Nastał moment, w którym wsteczne odliczanie do żużlowej inauguracji wchodzi w fazę niemalże końcową. W chwili pisania tych słów ledwie dziewięć dni dzieli nas od pierwszych, sportowych potyczek. Sportowych, gdyż tych spoza obrębu torowej walki, mamy na przestrzeni ostatnich tygodni co niemiara.
Felieton nadesłany do redakcji speedwaynews.pl przed ogłoszeniem informacji o kontrakcie Jarosława Hampela w Motorze Lublin – dop.red.
Zacząć trzeba od wielokrotnie powtarzanego banału, iż nasz poczciwy żużel, to sport na wskroś nieprzewidywalny. Dodałbym, że i jakąś moc sprawczą ponadprzeciętną również posiada, podróże w czasie fundując nam co rusz. A to przenosi listopad na czerwiec, prezentując nam transferowe przepychanki w ponad pół roku po parafowaniu wszelkich umów. Kwietniową inaugurację zaś teleportuje z kolei na końcówkę drugiego kwartału, darując zawodnikom najdłuższy okres przygotowawczy w historii, kibicom i mediom zaś demonstrując niezliczoną ilość transmisji archiwalnych w codziennym przekazie dnia. Umówmy się, produkt zastępczy tylko do momentu zdaje egzamin, stając się substytutem wrażeń i emocji tak pożądanych i wyczekiwanych od ostatnich, październikowych zawodów. Tym większa radość zapanowała w nadwiślańskim narodzie, gdy najtęższe i najważniejsze głowy w kraju wydały orędzie, w którym zahibernowany sport wskrzeszają do świata żywych, przywracając nam go na łono zmechanizowanej natury dostatecznie szybko. Szybko, gdyż pierwsze przepowiednie niektórych szarlatanów wskazywały na okres późno – wakacyjny, z naciskiem na pierwszy człon hiobowych wieści.
Euforia i zachwyt nad niemalże łazarzowym cudem jeszcze nie ustąpiła, a doszedł nam kolejny powód do wznoszenia toastów w starannie zdezynfekowanych kieliszkach – mający przeżywać zawody jedynie duchem kibice będą mogli dokoptować również ciało, zasiedlając ćwiartkę każdego z obiektów. Wybredni mogą co nieco pokręcić stęsknionym za wonią iście żużlową nosem, że czemu dopiero od drugiej kolejki, tydzień w lewo czy w prawo pandemii nie powstrzyma ani nie usunie z telewizyjnych pasków grozy, jednak wychowany na porzekadle „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” chciałbym jedynie tym wszystkim malkontentom przekazać, iż jeszcze trzy tygodnie temu o tej porze każdy z Was dałby się pokroić za choćby ostatnie biegi ostatniej kolejki obejrzane z perspektywy pierwszego łuku. Nie można również zapomnieć o czynniku ponad nami wszystkimi, gdzieniegdzie po zapoznaniu się z prognozą długoterminową z pewnością pojawił się uśmiech.
W tytule widnieje niejako scenariusz na tekst przez Państwa aktualnie czytany, więc pozwolę sobie do niego zajrzeć i trzymać się go od tej pory konsekwentnie niemalże tak, jak onegdaj zawodnicy wrocławskiej Sparty na swym domowym torze w Poznaniu (kolejny przykład na żużlową, bezgraniczną moc – zmiana adresu zameldowania całego ośrodka bez większej ingerencji w papierologię) jednej, jedynej słusznej ścieżki stworzonej przez trenera Piotra Barona. Osoba aktualnego szkoleniowca leszczyńskiej Unii została tu podana nie bez przyczyny, wszak jeden z portali, którego skrót nawiązuje do jednego z rodzajów literatury, bynajmniej nie faktu (a może to celowe zagranie?) samo obwieściło niemalże rozpad związku, by później zaprzeczyć podawanym przez siebie informacjom, umieszczając ponoć zwaśnione strony ponownie na miłosnej ścieżce, mającej doprowadzić klub Piotra Rusieckiego po czwartą wiktorię z rzędu. A wszystko to za sprawą Jarosława Hampela i jego PRZYnależności.
