Teoretycznie sezon powinien się już rozkręcać. Ba, półfinały głównej drużynowej imprezy tego roku już za nami, więc właściwie powinniśmy czuć może nie przesyt, ale z pewnością nasycenie żużlem. Szkoda tylko, że po pierwsze pogoda niezbyt chce współpracować z naszym środowiskiem (obraziła się czy co?), a po drugie nie wszyscy chcą współpracować z pogodą. Plandeki na ten przykład nie chcą.
Mecz we Wrocławiu odwołano już blisko tydzień temu, a sprawa ani myśli przycichnąć. Przeważająca część polskiej społeczności żużlowej zgodnie orzekła, że Betard Sparcie odwołanie meczu było tak bardzo na rękę, że zasugerowałaby się każdą niekorzystną prognozą, choćby miała to być prognoza w północnokoreańskiej telewizji. Racja, jasne, podobnie jak to, że znowu coś się dzieje właśnie we Wrocławiu. W ostatnim czasie takich przygód Dolny Śląsk miał sporo: problemy z bandami, z prądem, z pulpitem sędziowskim… Ktoś powie, że za dużo tych historii jak na zwykłego pecha, ale uwierzcie mi, taka wielka kumulacja niefortunnych wypadków też się zdarza. Piszę to jako osoba, która za studenckich czasów miała serię pecha uniemożliwiającą na dotarcie na pewne zajęcia trzy razy z rzędu, z coraz to bardziej absurdalnymi wyjaśnieniami („skręciłam kostkę na schodach ruchomych” brzmi jak kiepska wymówka, prawda?). Zatem tak, pech się zdarza, ale nierozłożenie plandeki to już nie pech, tylko wyrachowanie. Poza tym umówmy się – Wrocław miał przygotowany tor na World Games mimo szalejących w mieście opadów, miał także przygotowany tor na finały Speedway of Nations, chociaż pogoda wróżyła wtedy jakąś szeroko pojętą tragedię. Imprezy międzynarodowe skończyły się zawodami odjechanymi zgodnie z programem – szkoda, że meczu ligowego nie spotkał ten sam los…
Oczywiście, nie zdziwiłabym się nawet, gdyby wrocławscy działacze wynajęli szamanów na potrzeby tańca deszczu, ponieważ przystępowanie do meczu z truly.work Stalą Gorzów bez Macieja Janowskiego brzmiało jak przepis na katastrofę. Sparta bardzo chce w tym roku nie tylko po prostu wejść do play-offów, ale w końcu zdobyć upragnione złoto, w końcu od ostatniego minęło trzynaście lat. Tak bardzo, że skorzysta z luki prawnej, by nie rozłożyć plandeki (w końcu to nie jest obowiązkowe) i z łaskawości GKSŻ, która woli teraz dmuchać na zimne i zgodzić się na wcześniejsze odwołanie z ważnych powodów, zamiast musieć stawać twarzą w twarz z wściekłymi zawodnikami, wściekłymi kibicami i wściekłą telewizją. I prawdę powiedziawszy trudno się dziwić. Rozumiem te starania, bo skoro jest legalna droga, to czemuż by z niej nie skorzystać? Ale „rozumiem” nie znaczy „popieram”, a już na pewno nie popieram sposobu, w jaki odwołanie meczu zostało załatwione – bez poważnej konsultacji ze Stalą Gorzów, na szybko i bez dobrej wymówki w sprawie plandeki. A świecące w piątek nad Wrocławiem słońce pogrzebało PR dolnośląskiej drużyny na dłuższy czas. Podobnie jak rozwiązanie, by mecz odjechać w najbliższy piątek… za to w Gorzowie. Porażki na trudnych terenach wyjazdowych (a umówmy się, Gorzów takim terenem jest niezależnie od aktualnych możliwości swojej drużyny) są wkalkulowane w bilans zysków i strat sezonu, porażka u siebie – już nie. Sparta nic nie musi, Gorzów natomiast czuje presję, by jak najwyżej pokonać pozbawionych zębów żółto-czerwonych. I kto teraz ma gorzej?
