Ktoś mi ostatnio powiedział, że większość problemów da się rozwiązać poprzez odnalezienie odpowiedzi na dwa pytania podsunięte przez rosyjską kulturę XIX wieku.
Pytania brzmią „Kto winien?” (tytuł rozprawy Aleksandra Hercena z 1846 roku) oraz „Co robić?” (to z kolei tytuł książki Mikołaja Czernyszewskiego z 1862 roku). Autorzy wspomnianych dzieł nie mogli przypuszczać, że ich jakże adekwatne pytania kiedyś przydadzą się w sprawie takiego sportu jak żużel i ich narowistego rodaka, Grigorija Grigorjewicza Łaguty.
Kiedy w czwartek gruchnęła wiadomość, że wspomniany dogadał się ze Speed Car Motorem Lublin, moja pierwsza reakcja była zapewne podobna do tej większości środowiska, z rybnicką bracią na czele: „ależejak?!”. Mało kto brał na poważnie te przypuszczenia, że Rosjanin faktycznie dokona spektakularnej ucieczki z objęć rybnickich Rekinów, przyćmiewając (wreszcie) wspomnienie innej żużlowej ewakuacji sprzed kilku lat. Ba, styl, w jakim to uczynił jako żywo przypomina historię z austriackimi biathlonistami na igrzyskach w Turynie, zwiewającymi przez okno przed kontrolą antydopingową. Tylko oni uciekali, żeby się nie wydało, a Grigorij uciekł już po tym, jak się wydało.
Taki sympatyczny facet był z tego Griszy. Narwany trochę, ale z dobrym sercem. Pomagał młodym chłopakom, zdobywał dla nich sprzęt, polecał klubom z polskiej ligi. Z kibicami miał fenomenalny kontakt, zwłaszcza z tymi „u siebie”, w Daugavpils (byłam, widziałam, na Grand Prix w 2017 zamiast oglądać zawody cierpliwie pozował do zdjęć i rozdawał autografy w sektorze dla ludu). Na torze też okrzepł, dorósł i nawet umiał podejść do rywala po biegu i pogadać jak z człowiekiem (odsyłam do scenek z Nickim Pedersenem z SEC w Togliatti w 2016 roku, obejrzyjcie, toż to czyste złoto jest). Na dopingu wpadł w tak durny sposób, że u mnie wzbudził raczej politowanie niż wściekłość. Wiecie, meldonium to nie jest symbicort, że raz bierzesz i od razu ci lepiej. To się stosuje długodystansowo, a na to wyniki zdradzieckich próbek nie wskazywały. Ogółem: głupie to było, aż strach.
Niestety, sympatia do Griszy poszła w siną dal, bo jego dogadanie się z Lublinem jest nie tylko wyjątkowo niemądre na każdym polu (poza finansowym), ale też zwyczajnie podłe. Tak się po prostu nie robi i nawet nie dlatego, że Rosjanin winien przywrócić Rybnik do utraconej z własnej winy Ekstraligi, ale przede wszystkim ze względu na to, z jakim zapałem bronił Griszy prezes Mrozek. Wypięcie się na taki gest jest tak po ludzku świństwem.
Oczywiście, istnieje możliwość, że czegoś nie wiemy i to coś radykalnie zmieni obraz sytuacji. Od czwartku zdążyłam poznać lub stworzyć około dziesięciu scenariuszy, a jeden bardziej fantastyczny od drugiego. To efekt osobistej ugody prezesów obu klubów: Lublin bierze Łagutę, Rybnik – Hancocka. To ekspercki poziom „trollingu” w odpowiedzi na medialne zamieszanie i najdalej pojutrze okaże się, że to tylko wielopoziomowa kaczka dziennikarska. Honorowi działacze Motoru postanowili obnażyć pazerność Rosjanina i w tym celu podłożyli mu lukratywną propozycję, której nie zamierzają realizować. Rybnik oczekiwał, że Grisza będzie jeździć za darmo przez cały sezon. Łaguta weźmie pieniądze za podpis, a w maju po cichutku skończy karierę i zostanie menedżerem syna. I tak dalej, i tak dalej…
Ale zostawmy fantastykę i wróćmy do pytania: kto winien? Jasne, że Grigorij Łaguta. To nie jest po prostu zmiana pracodawcy na takiego, który lepiej płaci. Przecież Rosjanin wielokrotnie zapewniał, że w jego sercu jest „yno ROW”, że wróci do Rybnika, że odpokutuje za swoje grzechy. Dług, jaki ma u Rekinów, nie byłby tak wyrazisty, gdyby nie te właśnie obietnice, z których wynikało, że Grisza jest swojej sytuacji świadomy i się na nią godzi. Okazało się, że jego honor jest kwestią ceny.
