Dawid Wiwatowski, to dość nietypowy zawodnik. Ma 27 lat i w tym roku odnowił swoją licencję żużlową. Wesoły, ambitny i mocno charakterny. Jak sam mówi, bardzo zmienił się na przestrzeni ostatnich lat. Tylko jedno się nie zmieniło – miłość do żużla.
W tym roku odnowiłeś licencję.
– Była taka sytuacja, że odnowiłem licencję „Ż” po przygodzie w Anglii. Żeby tam jeździć, musiałem się zrzec polskiej licencji. Dwa lata temu wróciłem do Polski i znów chciałem jeździć. W pierwszym roku przeszkodził mi wypadek drogowy na motocyklu. A w zeszłym roku również przydarzył mi się wypadek, kiedy trenowałem przed Galą Lodową na stawie u jednego ze sponsorów, przez co cały rok mi uciekł. W tym roku wróciłem. Uczestniczę w różnych treningach, pojawiły się też pierwsze turnieje. Póki co traktuje żużel jako hobby, bo już nie dysponuje takimi finansami jak 2-3 lata temu. Normalnie pracuje.
Powrót do żużla nigdy nie jest łatwy.
– Nie, nie jest łatwy. Zwłaszcza, ze wiek juniora dawno się skończył. W seniorskim żużlu nie ma sentymentów. Wszędzie gdzie jeździłem po klubach w poszukiwaniu kontraktu, jest ostra walka o miejsce w składzie. Jest to bardzo drogi sport a zawodnik występujący w 2. Lidze, musi mieć tak samo przygotowany sprzęt jak ten, występujący w Ekstralidze. Finanse, to jest mój główny mankament i nie mam nawet co się mierzyć z zawodnikami zagranicznymi pod tym względem.
Wierzyłeś, że po odnowieniu licencji załapiesz się do któregoś klubu?
– Miałem różne opcje. Byłem po słowie z klubem z Poznania, ale postawili na innych zawodników. Wiedziałem że będzie ciężko. Wiem, że aby mnie dostrzegli, trzeba się pokazać. A tak naprawdę nie pokazałem się nigdzie. Rozumiem też podejście klubów – ciężko jest zaufać zawodnikowi, który nie jest gotowy w stu procentach. Jak będę gotowy, to na pewno podejmiemy konkretną współpracę. Ten sezon traktuje jako sezon treningowy, żeby się rozjeździć.
Skąd pomysł na turniej w Terenzano?
– Po sparingu w Gnieźnie, odezwał się do mnie jeden z promotorów z pytaniem, czy nie chciałbym pojechać w turnieju. Rozmowy przebiegałby dość sprawnie. Wiedziałem, ze tam nie będzie łatwo. Pojechałem. Wynik wypadł bardzo słabo, choć to była fajna przygoda. Można powiedzieć, że to mój debiut poza granicami kraju z Orzełkiem na plastronie. Zawodnicy dysponowali lepszym sprzętem, ja też popełniłem sporo błędów. Zupełnie inny tor, niż te w Polsce. Zupełnie inny sposób jego przygotowania. To nowe doświadczenie.
Krąży takie przekonanie, że gdzie Wiwat, tam upadek.
– Już zasłynąłem z tych upadów będąc młodzieżowcem. Kiedy jeździłem jeszcze w barwach Polonii Piła czy podczas krótkiej przygody z Kolejarzem Rawicz. Tak czasami jest, że ponosi mnie ambicja. To też wynika z braku objeżdżenia. Jak się jeździ raz na trzy tygodnie a później staje się pod taśmą z trzeba innymi zawodnikami, to jest słabo. Próbujesz jechać ich torem, podpatrujesz ścieżki, wjeżdżasz tam gdzie oni, ale wychodzi ten brak praktyki. Takie akcje kończą się niestety upadkami. We Włoszech dostałem lekcje dorosłego speedwaya i lekcje pokory. Trenuje i jadę dalej.
Nie jest łatwo oglądać żużel z ławki, mając czynną licencje.
– W tym sezonie pierwsze zawodny pojechałem właśnie w Terenzano. Moje mentalne podejście dużo się zmieniło. Po tej przerwie, którą miałem nauczyłem się luzu. Angielska szkoła jazdy też zrobiła swoje. Psychika jest bardzo ważna i nie zawsze można zapanować nad emocjami, kiedy w grę wchodzi adrenalina na torze.
Wspomniałeś, że pracujesz.
– Tak, pracuje na co dzień jak normalny człowiek. Przez jakiś czas byłem kurierem a teraz jeżdżę na taksówce w Toruniu. Tym właśnie zarabiam na żużel. Zaoszczędzone pieniądze odkładam na sprzęt, bo chciałbym w przyszłym roku związać się konkretnie z jakimś klubem i wystartować w lidze. Jeśli to się nie uda, przestane się dłużej łudzić.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!