Miał być dopływ świeżej krwi, miały być nowe twarze. Tymczasem w Grand Prix 2020 zameldowali się: jedenasty, dwunasty i trzynasty zawodnik klasyfikacji generalnej cyklu tegorocznego. Mówiąc krótko, transfuzja, na którą tak mocno liczyliśmy, nie nastąpiła. Albo inaczej, została przerwana w trakcie, bo pojawiły się dodatkowe komplikacje.
Czy czujemy zawód? Na pewno. Jeszcze wczoraj głośno mówiliśmy o tym, że chcielibyśmy awansu do elity Mikkela Michelsena, tym bardziej, że w Challenge’u i tak zabrakło Polaków, którzy przepadli już w przedbiegach tegorocznych eliminacji. Duńczyk pasowałby do cyklu pod kilkoma względami. Nie tylko byłby jego całkowicie nową twarzą, ale przede wszystkim, mógłby dać mu dodatkową jakość sportową. Tą samą, którą dał Motorowi Lublin, dzięki czemu ten bezpiecznie utrzymał się w PGE Ekstralidze. Już wiemy, że tej jakości nie da, bo w Goričan wypadł blado. Zabrał tam ze sobą chyba formę z dwóch ostatnich wyścigów sezonu ligowego – w piątek w Grudziądzu na zakończenie meczu miał (0,2), wczoraj w Chorwacji: (2,0,2,1,0). Pięć punktów, brak indywidualnego zwycięstwa i odległe czternaste miejsce. Największy zawód dnia? Z pewnością właśnie Michelsen.
Skoro jednak dość szybko, bo w zasadzie już po dwunastym wyścigu, jasnym stało się, że Mikkel Michelsen do cyklu nie awansuje, to ewentualnego dopływu świeżej krwi zaczęliśmy szukać gdzie indziej. Oryginalni nie będziemy. Tak jak pewnie wielu, z ciekawością i wielką nadzieją spoglądaliśmy w kierunku Pontusa Aspgrena. Szweda, z którego wymówieniem nazwiska część, tych mniej zapalonych kibiców, mogła mieć pewne problemy. Bo przecież w Polsce praktycznie go nie oglądamy: w Lokomotivie Daugavpils odjechał w tym sezonie jeden mecz, w Polonii Piła przed rokiem siedem. Skoro jednak miał ten Aspgren po czterech seriach startów dziewięć punktów, więcej niż ktokolwiek inny, to nie dało się o nim nie mówić, jako o potencjalnym kandydacie do czołowej trójki. Zwłaszcza, że w perspektywie miał on jeszcze bieg z Pavlicem oraz bardzo słabymi tego dnia Brytyjczykami: Lambertem i Harrisem. I kiedy wydawało się, że Szwed sprawi olbrzymią sensację, jego sprzęt uznał chyba, że jazda w indywidualnych mistrzostwach świata to w tym momencie wyzwanie zbyt dużego kalibru i skapitulował, tuż po pójściu taśmy startowej w górę. Z awansu nie wyszło więc nic. Transfuzja krwi została przerwana.
Nie mamy przekonania, że Pontus Aspgren nie okazałby się w Grand Prix dostarczycielem punktów, kimś na styl rodaka – Antonio Lindbäcka z sezonu 2007. Skoro jednak przez dziewięć lat było w cyklu miejsce dla – ujmując delikatnie – przeciętnego Chrisa Harrisa, to znalazłoby się i dla nie bardziej przeciętnego Aspgrena. Mielibyśmy upragnione odświeżenie cyklu i to w stopniu zaawansowanym. Szkoda więc, Pontusie, szkoda…
Przedstawiciele żużlowej egzotyki, a więc Ukrainiec Aleksandr Łoktajew i Chorwat Jurica Pavlic, w ogólnym rozrachunku też byli niedaleko od awansu. Obaj okazali się jednak zbyt nierówni.
Pavlic swoje szanse pogrzebał prawdopodobnie w drugim starcie, gdy dojechał do mety ostatni. Prawdopodobnie, bo lepiej mógł wypaść przecież także w ostatnim wyścigu, gdzie przegrał z Lambertem, który do tego momentu miał zgromadzone ledwie dwa punkty. Gdyby Chorwat Lamberta wtedy pokonał, jechałby w barażu o awans, razem z Fricke’em i Vaculikiem. A tak, zajął miejsce siódme, które daje mu dokładnie tyle samo, co czternaste Michelsenowi czy szesnaste Harrisowi.