Tylko że w tej sprawie jest i drugi współwinny – działacze Motoru. Bo jeśli namawiasz kogoś do złego i on to złe uczyni, to nie masz czystego sumienia. Lublin wiedział o honorowym układzie Łaguty z Rybnikiem i miał wybór: mógł próbować wykorzystać sytuację lub nie. Wykorzystał. Mało tego, zaproponował absurdalne warunki, które mogą stworzyć niebezpieczny precedens i znowu podbić stawki zawodnicze do astronomicznych kwot. I mówię to ja, orędowniczka tego, by żużlowców w pełni doceniać za poświęcenie i ryzyko, jakie podejmują z każdym wyjazdem na tor. Nawet ja znam warunki panujące na rynku i wiem, że takie podbijanie stawki w którymś przypadku z kolei skończy się długami, niewypłacalnością, masą problemów dla zawodnika, klubu i całej ligi. A skoro Grisza może dostawać łącznie blisko milion, nie licząc punktówki, to dlaczego nie Bartosz Zmarzlik, Tai Woffinden albo Fredrik Lindgren? Albo Patryk Dudek czy Aleksander Łoktajew, jeśli warunkiem koniecznym takiej umowy jest niechlubny epizod z kontrolą antydopingową w przeszłości.
Wsadźmy do szafy to przekonanie, że winny jest tylko jeden. To nie tak, że biednego Łagutę Lublin zwiódł na pokuszenie i nie tak, że honorowy Lublin tylko zaproponował, a że Łaguta się zgodził, to już nie Lublina wina.
A co robić? Z doświadczeń ostatnich dni wiem, czego nie robić. Nie ekstrapolować. Jak czytam o „honorze made in Russia”, to mi się wnętrzności przewracają. Serio? To w takim razie, jak domniemywam, wszyscy torunianie (w tym i niżej podpisana) są tchórzami, skoro Unibax uciekł z finału ligi w 2013? Czy może wszyscy Polacy? Czy tylko wszyscy działacze? Porównywanie podłości Griszy z sytuacją, w której jego brat zwinął się wcześniej z turnieju dla Tomasza Golloba, „bo zimno było”, jest tak troszeczkę nie na miejscu. Nie ten kaliber wydarzeń. Chyba że Greg Hancock albo Rune Holta – pierwsze z brzegu przykłady specyficznie pojmowanej lojalności – to mentalni Rosjanie. Ale to by znaczyło, że naprawdę wielu rzeczy nie wiemy.
Rozciąganie tej jednostkowej podłości na całą nację to jednak nie najgorsze, co może z sytuacji wyniknąć. O wiele bardziej niebezpieczne jest wnioskowanie, że skoro Grisza tak zrobił, to wszyscy żużlowcy tacy są. A skoro nie mają honoru ani godności, to można ich dowolnie obrażać, nie zasługują na Tak Wysokie Zarobki (po Dubajach sobie jeżdżą, niegodni!), a o wsparciu kibicowskim to już w ogóle mogą zapomnieć. Wszyscy, jak jeden mąż, są pozbawionymi kręgosłupa moralnego „złotówami”.
A już nie daj Bóg jak taki żużlowiec wpadnie na dopingu. Dożywocie powinien dostać. A przynajmniej zakaz zbliżania się do parku maszyn na odległość mniejszą niż pół kilometra. Już sobie wyobrażam, jaki lincz dopadnie jakieś nieszczęśnika, któremu po kontroli antydopingowej wyjdzie nie taki wynik, jak powinien. Kto wtedy będzie słuchać, że to efekt importowanego specyfiku, którego człowiek w naiwności nie sprawdził jak należy? Kto poważnie podejdzie nawet do szczerego wyznania win?
W taki sposób Grisza narobił bigosu nie tylko sobie samemu i rybnickim Rekinom, ale właściwie całej zawodniczej społeczności. My, ludzie, bardzo lubimy szafować słowami „każdy” i „zawsze”, i oczyma duszy mojej widzę już szereg przypadków, w których przeciwko żużlowcom środowisko będzie powoływać się na „przypadek Łaguty”, tak jak teraz powołują się na „zdradę Vaculika” czy „ucieczkę Torunia”. Podobają nam się takie łatki upraszczające klasyfikację świata.
Dlatego też chciałabym zawołać: Grigoriju, coś Ty najlepszego narobił?! I zastanowić się poważnie, co robić, żeby sprawa „łagutowskiej” podłości pozostała wyłącznie sprawą „łagutowskiej” podłości, a nie zalała szambem całego żużlowego świata.
Na razie zaś poczekam w naiwnej wierze, że może w tej sprawie zdarzy się zwrot akcji, który przywróci mi wiarę w honor, logikę i sens Wszechświata.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!