oskarżany o to, że jest mało drużynowy – i brzmi to logicznie, w końcu nie dawał żadnych szans współpracy na torze. W czasach kryzysu w dyscyplinie, nie ma sensu tego zaprzeczać, wiele zespołów miało ogromny problem ze skompletowaniem nawet czteroosobowej kadry. Pamiętacie sensacyjnych Łotyszy w tymże 2017? Nie przywieźli na zawody juniora, ponieważ nie było ich na to stać. Inni może i mieli za co, ale nie za bardzo mieli kogo. Czy to znaczy, że to nie dominujący Polacy byli tak silni, tylko reszta towarzystwa tak słaba? Nie. Po prostu drużyn, które mogły liczyć na cokolwiek w tej formule, było tak malutko, że zawody powoli traciły rangę międzynarodową. Nie tylko nie było komu w nich jeździć, ale też komu organizować, ponieważ poza Polską DPŚ przestał ludzi interesować, i to mimo przeciwdziałającemu tej okoliczności przepisowi o udziale gospodarzy z automatu w finałowym turnieju.
Przyznam się, że ja DPŚ uwielbiałam mimo tych wszystkich wad, choć może nie jako zawody stricte drużynowe. Ot, fajne święto reprezentacyjnego speedwaya, tydzień wyjątkowej atmosfery, zwłaszcza za czasów, gdy baraż rozgrywano w czwartek, a finał w sobotę i ten piątek między czwartkiem i sobotą nosił wszelkie znamiona oczekiwania jak na pierwszą gwiazdkę. Ale potem prestiż i wyjątkowość DPŚ gdzieś się zagubiły, a drużynówkę trzeba było jakąś zorganizować… dlatego mamy SoN. Czy takie straszne te żużle narodów, jak je malują?
Moim zdaniem naprawdę nie ma przed czym się wzdragać. Formuła zawodów par autentycznie daje szansę większej liczbie reprezentacji. Tak, skład finału w tym roku był taki sam jak w 2018, ale wierzę, że to sytuacja tymczasowa. Francja z coraz lepiej pokazującym się duetem miała sporo pecha, kiedyś mieć go przestanie. Łotysze są w kryzysie, ale niech no obecna młódź podrośnie i nie jest powiedziane, czyje miejsce zajmą w finale. Ukraina miałaby szanse, gdyby nie kontuzje Karpowa i Łoktajewa. A Czesi? Jednego już mają, a i im młodzież niespiesznie, lecz jednak dojrzewa do rzeczy wielkich i znaczących. W formule DPŚ za to nie mieliby racji bytu Niemcy, a już na pewno nie jako ci, którzy dzielnie wyrywają punkty światowemu topowi. Szkoda, że nie wystarczyło im pary na pełne dwa dni jazdy. Czy zaś Rosjanie mogliby wygrać w starej drużynówce? Nie wiem. Już nieraz sprawiali niespodziankę, kiedy im się chciało, rzecz jasna, i kiedy faktycznie na zawodach stawiała się cała śmietanka, a nie rezerwy rezerw. Przy czym oczywiście „chciało się” weźcie sobie w bardzo gruby cudzysłów, bo jak wiadomo, rzecz się o pieniądze rozbijała. Otóż Rosjanie w drużynówkach, czy DPŚ, czy SoN, jeżdżą w 99% za swoje własne, osobiste pieniądze i nie dostają żadnych mitycznych premii nie to, że od Putina, ale od własnej federacji motocyklowej. W podobnej sytuacji są zresztą Łotysze, przy czym im pomaga miasto Daugavpils, jako że cała eksportowa ekipa z tego pięknego bałtyckiego kraju, to bohaterowie dźwińskiego „Kolejarza”.
