1 kwietnia to czas na primaaprilisowe żarty. Ale u nas dziś przypomnienie czegoś, co wydarzyło się naprawdę! Choć z pozoru wygląda jak żart, kibice zobaczyli to nie u progu sezonu, a 19 października.
– To jedna z tych chwil, które przywołują uśmiech na twarzy mimo upływu czasu – to zdecydowanie motto dzisiejszego tekstu. A jego autorem jest zwycięzca wyścigu, który odbył się naprawdę, ale jednocześnie na żarty. Kibice nie wierzyli własnym oczom. Przybyli na stadion poświętować zdobycie srebra w Drużynowych Mistrzostwach Polski, a jednocześnie uczcić rocznicę startów swojego „menago”, który był jednym z „ojców” triumfu. Zapewne większość spodziewała się luźnej atmosfery, z racji towarzyskiego charakteru imprezy i rychłego końca sezonu żużlowego. Ale nikt nie przewidział tego, co tam się naprawdę wydarzyło. Chyba nawet sam zainteresowany!
Tak, mowa o „Oczku Adama Skórnickiego”, czyli turnieju z okazji 21 lat startów indywidualnego mistrza Polski z 2008 roku. W sezonie 2014, w którym objął stery nad leszczyńską Unią, wywalczył wraz z „Bykami” srebrny medal. Po zakończeniu sezonu zorganizowano zawody, które okazały się sporym frekwencyjnym sukcesem. Oficjalnie był to pojedynek w formie meczu – aktualnych wówczas wicemistrzów Polski z teamem o nazwie „Przyjaciele Sqóry”. Jak się okazało po rozpoczęciu imprezy – mało co miało tam charakter „oficjalny”!
Wesoło zaczęło się robić już w piątej gonitwie, kiedy to spod linii startu ruszył tylko… jeden zawodnik. Rafał Okoniewski dotknął taśmy i został… odsunięty o 15 metrów do tyłu. To samo uczynili bracia Pawliccy. Tym samym Dakota North nie miał pod taśmą innych rywali. Bieg szósty to ciąg dalszy śmiechów na trybunach. Jarosław Hampel, Damian Baliński i Grzegorz Zengota usiedli razem na motocyklu Adama Skórnickiego, ale nie tym żużlowym. Rekord toru był więc zagrożony. Osamotniony Mariusz Puszakowski po chwili zawahania zdecydował się dołączyć do pozostałych. „Puzon” usiadł na przedzie jako główny jeździec. „Sqóra” pilotował całe przedsięwzięcie.
W biegu szóstym rekord leszczyńskiego toru był zagrożony…
W międzyczasie biegi pokazowe, dzieciaki na motocyklach, konkursy, aż w końcu… wyścig dwunasty. Bieg, którego czas wyniósł… 93,50! Nie, nie ścigano się na sześć „kółek” jak w pardubickiej Zlatej Prilbie. Pojechano w odwrotną stronę! – Sam pomysł na rozegranie wyścigu w prawo zrodził się bardzo spontanicznie. To chyba Maciek Janowski po prostu podjechał jako pierwszy pod taśmę od drugiej strony. Nie musiał czekać długo, aż dołączymy do niego – wspominał Tobiasz Musielak, jeden z uczestników pamiętnej gonitwy.
–> SPEEDWAYNEWS PODCAST. ROZMAWIAMY O ŻUŻLU!
Najlepiej wystartował Piotr Pawlicki, którego już przed zwolnieniem taśmy rozsadzała energia. Po dużej jednak napędził się „Okoń” i po chwili kąsał młodszego z braci. Gdy na czele stawki toczyła się zażarta rywalizacja, do której dołączył jeszcze „Tofeek”, sam pomysłodawca Maciej Janowski pozostał na szarym końcu. Na trzecim kółku zdecydował się oszukać przeznaczenie i skrócić sobie dystans, przejeżdżając przez murawę. Ale i to spaliło na panewce, bo Musielak „na gorąco” opracował najlepszą technikę jazdy i dogonił „Janosia”, który koniec końców dojechał… ostatni.
– Nigdy wcześniej nie próbowałem jazdy w prawo. Zabawa mimo wszystko była przednia. Znalazłem patent na to. Po prostu mniej kładłem się na haku, ale i tak materiał starł się do zera – opowiadał z uśmiechem Tobiasz Musielak. Tak oto „Tofeek” stał się królem Smoczyka w jeździe w odwrotną stronę. – Oczywiście nie chodziło w tym o to, kto wygra, jedynie chcieliśmy zrobić fajną zabawę. To jedna z tych chwil, które przywołują uśmiech na twarzy mimo upływu czasu – podsumował żużlowiec.
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!