Łoktajew z kolei zera żadnego nie miał, ale miał za to dwie jedynki. Do tego dwie dwójki i tylko jedno indywidualne zwycięstwo, czyli także zbyt dziurawo, by myśleć o podium – dopiero ósme miejsce „Szaszki”. Choć patrząc całościowo, to można by rzec, aż ósme, bo Ukrainiec w tym sezonie w TŻ Ostrovii jakoś specjalnie nie zachwyca. Ale to był Challenge – tu liczy się tylko trójka, tu już czwarty jest pierwszym z przegranych.
W ogóle turniej w Goričan był bardzo wyrównany, a klasyfikacja ściśnięta. Oprócz wspomnianych: Aspgrena, Pavlica i Łoktajewa, dziewięć punktów miał jeszcze Anders Thomsen. On zajął piąte miejsce, czyli teoretycznie mógłby jeszcze myśleć o przyszłorocznym cyklu. Warunek do spełnienia jest jeden – ktoś z trójki Iversen, Žagar lub Fricke, musiałby zająć miejsce w czołowej ósemce tegorocznej rywalizacji. Vaculika celowo nie wymieniamy, bo on, patrząc na jego formę, wyniki i fakt, że cały czas walczy o tytuł mistrzowski, tego miejsca może być w zasadzie pewien. No, chyba, że przytrafi mu się jakaś kontuzja, ale tego absolutnie nie życzymy i o tym wolimy w ogóle nie wspominać. Niech ten sezon dojedzie do końca bez ofiar.
Wracając jednak do najlepszej trójki wczorajszego Challenge’u i sytuacji Thomsena. Napisaliśmy, że Duńczyk mógłby jeszcze o przyszłorocznym cyklu myśleć, ale zasadniczo odradzalibyśmy zaprzątanie sobie tym głowy. Lepiej niech skupi się na zbliżających się barażach ze Stalą Gorzów czy dwóch ostatnich rundach SEC-u. Ewentualnie niech zastanowi się nad kierunkiem wakacji po sezonie. Wszystko to będzie bardziej wartościowe, niż myślenie o awansie, który raczej nie nastąpi. Bo jakoś trudno wyobrazić sobie sytuację, w której mający pewne miejsce w przyszłorocznym cyklu Iversen, Žagar i Fricke, nagle nadrabiają straty i wskakują do czołowej ósmeki. Nie byli w stanie zbliżyć się do tej bariery do tej pory, wątpliwe, by zbliżyli się teraz. W żużlu różne sytuacje widzieliśmy, naprawdę różne. Niemniej Andersa Thomsena w indywidualnych mistrzostwach świata 2020 chyba nie zobaczymy.
Tyle więc by było z odświeżania cyklu, przynajmniej tego przyszłorocznego. Iversen i Žagar, to już praktycznie jego weterani. Fricke, choć jako stały uczestnik dopiero zadebiutuje, to jednak już w tym sezonie pokazuje się regularnie. Możemy jeszcze liczyć na stałe dzikie karty, ale historia uczy nas, że te trafiają raczej do zawodników z Grand Prix obytych. Wyjątek stanowił Leon Madsen, ale przy postawie, jaką prezentował on w PGE Ekstralidze, dzikus był niejako obowiązkiem. Więcej takich „Madsenów” w chwili obecnej nie ma.
I zdajemy sobie sprawę, że za moment znajdą się tacy, który stwierdzą, że cykl Grand Prix powinien być miejscem dla najlepszych zawodników świata, nie reprezentujących najoryginalniejsze reprezentacje (Pavlic, Łoktajew) czy mających najbardziej tajemnicze CV w polskich ligach (Aspgren). Pełna zgoda, niemniej fajnie czasem zobaczyć w elicie zawodnika nowego. Zawodnika który jedzie bez kompleksów, który nie ma nic do stracenia i który niejednokrotnie uciera nosa tym bardziej utytułowanym. Sport, w tym żużel, lubi przecież niespodzianki. I w Grand Prix też ich nie brakowało. Kiedy przed sezonem 2013 stałą dziką kartę otrzymywał Tai Woffinden, chyba niewielu podejrzewało, że zostanie on mistrzem świata. A przynajmniej nie, że uczyni tak szybko.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!