Sport żużlowy przy całym ogromie dostarczanych wrażeń, którymi góruje nad innymi dyscyplinami, ma jeszcze jeden dodatkowy atut – oryginalność. Na stadionach i wokół nich ciągle dzieje się coś bezprecedensowego, ponadprzeciętnego czy wręcz prekursorskiego.
Jako niepowtarzalny przejdzie do nowożytnej historii speedwaya nietuzinkowy występ fińskiego ściganta Tero Aarnio we wtorkowym meczu Rospiggarny Hallstavik z Dackarną Målilla. Wręcz surrealistycznym okazał się jego spacer, rewolucyjny obchód toru, jakiego dokonał po wyścigu nr 3. Wyścigu, który gospodarze przegrali jeden do pięciu, zaś nieschematyczny bohater opowieści postanowił oddać motocykl mechanikowi przy bramie parku maszyn, a samemu odnaleźć jego część, którą zgubił w trakcie trwania gonitwy. Kuriozalny pochód trzymał w napięciu ponad trzytysięczną widownię przez kilka minut, a i tak zakończył się fiaskiem. Osobliwości i pikanterii całej sytuacji dodaje okoliczność, że chodziło o mały kawałek plastiku od linki gazu, warty może z 10 złotych, a po rabacie pewnie niecałe. Menadżerowie Rospiggarny docenili wyjątkowość przedsięwzięcia Fina i w dalszej części zawodów postanowili zatrzymać go jak najdalej od toru. Przebojowy Aarnio, gdyby wyjechał choćby do jeszcze jednego wyścigu, miałby szansę zarobić na zapas plasticzków, który wystarczyłby mu do końca kariery.
Serię groteskowych zdarzeń zobaczyłem z trybun Motoareny, tej toruńskiej, w ostatni piątek. Duńska rewelacja środkowej fazy sezonu, Mikkel Michelsen był aż dwa razy unikalnie atakowany i faulowany przez swoich. O ile szarżę Wiktora Trofimowa skomentował znamienną mową ciała, o tyle przewrotowy atak Grigorija Łaguty i jego rarytasowe wykluczenie wykorzystał wygrywając kolejny bieg tego dziwacznego spotkania. Kiedy w październiku spotkaliśmy się w parku maszyn przed toruńską Grand Prix z Hansem Nielsenem i Markiem Loramem, szybko uzmysłowiłem sobie, że okazja do zrobienia niepospolitej fotki jest unikatowa. Jako że najbliżej stojącym człowiekiem mogącym podołać takiemu wyzwaniu był Mikkel, ekspresowo został zaangażowany do tegoż przedsięwzięcia. Z zadania wywiązał się wzorowo. Po tym co zaprezentował w meczu z „Aniołami” następnym razem w Toruniu muszę obowiązkowo nadrobić zdjęcie z nim samym.
Po zawodach szczerze żal było mi Adama Krużyńskiego. Przewodniczący Rady Nadzorczej Get Well Toruń, który zaskakująco podjął się misji ratowania klubu po tym, jak niemożliwe stało się dalsze prowadzenie ekipy przez Jacka Frątczaka, wyglądał po zawodach już nawet, nie jak zbity pies. Bardziej jak trafiony czołgiem bizon. Sam przegrany z kretesem mecz mógł przysporzyć tylko połowy wrażeń wizualnych odnośnie stanu, do jakiego został doprowadzony. Drugą połowę dorzucili od siebie zdziczali obserwatorzy, mieniący się kibicami. Bo czy na takie miano zasługują osobniki plujące z trybun na swoich, do niedawna idoli, lżący i wyzywający ich od najgorszych. – Zostałem człowiekiem bez nazwiska – szepnął mi tylko do ucha zdruzgotany skalą ultranowoczesności w stosunkach park maszyn, czyli drużyna – trybuny.
Niewiarygodnym okazało się, że do krwawiącego w duszy i sercu Adama, z jego ekipy, jak słyszałem podszedł po zawodach tylko jeden z jego podopiecznych. Jason Doyle jako jedyny zrobił tyle ile mógł, żeby spróbować przeciwstawić się degrengoladzie. Tak degrengoladzie, bo tak, jak obserwowałem te zawody od piątego wyjazdu, to wcale nie Speed Car Motor był tak mocny. To po prostu Get Well był aż tak dramatycznie słaby. Zatem Doyle, jako jedyny mógł z podniesionym czołem usiąść wieczorem w jednym z ogródków toruńskiego Rynku. I choć próbował ukrywać się za podgrzewaczem, romantyzm jego spotkania z małżonką, co rusz był przerywany przez świętujących lubelskich kibiców. Dziesiątki wspólnych portretów i „selfiaczy” nie miały w sobie nic z aury sensacyjności, natomiast niecodziennym gestem australijskiego czempiona było wręczenie smutnym kibicom toruńskim przy sąsiednim stoliku, butelki z winem, które państwo Doyle mieliby pozostawić niewypite.
