– To był szalony wyścig. Adrenalina buzowała we mnie na maksa. Wszyscy czterej jechaliśmy bardzo twardo, nikt nie odpuszczał, lecz non stop zmieniał tor jazdy i zaskakiwał przeciwników nowym atakiem. Po takim wyścigu wiem, że stać mnie na dużo. Nie jestem jeszcze stary i obiecuję, że kiedyś wrócę – powiedział Greg Hancock po bydgoskiej rundzie Grand Prix w 2001 roku.
Greg Hancock po 10 latach profesjonalnego uprawiania żużla spełnił swoje marzenia i w 1997 roku został indywidualnym mistrzem świata. Chwila, o którą walczył całe swoje życie dopełniła się 20 września 1997 roku na torze w Vojens. – Stałem na podium i radość mieszała się z niedowierzaniem – mówił Hancock. Na przestrzeni lat było kilka ważnych momentów, które zbliżyły Grega do tego najbardziej pożądanego miejsca na świecie – najwyższego podium indywidualnych mistrzostw świata. Pierwszym ważnym punktem na osi czasu Hancocka – żużlowca był niezwykły wyścig w San Bernardino w 1983 roku. Był to pokazowy wyścig, w którym pojechała tylko dwójka zawodników. Trzynastoletni chłopiec, a zarazem kandydat na tuza w dalekiej przyszłości kontra stary gwiazdor i mistrz świata, który rok wcześniej zjechał z toru w glorii tego najlepszego. Był to pojedynek Greg Hancock kontra Bruce Penhall. W pierwszym podejściu każdy pojechał na swojej maszynie. Greg na motocyklu o pojemności 250cc, a Penhall na tradycyjnej pięćsetce. Bruce ustawił się na starcie kilka metrów z tyłu i z wielkim trudem wyprzedził na trasie swojego podopiecznego. W drugim podejściu zamienili się maszynami i stanęli równo na starcie. Tym razem młodzieniec nie dał szans swojemu mentorowi i wygrał. Publiczność oszalała!
Później już poleciało. Początek zawodowej kariery (1987), europejski ligowy debiut (1989), mistrzostwo świata par (1992), pierwszy finał indywidualnych mistrzostw świata w niemieckim Pocking (1993), utworzenie z Billym Hamillem wspólnego „Teamu Exide” (1995) i wreszcie pierwszy medal w Grand Prix (1996). Brązowy krążek odebrał na stadionie Ole Olsena w Vojens. Duński stadion był szczęśliwy dla Hancocka, bo rok później w tym samym miejscu przywdział koronę króla, a Billy Hamill został srebrnym medalistą. – Żużel w tamtych czasach nie był przygotowany na takie novum, jak wspólny team organizacyjno-marketingowy. Dlatego nasz pomysł, który przecież okazał się sukcesem, nie znalazł wielu kontynuatorów – zauważa po latach „Herb”. Ale tamte dni bez cienia wątpliwości były prawdziwym snem na jawie „Teamu Exide”. – Czas wspólnie spędzony podczas sezonu 1990 w domu Erika Gundersena, wraz z jego żoną Helle i Billym był kolejnym punktem zwrotnym w mojej karierze. Zrozumiałem, jak trzeba uprawiać żużel. Że muszę być wytrwały, ciężko pracować, mieć cel i wizję jak go osiągnąć. Gdy po kolejnym wyścigu w Vojens zjeżdżałem do parkingu, zatrzymał mnie właśnie Erik Gundersen i jako pierwszy powiedział mi, że jestem mistrzem świata. Było to coś symbolicznego – mówi Hancock, który dwa miesiące po triumfie w Danii wziął ślub na Hawajach. Jego życie było jak z bajki.
