Rozpoczęła się na dobre karuzela wrażeń. Wystartowała PGE Ekstraliga choć na razie wielkich uniesień nie odnotowano. Spokojnie, zaraz się rozkręci.
Zacznę, jeśli można, w nieco podróżniczym stylu red. Stanisława Wrony, który to w imieniu portalu zaproponował naszą współpracę. Zacznę od krótkiego streszczenia Tour de Pologne, w jakie z red. Marcinem Kuźbickim wyruszyliśmy w miniony piątek.
Przejazd do Zielonej Góry, w zasadzie standardowo-ekspresowy, szybka wizyta na szykującym się do wielkiej inauguracji stadionie i wyjazd na krótkie spotkanie-nagranie do biura menadżera Get Well. Takiego trudnego wyjazdu, w sensie logistyki, Jacek Frątczak chyba już w tym sezonie miał nie będzie. No chyba, że w play-offach. Przejazd na stadion trwał minut jedenaście, aczkolwiek pozostawił trwały ślad w podświadomości reżyserującego „Kuźbika”. Ze speechu odreagowującego przedmeczowy stres, poprzez wpadnięcie w słowotok Jacka, można było ponoć wyciągnąć wiele ciekawych wniosków.
Jak budować atmosferę, koncentrację i team spirit, przekonaliśmy się organizując na stadionie wspólny posiłek z naszą zamiejscową delegaturą toruńską, w osobach Marceli Rutkowskiej i Mirka Kowalika. Spożywając ekologiczne zestawy lunchowe, doszliśmy do wniosku, że chyba tylko w Zielonej Górze do ekologicznych potraw nie stosuje się antyekologicznych sztućców i tylko tam, mówiąc między nami, można wypożyczyć ekskluzywną zastawę stołową na wynos. Pod warunkiem zwrotu oczywiście. Dostaliśmy sygnał, że zwrot dotarł. Dzięki.
Samo spotkanie trzymające w napięciu, ale unaoczniające, iż wobec poważnego wzmocnienia artylerii „Myszowatych” odkryte zostały dosyć brutalnie niedostatki w uzbrojeniu „Aniołów”. Dość powiedzieć, że stosunkowo długo nie wyjeżdżała rezerwa taktyczna, a kiedy już poszła, wzbudziła od razu kontrowersje. Z tym, że specjalnie nie rozwodziłbym się, bowiem „PUK” Iversen był tego wieczoru jedynym, który odważył się pokonać Nickiego Pedersena. Mogło to powieść się tylko w sytuacji ustawienia go na starcie po lewej ręce, znów rewelacyjnego u progu rozgrywek „Dzika”. Niemal tak samo pewni, jak Duńczyk, byli na inaugurację i Patryk Dudek, i Martin Vaculik oraz tryskający pozytywną energią i wprowadzający juniorów w atmosferę meczu, El Kapitano Protasiewicz. Zatem do delikatnej poprawki pozostaje MJ Jensen i menago Adam Skórnicki może mieć ponownie tak zadowolone i szczęśliwe oblicze zarówno przed, jak i po robocie. Szkoda tylko, że nastrój popsuli ci, którzy w czasie meczu wpadli do chaty Skóry „na robotę”.
Po „sztuce” łapanie obszernych fragmentów drugiego meczu, czyli Cz-wa – Gorzo. Szybka odprawa z młodzieżówką zielonogórską, dietetyczna przekąska i wylot w kierunku – Legnica. Na miejscu szybkie zapoznanie się z historią baśniowo-horrorowo jawiących się, w okowach nocy, ruin starego lokalnego browaru.
Poranne prognozy, niestety nienapawające optymizmem i autostradowy przerzut z destynacją – Rybnik w deszczu. To co zobaczyliśmy na torze nie dawało powodów do pozytywnego nastawienia, ale na pocieszenie poszło parę anegdot z okazji odwołanej nie tak dawno, a potem cudownie przywróconej i rozegranej rundy SEC na tym samym torze. Makarony polecone przez miejscowego smakosza Kacpra Worynę oraz on sam zaproszony do warsztatu i występujący w charakterze bohatera wstępu do spektaklu. No a potem to już wiadomo… Transmisja z deszczu to jest to, czego kibice nie uwielbiają chociaż i w tych można dojść do wprawy. Indagowany na okoliczność wyjaśnienia prawdziwych przyczyn odwołania meczu Tobiasz Musielak, który miał możliwość organoleptycznego zapoznania się ze skalą problemu podczas próby toru, stwierdził, że po odjechaniu czterech biegów i dobrej kosmetyce młynkującej, temat zdradliwej, wykładającej niektórych na łopatki glajdy na wejściu w drugi wiraż, rozwiązałby się samoistnie. Poprzez rozjechanie. I zawody poszłyby do końca. Pytanie tylko z finałem o której godzinie? Przekładka na świąteczną niedzielę i nie odpuszczamy, dopóki tego nie pokażemy.
Ośrodek przygotowań olimpijskich kajakarzy górskich Kolna 2 w Krakowie. Nigdy nie widzieliśmy tego toru, bowiem zawsze przybywamy tam w nocy, a rano musimy szybko uciekać. Tak było i tym razem.