Jest zatem SoN jakimś lekiem na braki osobowo-finansowe i sposobem na zachęcenie do udziału w zawodach drużynowych kolejnych ekip. Przypadkiem to wyszło, raczej z konieczności wymyślenia na chybcika jakiejś formuły, która pozwoli uniknąć klapy z racji braku chętnych do organizacji DPŚ 2018… ale przy okazji wyszło coś ciekawego. No i znaleźli się chętni do organizacji kolejnej odsłony SoN, i to nie byle jacy, ponieważ dla BSI Rosja to teren niemal dziewiczy (jeśli nie liczyć GP Challenge sprzed dwóch lat). W Togliatti już tyle razy miały się odbywać wielkie imprezy – i w końcu się udało. Ba, jakie tam udało, Rosjanie to po prostu zrobili.
Tak, na samym torze działo się bardzo niewiele, ale… to i tak jedne z najciekawszych zawodów, jakie od lat widziałam w Togliatti, a oglądam tamtejsze rozgrywki przy każdej sposobności już od jakiegoś czasu. Umówmy się, od kilku sezonów ten tor sprzyja walce w równym stopniu, co wrocławska arena przez szereg lat. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby odpowiadający za przygotowanie togliattińskiej areny Oleg Kurguskin dał się dopaść Philowi Morrisowi i spełnił jego żądania, bo umówmy się, i BSI przygotowanie torów wychodzi w najlepszym wypadku jako-tako. Zatem gorzej niż standardowo w Grand Prix to nie było, a perspektywy są takie, że może być lepiej. Za to ten stadion, ta oprawa audiowizualna, ta dbałość o detale aż do koloru włosów otwierającej to wielkiej rosyjskie show perkusistki… To było coś. Podobnie jak nietypowo położony park maszyn. Stadion w Togliatti, w przeciwieństwie do toru, jest taką małą perełką, na którą warto zwrócić uwagę. I która pokazuje, że żużel poza standardowymi ośrodkami to nie tylko wał ziemny na końcu świata (chociaż gwarantuję wam, że i wały ziemne mają swój niezaprzeczalny urok) i można zorganizować takie zawody na bogato, nawet mając do dyspozycji dość ograniczone środki. Nie pozwólmy, żeby bezmyślność jakiegoś „kibica”, który rzucił na tor butelkę, przekreśliła starania organizatorów. A to indywiduum, mam nadzieję, zostanie przykładnie ukarane, bo na takie chamstwo nie ma miejsca w Rosji, Polsce, Szwecji czy gdziekolwiek w sportowym świecie. Tyle dobrego, że nikomu krzywdy nie zrobił.
Ale ja o pozytywach miałam, bo te pozytywy były i po zawodach, nawet jeśli dla polskich kibiców przesłonięte mgiełką rozczarowania. Może Rosjanie w końcu dostrzegą żużel na szerszą skalę. Może częściej niż raz na, nomen omen, ruski rok da się usłyszeć chóralne kibicowskie wykonanie hymnu innego niż Mazurek Dąbrowskiego. Tak nawiasem, to pewnie w Togliatti nie doczekalibyśmy się chóralnego Mazurka, ponieważ zabrakłoby kibicowskich gardeł do śpiewania. To co, następnym razem Żużle Narodów w Petersburgu, wszystkim czarnowidzom wbrew? Ech, marzenia, warto je mieć.
Na pewno jeśli chodzi o ładunek pozytywu, wszystkich innych zawodników przyćmili cieszący się gospodarze – i Emil Sajfutdinow, który z przejęciem dyrygował wykonaniem hymnu, i Artiom Łaguta z Glebem Czugunowem, lśniący jak gwiazdy nad pogrążonym w mroku Togliatti, i cała rzesza innych rosyjskich zawodników, obecnych w parkingu, by wspierać swoich reprezentantów. To szalenie pozytywne, że nawet ci, którzy nie biorą udziału w zmaganiach, czują się ich częścią. Ale, ale, jacy Rosjanie? U Polaków było tak samo. Dawno nie widziałam takiego team spiritu w naszej ekipie, mimo że nie zawsze szło tak, jak powinno (a komu w tych finałach szło?!). Nawet Bartek Smektała, niemal pewny, że nie pojedzie ani w sobotę, ani w niedzielę, był w stu procentach częścią zespołu, bez fochów i urazy. Takiej drużynowości nam potrzeba.
