Lecę do Moskwy. To takie miasto, które jest absolutnie cudowne mimo tego, że nie ma żużla. Ale fakt faktem, z żużlem jego cudowność wysadziłaby skalę. A przed odlotem myślę o tych wszystkich wyjazdach i wylotach, które w domyśle miały choć promil metanolu.
W zeszłym roku w Gdańsku, kiedy czekałam na IMME, poznałam Pana Jacka. Tak się przedstawił, czy faktycznie ma na imię Jacek – diabli go wiedzą. Dobrze, że się przedstawił, człowiek musi się jakoś nazywać, żeby dało się o nim opowiedzieć. Pan Jacek był człowiekiemw wieku średnim, czyli ze średnio dekadą do emerytury. Był też kibicem żużla od „niepamiętnych czasów”, co potwierdzała jego bogata wiedza na temat historii gdańskiego speedwaya oraz deklarowana trzycyfrowa liczba zaliczonych meczów na koncie.
Pozazdrościłam gorąco takiego kibicowskiego doświadczenia, ale Pan Jacek, speszony, oznajmił zaraz, że w sumie to nie ma czego, bo poza Gdańskiem był tylko na meczach wyjazdowych Wybrzeża, a widział na tych wyjazdach tyle, co sektor gości i czasem jakiś obiad w knajpie, a i to zawsze w pośpiechu. Nie to, co ta młodzież, co po całym świecie śmiga, zwiedza stadiony, niechby nawet nie czuła szczególnego przywiązania klubowego. Ale niech jeździ. Niech poznaje. A on to już stary jest.
Stary czy młody, niech też jedzie, jeśli tylko może. Znamy wszak prawdę, iźli podróże kształcą. Te żużlowe również – i niech to będzie nawet podróż za miedzę. Żużel smakuje zupełnie inaczej w Bydgoszczy niż w Toruniu, chociaż to raptem niecała godzina drogi polską koleją. Atmosfera w Lesznie od atmosfery we Wrocławiu różni się niczym aparycja Antonio Lindbäcka od Fredrika Lindgrena.
Stadiony nie bywają rodzaju nijakiego. Każdy ma swój charakter. Wrocław? Nie, nie rozmawiajmy o torze we Wrocławiu, ten temat już został przerobiony na wszystkie sposoby. Ale sam stadion – potęga, majestat, a zieleń wokół tylko dodaje mu charakteru. Żużel we Wrocławiu to wielkie święto, ale nie impreza w piątek w klubie, tylko bankiet, na który przychodzisz w garniaku i pod krawatem. Przy wodopoju luzujesz krawat, kiedy nikt nie patrzy, czasem odbiegasz od przyjętego ogólnie savoir-vivre’u, ale szybko wracasz do zdyscyplinowanego krzyczenia wraz z innymi, w jednym rytmie i tego samego hasła. Podobnie jest w Warszawie w ten jeden wieczór roku, kiedy Warszawa zna żużel. Tylko że tam znów mamy pretensje do wielkiego świata, klasę średnią z aspiracjami do arystokracji i kuriozalne sushi na stadionie. To jakbyś jadł homara w majonezie, oczywiście odpowiednim zestawem sztućców, a w duchu marzył o schabowym z ziemniakami. Taka konwencja. W obu tych miejscach bycie na żużlu zdaje się niekiedy ważniejsze od samych przejść na torze – oczywiście póki tor się nie rozsypie. Lecz nawet wtedy należysz do grupy, nie jesteś na tym bankiecie sam, masz swoje stado, a potrzeba przynależności to to, co należy zaspokajać zaraz po potrzebach fizjologicznych.
Sam żużel mało ważny bywa też w Pradze, na pięknej Markecie z widokiem na zabytkową praską architekturę. Ale o ile Wrocław czy Warszawa to gala na zaproszenie, o tyle Marketa jest ową piątkową imprezą w klubie, oldschoolową, ot, dancing zamiast dyskoteki. Obowiązkowo z czeskim piwem. Bez krawatów wpuszczają też na Motoarenę, większy luz, większa impreza, ale wciąż najwyższa półka żużla. I z torem, na którym się dzieje niezależnie od pogody, fazy księżyca czy nastroju księgowego.