Matematyka, na tle pozostałych dziedzin nauki, charakteryzuje się tym, iż jest bodaj najlogiczniejszą z logicznych, tam zawsze dwa plus dwa wyda na świat cztery, a w innym równaniu dowiedzieć się można, iż siedmiu seniorów minus pięć numerów startowych równa się dwie niezadowolone miny. O ile jedna, rodem z australijskich antypodów ma jeszcze czas na wzięcie większego udziału w matematycznych bojach o meczowy plastron, tak druga, niekipiąca optymizmem twarz, patrząc na bogatą historię dokonań i podbojów, może rościć sobie prawo do wyjściowego składu. Jarosław Hampel już podczas listopadowych, transferowych poczynań, stawał się obiektem westchnień mniejszych graczy ekstraligowego światka, ten jednak, kierując się czy to sportową ambicją, czy czymś innym, nie mnie oceniać, aczkolwiek chciałbym wierzyć w to pierwsze, zdecydował się na nieopuszczanie leszczyńskiego okrętu, któremu śmiało można było przepowiadać zacumowanie czwarty raz z rzędu w porcie spod znaku złota i najwyższych laurów w drużynowym czempionacie. Teraz jednak dowiadujemy się, iż, trzymając się marynarskiej terminologii, z kapitańskiego mostka wydano nakaz bezwarunkowego umieszczenia „Małego” w szalupie i ekspediowanie go do innej jednostki pływającej po tym samym akwenie wodnym. Z konkretnym wskazaniem na tą najmniejszą i, przynajmniej na papierze, najwolniejszą „łajbę”. I tu dochodzimy do pewnego paradoksu, który funkcjonuje nie tylko w żużlowym uniwersum, ale zauważalny jest również i w innych sportach. Jeśli dany klub rezygnuje z usług zawodnika, wypożyczając go do bezpośredniego rywala, niejako podpisuje się pod zdaniem, iż „obiekt” transakcji (nieładne stwierdzenie, lecz nie oszukujmy się, zawodnicy są poniekąd „towarem”, za który trzeba odpowiednio zapłacić) jest mu najzwyczajniej w świecie zbędny, zatrzymanie go u siebie obniżałoby wartość oręża a przy okazji mógłby stawać się przyczółkiem do jakiegoś buntu nad sprawiedliwością podczas wręczania meczowych powołań. Jaki zatem sens ma wpierw rezygnacja z czyichś usług a później tak się ich obawiać, by stawiać szlabany na rogatkach swego miasta, gdy ekipa zawodnika wypożyczonego wybiera się na pojedynek? Ktoś w jednym kewlarze jest za słaby na rywalizację z pozostałymi, a po przywdzianiu innych barw staje się, jak to ładnie z angielskiego się zowie, „game changerem”, na widok którego byłym kompanom z drużyny drżą dłonie na manetkach? Brak większej logiki w tym żużlowym bingo, gdzie tylko jedna, góra dwie odpowiedzi są zbieżne z polityką wypożyczania tych niechcianych i zbędnych.
Przechodzimy do drugiego podpunktu scenariusza – PRZYdatność „Małego” w PGG ROW-ie Rybnik, zakładając rzecz jasna, że wszelkie medialne doniesienia są prawdziwe i powielą się z tym, co za jakiś czas ma nadejść. Otóż, jeśli wobec FOGO Unii Leszno matematyka wskazywała dwóch niezadowolonych jegomości, to rybnickie równanie również skazuje kogoś na niedziele nie – żużlowe. Już bez Hampela seniorska kadra Lecha Kędziory liczy ośmiu zawodników, z których, no nie chce wyjść inaczej, przynajmniej dwóch obejdzie się smakiem. Przynajmniej, gdyż do Roberta Lamberta, przez wzgląd na jego numer PESEL, przylgnęła łatka rezerwowego, wiecznie oczekującego na swoją szansę przez to, że kto inny zmarnował nadzieje w nim pokładane. Media już wskazały największego przegranego transakcji na linii Leszno – Rybnik w osobie Mateusza Szczepaniaka, który ma ustąpić miejsca „Małemu”. Ale czy rzeczywiście musi tak się stać? Sam Szczepaniak, jak mało który zawodnik PGG ROW-u zasłużył na szansę startu w elicie, jego wkład w zeszłoroczny awans jest niezaprzeczalny, a droga, jaką przebył na przestrzeni ostatnich lat dobitnie pokazuje, że nie można z góry skazywać go na opcję jedynie zastępczą.