„Gdy jesteś na szczycie, masz przed sobą już tylko jedną drogę – w dół”, powiedział kiedyś Gary Havelock. Tak było i w przypadku teamu zwycięzców, jak określał się duet Ha-Ha. Billy Hamill w 1998 roku w Bydgoszczy w bardzo groźnym karambolu nabawił się kompresyjnego złamania kręgosłupa i jego kariera wpadła w ostry zakręt. Billy u progu sezonu 1999 nie znalazł nowego angielskiego pracodawcy i postanowił opuścić Wyspy Brytyjskie. Jego życie obróciło się o 180 stopni. „Team Exide” rozpadł się, a Hamill z Hancockiem na przełomie wieków przeżywali nie tylko pod względem sportowym trudne czasy. Ale ich serce wciąż mocno biło dla żużla i wciąż potrafili wyprodukować znakomity żużel. Tak też było podczas Grand Prix w Bydgoszczy w 2001 roku. Na trzy dni przed atakiem na World Trade Center odbyła się piąta runda cyklu Grand Prix. Przez cały dzień w Bydgoszczy padało i turniej stanął pod znakiem zapytania. Na szczęście organizatorzy byli przygotowani na taką ewentualność i tuż przed prezentacją rozsypali z wywrotki kilka ton dodatkowej suchej nawierzchni. Prace torowe nadzorował sam Zenon Plech. Operacja zakończyła się pomyślnie. Po kilku wyścigach nowy materiał tak się zmieszał, że utworzył się przyczepny, ale i znakomity tor do jazdy. Kulminacja wybornego żużlowego wieczoru nastąpiła w 18. wyścigu zawodów.
Pod taśmę podjechali Leigh Adams, Tomasz Gollob, Billy Hamill i Greg Hancock. Show zaczął się już na pierwszym łuku i trudno opisać w słowach, to co się działo w tym biegu. To po prostu trzeba zobaczyć. Wystarczy napisać, że po dwóch okrążeniach całą czwórkę można by było przykryć jednym kocem! Pechowy tego dnia Gollob zaraz potem zdefektował, ale pozostali wciąż zażarcie walczyli o półfinał. Na ostatnim okrążeniu Hancock wjechał na usypany – od ściągniętej nawierzchni – krawężnik, aż go podbiło. Nie zwolnił jednak ani na chwilę. Przemknął tuż obok lewej ręki Adamsa i wjechał do następnej fazy turnieju. – Czuję się oszukany. Gdy zjechałem do parkingu, oglądałem powtórki w boksie na swoim monitorze i wyraźnie było widać, że Greg Hancock dwoma kołami przejechał linię wewnętrznego krawężnika i powinien być wykluczony – protestował Leigh Adams. – Szybko zadzwoniłem do sędziego zawodów, ale on odparł, że telewizyjne powtórki utwierdziły go w przekonaniu, że wszytko odbyło się zgodnie z regulaminem. Sam fakt, że sędzia spoglądał na powtórki sygnalizuje, że coś było nie tak. Arbiter powinien podejmować decyzje szybko i zdecydowanie w trakcie wyścigu. Jeśli nie był pewny linii jazdy Hancocka, powinien go wykluczyć – opisywał zdarzenie Australijczyk.
– Gdy chciałem zablokować Hamilla, to znów otwierałem bramę dla Golloba. I tak bez ustanku! To jest niesamowite, w jaki sposób widmo nagłej śmierci w zawodach potrafi zmobilizować zawodników do twardej, ale i twórczej jazdy – relacjonował Hancock. – Starałem się jechać twardo, ofensywnie, z polotem, ale i jednocześnie zachowywać zimną głowę i kontrolę nad wyborem ścieżek. Ale w Bydgoszczy jest to bardzo trudne – dodawał Greg. – Ten tor jest specyficzny. Łuki są szerokie i tak wyprofilowane, że jedzie się na nich dość długo. To powoduje, że jest ogrom możliwości do ataku i zawodnik na przedzie nie jest w stanie upilnować i zablokować rywali za swoimi plecami – przyznał król bydgoskiego obiektu – Tomasz Gollob. – Ten wyścig był niesamowity. Wprost nie wiedziałem co się dzieje. Nie wiedziałem kto i skąd nagle wyskakuje. Wiedziałem tylko, że i ja to potrafię, więc przedzierałem się do przodu – śmiał się Billy Hamill. – Myślę, że wszystkich pozytywnie zaskoczyliśmy. To zdecydowanie jeden z najlepszych wyścigów w moim życiu – przyznał Billy.