Zdumiewające rzeczy działy się w minioną sobotę z Adrianem Gałą. Najpierw w starciu z Rafałem Okoniewskim uderzył głową w tor, choć, jak uznali gnieźnieńscy doktorzy, oznak wstrząśnienia mózgu nie przejawiał. Jednak kilka minut później pod wrażeniem taśmy, w którą wjechał Daniel Jeleniewski, Gała przewrócił się przed nią ze swoim motocyklem. Wygrana powtórka musiała uspokoić wszystkich, że z Gałą jest ok, zatem jakież było zdziwienie Doktor Kai z łódzkiego Orła, kiedy po ostatnim biegu Adrian zjechał do parku maszyn i zaraz za bramą wkrótce leżał z motocyklem na betonie. Omdlenie szybko ustąpiło i lider Car Gwarant Startu zaraz ruszył dziękować kibicom, ale niepokój pozostał i zamiast trafić do domu, Gałę odwieziono na tomografię i nocną obserwację do szpitala. Podobno po odpoczynku po rosyjskich wojażach i rozlicznych wrażeniach, ma być znowu jak młody bóg.
Dotychczas niecodziennym przypadkiem jeszcze przed wyścigiem wsławił się nestor polskich czynnych ścigantów, Grzegorz Walasek. Kiedyś podczas zmagań Drużynowego Pucharu Świata w Vojens, podjeżdżał pod taśmę w sposób tak niepospolity, że wkrótce musiał zbierać się ze swoim motocyklem z toru. Zaskakujący dla „Walasa” przebieg miał też jeden z wyścigów podczas Grand Prix we Wrocławiu. Wtedy po zameldowaniu się na mecie na pierwszej pozycji, radość okazała się tak progresywna, iż zakończyła się parkowaniem na dmuchanej bandzie za metą. Gdyby sporządzić listę największych oryginałów polskiego speedwaya, Greg miałby z pewnością wysokie miejsce w pierwszej dziesiątce. Wspominaliśmy ostatnio w Toruniu jego unikalne dokonania na żużlowych szlakach Europy. Jest tam sporo ciekawych kwiatków, nie wszystkie nadają się jednak do publikacji.
Nietuzinkowy prezes Orła Łodź Witold Skrzydlewski, puszczając oko naturalnie, insynuuje, że Nice 1. Liga Żużlowa za mała jest na dwie Motoareny, zatem on będzie się kierował nieco niżej. Zwłaszcza, że obudziła się łotewska „Lokomotywa” i walka o uniknięcie baraży może wkroczyć wkrótce w arcyciekawą fazę. Oryginalnie było też w Grudziądzu. Osobliwy pomysł Petera Kildemanda z odjechaniem sprzed taśmy startowej dał ekstra nadzieje na play-offy „Ułanom”. Nad „Pająkiem” nie ma się co pastwić, ale z bonusem, którego być może udałoby się obronić, nastroje w Gorzowie byłyby choć ociupinkę lepsze. Przewrotowy charakter miały zamiejscowe debaty szwagrów Adamów względem przyszłości Falubazu. Swoisty nastrój, jaki zapanował w tym obozie po porażce z leszczyńskimi „Bykami” dał pod rozwagę kilka możliwych scenariuszy, z brakiem „Myszowatych” w finałowej czwórce włącznie. Pojawiły się też rozmaite wersje, co do dalszej roli menadżera Skórnickiego w strukturach. Jedno pozostaje pewne. „Skóra” jedzie do Lublina wygrać dla zachowania spokoju swojego i otoczenia. Oryginalny charakter przybierają oczekiwania przywrócenia wielkich derbów Pomorza i Kujaw po siedmiu latach bez nich. Większa radość z tej racji na razie po stronie bydgoskiej, choć dopóty koła się kręcą, to ani jedni nie są już tu, a drudzy wciąż nie są jeszcze tam.
I na koniec młodzieżowo. Ożywczy trend w Drużynowych Mistrzostwach Polski Juniorów wprowadza Wiktoria Garbowska. Juniorka WTS Sparty Wrocław radzi sobie w tych rozgrywkach coraz śmielej. Ostatnio na pofalowanym torze w Pile wyczekała aż wszyscy jej rywale wyeliminują się z biegu poprzez upadki, by potem solo dowieźć do mety 3 „oczka”. Wcześniej, w Gorzowie przywiozła w parze z Mateuszem Paniczem na 5:1, Piotra Gryszpińskiego. We Wrocławiu znów wiozła pilanina za plecami, ale jednak znów przydarzył się uślizg. Tata Wiktorii dmucha i chucha, żeby było ich jak najmniej, a żeby było oryginalnie na zawody docierają busem, odkupionym od Tomasza Golloba.
Jednak plebiscyt na najbardziej frymuśny event czerwca wygrywa egzamin na licencję w Częstochowie. Został zorganizowany dla jednego adepta, który potrzebował licencji i to na „250-tki”. Młodzieniaszek z Ostrowa, Franciszek Karczewski, licencji potrzebował, by wystartować w zawodach, a wcześniej jej nie miał. Całe szczęście, bo mówimy o talenciaku, jakich mało. Kiedy wsiada na „dorosłego” Gerharda, pokonuje dwa okrążenia częstochowskiego toru szybciej od Leona Madsena. Dwadzieścia kilo robi jednak różnicę. Trener Cieślak na wszelki wypadek utrzymuje te zdumiewające dane w tajemnicy. Żeby Duńczyka nie denerwować.
Tyle o osobliwościach Tour de Pologne. Pora znowu ruszać w trasę. Zapowiada się jedyny w swoim rodzaju przejazd trasą Leszno – Gniezno – Gdańsk. Przyjemności i do usłyszenia.
PIOTR OLKOWICZ
PS. Tekst powstał w celu ukazania bogactwa synonimów wyrazu „oryginalny”.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!