Tylko dorzućmy do tego jeszcze dwie rodzaje drużynowości: solidarność trenera z zawodnikami i solidarne rwanie punktów na torze. Co do pierwszego – nie podoba mi się odcinanie się trenera Cieślaka od wyboru pół na finał, bo „to zawodnicy wybrali”. On też podjął decyzję: decyzję o zaufaniu osądowi swoich podopiecznych. I była to mimo wszystko decyzja słuszna, przecież to nie trener jeździ po tym torze i najlepiej go czuje. Ale skoro podjął tę decyzję i nie wyszło, niech wspólnie z zawodnikami ponosi konsekwencje. Bardzo mi brakowało współuczestnictwa trenera nie tylko w sukcesach, ale też w tej ostatniej porażce. Jest nad czym pracować.
A co do drużynowości na torze, to chyba wszystko jasne – punktów zabrakło! Zmarzlik superstar w pojedynkę otarłby się o strefę medalową, więc zdecydowanie za mało było inwencji drugiego ogniwa. Ale to nie wina Janowskiego ani Dudka, taki po prostu jest żużel, że czasem mimo starań nie wychodzi. Taki też jest żużel, że czasem w tym ostatnim, najważniejszym biegu coś zawiedzie. Może głowa. Może źle wybrane pola (chociaż różnica nie była aż tak znacząca, zwłaszcza dla gościa, który przez dwa dni przegrał z rywalem cały jeden raz). A może najzwyczajniej w świecie zabrakło szczęścia albo gdzieś ulotniła się determinacja. Albo też Rosjanie mieli tej determinacji więcej, niesieni dopingiem swoich kibiców, żądni rewanżu na Polakach za upokarzające 1:5 w rundzie zasadniczej. Taki jest sport: czasem człowiek przywozi rywali, a czasem to oni człowieka przywożą. Nie trzeba tu dopisywać żadnej ideologii.
Czy to niesprawiedliwe, że najlepszy zespół rundy zasadniczej nie wygrywa całego turnieju? W pewnym stopniu tak. Ale sport nie jest do końca sprawiedliwy, bo gdyby był, to zwycięzcę zawodów w dziewięciu przypadkach na dziesięć znalibyśmy przed ich rozpoczęciem. Sport to milion niuansów, które składają się na ostateczny rezultat – i nie zawsze jest on taki, jakiego byśmy sobie życzyli. Ale czy to znaczy, że zasady są do bani? A gdyby o zwycięstwie decydował wynik samej rundy zasadniczej i ktoś przegrałby defektem lub taśmą w najmniej spodziewanym momencie? Może się zdarzyć.
W finale spotkały się dwa równorzędne zespoły. Wygrał ten, który lepiej rozegrał bieg finałowy. Podoba mi się analogia z mundialem: możesz nie przegrać żadnego meczu aż do finału i tam polec, w drugiej połowie, w dogrywce, po karnych. Bo taki jest sport. Nieprzewidywalny. Dlatego go zresztą oglądamy.
Nasi chłopcy wywieźli srebro z bardzo trudnego terenu. Udowodnili, że są lepsi niż rok temu. Pokonali największego rywala: samych siebie, by odrodzić się drugiego dnia, jako zwycięzcy rundy zasadniczej. Pokazali, że są drużyną w pełnym tego słowa znaczeniu. To zapamiętajmy ze Speedway of Nations. I jeszcze to, że na mapie wielkiego żużla spod znaku BSI pojawił się kolejny kraj. To mała jaskółeczka, która – tego nam wszystkim życzę – w przyszłości uczyni wiosnę.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!