Po turnieju Greg Hancock wypowiedział znamienne słowa: – Ja jeszcze wrócę na szczyt. Nie jestem za stary, aby to zrobić. Zajmie mi to trochę czasu, ale zrobię to. Nie jestem jeszcze siwym dziadkiem. Dobre czasy jeszcze przede mną! – zapewniał Greg. Hancock nie pomylił się i jak pokazał czas, i dla niego zaświeciło słońce. Tamten okres był dla niego niezwykle ciężki. Jego związek z Joanne Dews przechodził trudne chwile i para była w trakcie rozwodu. Przybrał na wadze, całkowicie zmienił zaplecze sprzętowe i po raz pierwszy w profesjonalniej karierze odstawił włoskiego GM-a i przesiadł się na czeską jawę. Wspólnie z Billym Hamillem eksperymentowali z nowym futurystycznym designem. Mieli nietypowe obicia i błotniki na motocyklu, a także crossowe stroje zamiast tradycyjnych kombinezonów żużlowych. Jego najbardziej zaufany mechanik, Craig Hadley, chciał w końcu uporządkować swoje życie rodzinne, a także rozpocząć własny biznes i opuścił team Hancocka. To było zbyt dużo zmian powodujących niepewność i chaos w karierze i życiu Amerykanina. Ale najpotężniejszy cios w karierze sportowej miał dopiero nadejść.
Ten wyścig był przełomowy dla Hancocka w tamtym sezonie, który był dla niego bardzo nieudany. Jeden jedyny raz w karierze wylądował poza stawką premiowaną automatycznym awansem do cyklu na rok następny i musiał pojechać na Grand Prix Challenge. W słoweńskim Krsko Hancock pokazał klasę i pewnie zwyciężył. Ale to nie był koniec problemów Hancocka. Na krótko przed sezonem 2002 promotor Coventry Bees, Colin Pratt zawiadomił Grega, że na wskutek nowych przepisów o pomniejszonym limicie średniej drużyny, nie ma miejsca dla byłego mistrza świata. Amerykanin po trzynastu latach jazdy w brytyjskiej lidze został zepchnięty na sportowy margines. Zaledwie cztery lata wcześniej był na samym szczycie. Miał wszystko: kochającą żonę, przyjaciela z toru i sprawdzonych mechaników. Miał też z Hamillem wizjonerski team, który wywindował ich na szczyt żużlowych zarobków, popularności i osiągnięć. U progu sezonu 2002 Greg Hancock został całkowicie sam. Bez żony, bez angażu w brytyjskim klubie, bez przyjaciela Billy'ego Hamilla u boku, bez Tonego Summersa z „Teamu Exide”, bez sprawdzonych ludzi, sprzętu oraz bez wyników. Za to z problemami z czeskimi silnikami, z brakiem formy i krytyką w polskiej lidze. Ale jak to mówi Greg Hancock, w każdej sytuacji musisz zachować uśmiech i optymizm, bo jutro też jest dzień, który może przynieść nowe lepsze rzeczy. O tym, jak potoczyły się losy Grina, przeczytacie w trzeciej i ostatniej części opowieści o nim w naszej serii „To był bieg”.
Dziś zapraszam do obejrzenia batalii rozegranej na ciężkim bydgoskim torze 08.09.2001 roku, gdy Greg Hancock walczył o przetrwanie w elicie. Zapraszam na wyścig, który w opinii fachowców był najlepszym biegiem w historii Grand Prix na tamten czas. Przyjemności.
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!