Hajłej na Rzeszów i dalej przedzieramy się na Lublin. Tętniący emocjami, wyczekujący na pierwszą gonitwę pełniutki stadion. Przewijające się, jak stary film wspomnienia. 1 kwietnia 1990. Na tych samych trybunach ponad 25 tysięcy kibiców wyczekujących czy, to aby nie prima aprilis z tym duńskim mistrzem. W końcu wychodzi na tor. Euforia! Hans Nielsen został „Koziołkiem”. A więc to nie były żarty! Nawet śp. trener Witold Zwierzchowski nie wie, jak przekazać profesorowi precyzyjne wytyczne, co do jego roli w planie taktycznym na mecz z ROW-em. Pojawienie się „Hansiora” było czymś tak niewiarygodnym, jakby przy Al. Zygmuntowskich otworzono Pewex. Taki starodawny sklep, gdzie za waluty zagraniczne można było nabyć czekolady belgijskie, taśmy magnetofonowe amerykańskie, jeansy włoskie, a telewizory japońskie. I dużo więcej. W roku 1990, mimo transformacji ustrojowej, ciągle tak to się jawiło. A przedsiębiorstwo Pewex ciągle miało się nieźle.
Przypomniałem sobie też klimat końca epoki Motoru w najwyższej klasie rozgrywkowej. No bo skoro powrót po 24 latach… Zjazd po równi pochyłej, permanentny brak zabezpieczenia finansowego w związku z brakiem umiejętności dostosowania się włodarzy klubu do reguł wolnego rynku, co za tym idzie sromotnie przegrywane mecze. Pamiętam równą walkę w meczu z Unią Tarnów, gdzie wynik rozstrzygał się do ostatniego wyścigu. Mistrz świata Tony Rickardsson i „Jacky” Rempała wyskoczyli w ostatnim decydującym biegu ze startu, a pogoń szybszego Leigh Adamsa blokował Marek Kępa. Ostatecznie tarnowianie zapewnili sobie zwycięstwo, a zdegustowany Kangur podjechał w ostatnim wirażu Kępę tak, że motocykl tego ostatniego wylądował na trybunach. Na szczęście nie było tam bardzo gęsto i tylko jeden kibic, który miał okazję do niecodziennego spotkania, przyjął przednie koło lądującego obok motocykla na gardę i musiał mieć opatrywane po zawodach, stosunkowo niegroźne zadrapania przedramion.
Jedyny wygrany mecz to była wczesnosezonowa potyczka z niezbyt groźną wówczas Częstochową. Chwilę później zaczęli wykruszać się ze składu kolejni rajderzy. Na czerwcowym meczu w Pile w zestawieniu figurował wypożyczony z niejadącej wówczas w żadnej lidze Ostrovii, Marek Garsztka. I on nagle, jadąc spod płotu przywozi za plecami „Hansiora” Nielsena. I tenże „Hansior” pyta po zawodach mniej więcej w ten deseń: – Kto to jest? Jeździłem jeszcze niedawno w Lublinie i jego nie pamiętam! Na to pada mniej więcej taka odpowiedź: – To jest nasza tajna broń! Mamy teraz w Lublinie więcej takich.
Miesiąc później rewanż przy Al. Zygmuntowskich. Upał niemiłosierny. Już w pierwszym biegu profesor z Oxfordu przyjeżdża za plecami śp. Roberta Dadosa i kolegi z drużyny Waldiego Walczaka. Hans znowu pyta: – A co to za dzieciak w ubiorze Leigh Adamsa? – To jest taki dzieciak od nas, z papierami na mistrza świata – pada odpowiedź. Trzy lata później u Nielsena w Pile „Dadi” wygrywa „dodatek” z Krzysztofem Jabłońskim i jest mistrzem świata juniorów!
W ostatnim biegu wspomnianego lipcowego dreszczowca, Marek Kępa przywozi z Adamsem na 4:2 Nielsena i Rafała Dobruckiego i w całych zawodach pada remis. 24 lata temu – to był ostatni punkt Lublina w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Do samego końca, pomimo nieuniknionej już degradacji, gotowi byli umierać za Motor: Robert Jucha, Marek Muszyński, ostrowski zaciąg, czyli wspomniany Garsztka i Marek Latosi oraz indagowani przez mocniejsze kluby, utalentowani juniorzy Paweł Staszek, Tomasz Piszcz oraz przede wszystkim Robert Dados, który w duecie z tym pierwszym wylądował wkrótce w Grudziądzu. Nie mieli już przy sobie swojego wychowawcy, Witka Zwierzchowskiego, bowiem ten, po śmierci Ryszarda Nieścieruka, wyjechał zbawiać Spartę Wrocław.
W nowożytnej historii lubelskiego speedwaya zapiszą się z pewnością wydarzenia z inauguracji sezonu nad Bystrzycą – bieg otwarcia, gdzie „Łełek” Miesiąc przedziera się z ostatniego miejsca na pierwsze, czy bieg 12., gdzie – mimo brawurowej pogoni – Antonio Lindbäck nie jest w stanie wyprzedzić młodzieżowca Wiktora Trofimowa jr. Pamiętać będziemy też, że mecz wygrany, mimo poważnego „lotu” i szybkiego wyjazdu do szpitala Andreasa Jonssona. Spinający wszystkie te wydarzenia klamrą swego majestatu, menadżer Jacek Ziółkowski nie może długo zasnąć. Przegrywał sześcioma – wygrał ośmioma. Dramaturgia, jak z dobrego dreszczowca rodem z Hollywood!
Lądujemy w stolicy w środku nocy. Śpimy.
Teraz szykujemy się na kolejne wyzwania.
PIOTR OLKOWICZ
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!