Nie ma miejsc lepszych i gorszych na żużel, tak jak nie ma lepszych i gorszych kultur. Są takie, z którymi czujemy jedność, takie, które intrygują nas swoją odmiennością, i takie, których fenomenu nie rozumiemy. To całkiem naturalne. Na mój stadion, którego nie rozumiem, jeszcze, przyznaję, nie trafiłam. Chętnie wróciłabym nawet do Bydgoszczy, choć byłam tam raz, siedziałam na łuku i widziałam zaledwie kaski zawodników (proszę tu nie oskarżać o lżenie Bydgoszczy, mimo długości toruńskiego epizodu w życiorysie darzę szczególną sympatią sąsiadów zza miedzy). Kolektywna dusza wrocławskiego speedwaya to coś, co i trochę mnie przeraża, i fascynuje – wiem, że tam wrócę nie tylko ze względu na niedokończone sprawy z Olimpijskim.
W zeszłym roku byłam na kilkunastu imprezach żużlowych, co jak na osobę, której mobilność odbiera zbyt wiele zobowiązań, jest niezgorszym wynikiem. Jeżeli przyjąć za macierzysty stadion najbliższe geograficznie Gniezno, większość tych przyjemności odbywała się na wyjeździe, najdalej w Sztokholmie i Daugavpils. Najlepszego stadionu, najsmaczniejszego pod względem atmosfery speedwaya nie wybiorę (chociaż wiem, że nie była to bynajmniej Szwecja), ponieważ każdy miał swój niepowtarzalny urok. Przaśny Dyneburg ujął mnie żużlem bliskiego zasięgu, swojską atmosferą i tym, że pojechaliśmy na Łotwę we dwójkę, ale kiedy już przyszło do żużlowania, stado niezauważalnie powiększyło się o zafascynowanych Polakami lokalsów, przypadkowego Buriata, co to piechotą do Paryża zdążał, a nawet jakiegoś Ukraińca. Poznań pokazał, że nie ma żużla prócz drugiej ligi (potem złamał wprawdzie serce, wyganiając do sektora gości na derbach ze Startem, ale ostatecznie pierwszy deszcz zmył resztki tej narzeczeńskiej kłótni i znów się kochamy). Gdańsk lśnił nawet w ciemności. Leszno… Leszno to Leszno, zawsze wracam tam z uśmiechem na ustach, bo to taki speedway, który łapie za duszę – bez wielkomiejskiego zadęcia, ale o dwa poziomy wyżej od wiejskiej przaśności (pozdrawiamy wał ziemny w Vojens)…
Tę wyliczankę można ciągnąć w nieskończoność. Jestem kibicem wędrownym. Kiedy ktoś pyta, z jakiego jestem miasta, a w domyśle słychać „jakiemu klubowi kibicujesz”, zaczynam godzinną opowieść o koczowniczym trybie życia, Wrocławiach, Toruniach, Warszawach i tej Wielkopolsce, gdzie znalazłam potrójną przynależność klubową (a w tym roku każdy klub w innej lidze). Gdy nie ma czasu na godzinną opowieść, stwierdzam, że Wostok Władywostok albo inny klub, który jest dostatecznie daleko, by nie miał kosy z klubem rozmówcy, niezależnie od pochodzenia tegoż. I wiecie co? Fajnie tak wędrować. Nałapie się tej atmosfery, będzie co wnukom opowiadać, jak będę je prowadzić na pierwszy speedway w życiu. Gdziekolwiek to będzie.
Nie wiem, czy do historii Pana Jacka życie dopisało epilog i Pan Jacek pojechał oglądać żużle gdzieś daleko. Mam szczerą nadzieję, że tak. A dla Was myśl na ten sezon: wędrujcie. Pojedźcie na mecz klubu z innej ligi. Albo za granicę, jak możecie. Wyskoczcie do Pardubic na Zlatą Přílbę czy do Teterowa na eliminacje Speedway of Nations. Może uznacie, że to nie Wasza brocha, ale uwierzcie, fajnie czasem pobyć na stadionie incognito, bez szalika ukochanej drużyny, bez znajomych okrzyków. Tak po prostu wsłuchać się w rytm serca innego żużla.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!