Kto dziś pamięta początki w rybnickiej ekipie młodszego z braci Szczepaniaków? Dopiero w mocno zaawansowanej fazie sezonu 2018 popularny „Szczepan” wdarł się do pierwszego składu na stałe, rywalizując o miejsce w wyjściowej piątce z Arturem Czają czy Craigiem Cookiem. A przecież przychodził on na Górny Śląsk w glorii chwały najlepszego zawodnika ekstraligowego zaplecza, który praktycznie w pojedynkę ratował honor krakowskiej Wandy w roku 2017. Wieczne problemy sprzętowe, którymi tłumaczył się w pomeczowych rozmowach zdołał wreszcie przezwyciężyć, stając się pierwszoplanową postacią w barażowych bojach z zielonogórskim Falubazem. Tym samym, z którym przyjdzie „Rekinom” zmierzyć się na inaugurację PGE Ekstraligi. Znając ambicje Szczepaniaka, ten nie tyle chce powtórzyć wyczyn zeszłorocznej niespodzianki, Pawła Miesiąca, co z ogromną determinacją będzie dążyć do tego, by wynik zawodnika lubelskiego Motoru zdecydowanie przebić. Kolejny powód przemawiający na korzyść Szczepaniaka to rzecz jasna znajomość obiektu przy ulicy Gliwickiej. Owszem, doświadczenie Hampela pozwoli mu prędzej czy później „rozgryźć” nawierzchnię w Rybniku, jednak kluczowe w walce o ligowy byt mogą okazać się nie tyle co pierwsze mecze, a pierwsze biegi, do których, przez brak sparingowych potyczek, lepiej powinien być przygotowany właśnie Szczepaniak. Za mocno krzywdzące zatem uznaję pohukiwania, iż to właśnie „Szczepana” czeka odstawka na rzecz byłego, dwukrotnego Indywidualnego Wicemistrza Świata. Nie zdziwi mnie mocno widok, w którym Lech Kędziora desygnuje skład zbudowany z trzech krajowych seniorów, wszak nie jest wcale powiedziane, że Hampel ze Szczepaniakiem muszą o cokolwiek rywalizować. Jedno jest pewne, do i tak już gęstej atmosfery spowodowanej zbyt wielką ilością chętnych na meczowe powołanie, dojdzie za moment jeszcze jeden, konkretny gracz, mający już to legendarne „coś do udowodnienia”.
Był wstęp, było rozwinięcia, więc pora na zakończenie. Trzecie PRZY – PRZYzwoitość. Taka zdrowa, normalna, przyzwoitość dziennikarska. Okres, w którym żużla na żywo nie było dane nam obserwować, obrodził w szereg różnych opowieści dziwnych treści. Fala ostracyzmu związana z wycieczką za ocean, cała saga z podpisanymi, bądź nie, aneksami, trójpodział nie-zgody między Unią Leszno, Piotrem Pawlickim a Emilem Sajfutdinowem, wyliczanka, kto kogo powinien a kogo nie powinien zabrać ze sobą do parku maszyn, wytykanie braku umiejętności menadżerskich, bądź wysyłanie kogoś na siłę do pracy w dyskoncie. To tylko krótka lista, bynajmniej nie chwały, tytułów, które biły w nas, przeglądając „branżowe media żużlowe”. Niektórzy zapomnieli chyba, że zawód przez nich wykonywany ma ogromną siłę oddziaływania (nie mylić, z mocą sprawczą), polaryzacja społeczeństwa to chyba najlepsze, co Wam wychodzi. Dziennikarze mają opisywać rzeczywistość, nie ją kreować, dobierając „ekspertów” pod wymyślane przez siebie naprędce tezy. Czytelników do wizyty na swoim portalu i interakcji można zachęcić na wiele, różnych sposób, więc dlaczego wybieracie ten najgorszy i najmniej szlachetny? Gdybyście przez takie działania psuli reputację tylko sobie, pal licho. Gorzej, jeśli wynik waszej pracy rzutuje na całą „dziennikarską brać”, równając wszystkich do roli zwykłych pismaków, którzy we wszystkim i wszystkich doszukują się sensacji, niezbędnej do nakręcenia „klikanej” maszyny. Nie dziwcie się zatem później, że wszelkiego rodzaju bajki z mchu i paproci możecie jedynie opatrzyć lakonicznym „próbowaliśmy dowiedzieć się u źródła, jednak zawodnik/działacz X nie odpowiadał na nasze wiadomości”. Pięknie podsumował to wspomniany już Piotr Baron w programie Eleven Call Live, komentując doniesienia w sprawie degradacji Piotra Pawlickiego ze stopnia kapitana. – Jeżeli chodzi o mnie, to ja będę naciskał, aby Piotr był nadal kapitanem. Wiem, że wiele się o tym mówiło, aby mu tę opaskę zabrać. O tym jednak mówiły tylko media, a właściwie to jeden portal, który… a mniejsza z tym. Nie portale będą to ustalały.
Nie mogę zatem nie zakończyć tekstu inaczej, jak kolejnym cytatem, który swoją prostotą wręcz poraża, mając przy okazji niezwykle przejrzysty przekaz. Władysław Bartoszewski, więzień KL Auschwitz, żołnierz AK, powstaniec warszawski, a w latach późniejszych dwukrotny Minister Spraw Zagranicznych powiedział swego czasu – warto być przyzwoitym. I z tą myślą zostawiam Państwa, życząc przy okazji bezbolesnego czasu oczekiwania na żużlową inaugurację, kiedy to w kąt pójdą wszelkie dywagacje, jałowe dyskusje i wzięte z pułapu dopiero co wystrzelonego statku kosmicznego Dragon Crew teorie, a na ich miejsce powrócą czyste, sportowe emocje, podczas których będziemy mogli kląć z wrażenia – speedway, bloody hell!
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!