Jakby tego było mało, przesunięcie meczu spowodowało, że już na przywitanie z cyklem Grand Prix dostaniemy przedsmak poważnych zawodniczych dylematów: jechać w lidze czy w kwalifikacjach do turnieju…? Ups, nieważne, już ktoś zdecydował za nich, bo jaki klub wypuści lidera (a „nieliderzy” nie jeżdżą w Grand Prix) w dzień ważnego meczu (a w Ekstralidze nie ma meczów nieważnych). Mistrz i wicemistrz świata będą musieli zatem nie dość, że przystąpić do warszawskiej batalii bez zapoznania z torem, to jeszcze z gorszych pozycji startowych. Tutaj czuję psychologiczną przewagę Bartosza Zmarzlika, któremu w zeszłym sezonie te gorsze pozycje nieraz przypadały w losowaniu. A jak z tego handicapu skorzystają szczęśliwcy, którym nikt nie zaplanował meczu w dzień kwalifikacji?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi, a na dodatek za oknem leje deszcz i budzi obawy, iż wielkie święto żużla zamieni się częściowo w święto zmokłych kur. Jak dobrze, że nad PGE Narodowym czuwa dach, inaczej do przełożonych meczów ligowych dołączyłoby i przełożone Grand Prix, a przypominam, że na niedzielę po Grand Prix, wbrew nadziejom organizatorów, przełożono kilka ważnych spotkań. Ot, na przykład mecz Wrocławia z Toruniem, czyli starcie rekonwalescentów – Janowskiego i Doyle’a. Ten pierwszy ma zwolnienie lekarskie do 17 maja, ale nie wiadomo, czy w Warszawie pojedzie. O zwolnieniu tego drugiego nic się nie mówi, lecz można mieć niemal żelbetonową pewność, że pojedzie. Wprawdzie złamane żebro i dziura w płucu to nie w kij dmuchał „kontuzyjka”, ale Doyle’owi zdarzyło się już jechać w GP z „połową nogi”, więc i żebro mu niestraszne. A jeżeli pojedzie w Warszawie, musi (teoretycznie przynajmniej) pojechać i we Wrocławiu…
W strugach deszczu rozważamy weekendowe, żużlowe szachy zamiast wspominać odjechane mecze. Ponieważ, Bogiem a prawdą, i wspominać za bardzo nie ma czego. Chyba tylko starcie Stelmet Falubazu Zielona Góra ze Speed Car Motorem Lublin, którego wynik nijak nie odzwierciedla piękna żużlowej walki na zaskakująco dobrze przygotowanym torze. Wysoka wygrana gospodarzy to zasługa wprawnie wyprowadzonych ciosów w końcowej fazie batalii, takich, które posłały na deski waleczne „Koziołki”. Trochę szkoda, że Lublin jedzie w tym sezonie zazwyczaj gdzieś do połowy meczu albo od połowy meczu, ponieważ gdyby udało się ten poziom determinacji i szaleństwa utrzymać przez całe spotkania, wyniki beniaminka Ekstraligi wyglądałyby znacznie ciekawiej. Ale przynajmniej jedzie! I to bez Grigorija Łaguty (najbardziej oczekiwany powrót tego roku już wkrótce), a także bez Grzegorza Zengoty (na ten powrót chyba jeszcze poczekamy, biorąc pod uwagę niepokojącą ciszę panującą wokół Zengiego). Można z czystym sumieniem rzec, że Motor Lublin umiał walczyć mimo niepełnego składu, zanim to było… modne.
„Moda” na kontuzje dopada stanowczo zbyt wielu zawodników i zbyt wiele klubów. Nie ustrzegł się jej i Lokomotiv Daugavpils, który po znacznym osłabieniu w zimie (odejście wieloletniego wiceprezesa) teraz czasowo stracił także Timo Lahtiego. Bez fińskiej torpedy Łotysze w Łodzi byli bezzębni i nie wygrali drużynowo żadnego biegu. Ich wyniki w tym sezonie w ogóle nie to, że nie imponują, ale budzą spore obawy o przyszłość „Kolejarzy”. Kjastas Puodżuks i Jewgienij Kostygow jakby zapomnieli, jak się jeździ, Wadim Tarasienko niezłe występy przeplata z tragicznymi, a Andrzej Lebiediew otwarcie mówi, że w klubie źle się dzieje, skoro zawodnicy nie mogą się doprosić, by na domowych meczach był taki tor, jaki im pasuje. Biorąc pod uwagę niechętny stosunek GKSŻ do Łotyszy, ogromnie się cieszę, że w tym sezonie z pierwszej ligi nikt nie spadnie. Ewentualne opuszczenie ligi przez Lokomotiv mogłoby być dla tego klubu początkiem końca w polskiej lidze, a umówmy się, ekipa z Daugavpils jest żużlowi potrzebna. Nie to, że polskiemu – żużlowi w ogóle. To oni utrzymują ten sport na Łotwie i wypuszczają zdolnych wychowanków. Wystarczy spojrzeć na ich szeroką ławę juniorów i poczytać, jak się tych juniorów w Daugavpils rekrutuje. Za tych Kolejarzy naprawdę warto trzymać kciuki, ponieważ bez nich żużel znacznie by zubożał.
Nie tylko Sparta ma więc swoje problemy i problemiki i nie tylko w Toruniu dzieje się niewesoło. Żużel naznaczony jest ciągłym pechem, kontuzjami i różnymi innymi nieprzyjemnościami, więc mam tylko taką małą prośbę do pogody: kochana pogodo, nie dokładaj się do niemocy dręczącej nasz ukochany sport. Uspokójże się, do licha i przypomnij sobie, że mamy połowę maja, a nie „tak w sumie to coś około przełomu marca i kwietnia”. Każda niemoc kiedyś minie, każdy pech się skończy, ale co z tego, jeżeli mecze finałowe przyjdzie nam rozgrywać w listopadzie?
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!