Rybnik od lat zakochany jest w jednej dyscyplinie sportu. Dekady temu, za sprawą plejady gwiazd, którą współtworzył Antoni Woryna, ponad każdą inną wybił się żużel, bezsprzecznie zadomawiając się w umysłach górnośląskich kibiców.
Obecnie trend ten jest podobny, jak nie większy, a to za sprawą potomka pierwszego medalisty indywidualnego czempionatu z kraju nad Wisłą – Kacpra. Rodowej ciągłości nie byłoby jednak bez syna jednego, a ojca drugiego – Mirosława.
Zapraszamy na sentymentalną podróż przez dwa pokolenia żużlowców wywodzących się z rybnickiego Zamysłowa. O wielkim mistrzu – domowniku, zakładzie zniweczonym przez Sama Ermolenkę, ponownej wizycie na stadionie w Poole, przyjaźni młodego Kacpra z krnąbrnym Brytyjczykiem, obecności wielkiej lekkoatletki w boksie syna i wielu innych, równie ciekawych sprawach, opowiada osoba spajająca ze sobą dwa światy – wielkiego, rybnickiego ROW-u, dominatora lat 60 jak i 70 oraz aktualnej drużyny dwunastokrotnych, Drużynowych Mistrzów Polski, którzy wracają do najwyższej klasy rozgrywkowej po dwóch sezonach banicji w Nice 1. Lidze Żużlowej.
Tomasz Wojaczek, speedwaynews.pl: – Pański ojciec, Antoni, to oczywiście wielka postać polskiego jak i światowego speedwaya, którego dokonania zna każdy, szanujący się kibic „czarnego sportu”. Chciałbym jednak zapytać o to, jakim ojcem był wielki żużlowiec – przynosił „pracę” do domu, czy raczej zostawiał sprawy sportowe na stadionie, odcinając się od ścigania w lewo?
Mirosław Woryna: – Trudno powiedzieć, bo gdy ojciec jeszcze jeździł, to byłem dzieckiem i nie pamiętam dokładnie, czy temat żużla był poruszany w domu, czy też nie. Pamiętam okres, gdy tata był już trenerem, i wtedy mówiło się tak, jak robią to kibice. Nie było tego na każdym kroku, mieliśmy inne tematy do śniadania czy obiadu. Czasami, gdy wracał z wyjazdów z kadrą młodzieżową, przekazywał jakieś informacje, mówił „Patrz Mirek, tam było tak, tak i tak”, zdawał relacje z tych wojaży i na tym się tematy kończyły. Więcej zaczęliśmy rozmawiać o żużlu, gdy ojciec przestał już trenować. Zaczęły się zakłady bukmacherskie, mówiłem zawsze do niego „tata, ty jako autorytet, to dawaj, zrzucamy się po dyszce, ale ty musisz obstawiać” (śmiech dop. aut.). To był okres, w którym Wizja zaczęła transmitować mecze ligowe, szybko sprezentowaliśmy sobie dekoder i niedzielne, poobiednie spotkania zlatywały nam na wspólnym oglądania żużla.
– Udawało się coś czasem dobrze obstawić?
– Mój błąd był taki, że chcieliśmy od razu jak najwięcej wygrać. Maksymalnie można było obstawić czternaście zakładów, i z reguły tyle dawaliśmy. Nigdy nie zapomnę takiego jednego kuponu, gdzie za dwadzieścia złotych można było wygrać ponad sześć tysięcy. Na czternaście wyników, trzy nam się posypały tylko i wyłącznie z powodu upadku Sama Ermolenki. Gdyby nie to, udałoby się nam to wtedy wygrać. Zdarzały się jakieś inne, mniejsze sumki, ale nigdy nie było to jakieś „wow”.
– Samoistnie rodzi się więc pytanie o pańskie, żużlowe ambicje. Nie chciał pan nigdy pójść w ślady – ojca? Wiem, że jest pan w posiadaniu skutera, więc jakieś ciągoty do dwóch kółek wciąż są.
– Skuter jest, ale jeszcze niekupiony (śmiech dop. aut.). Tata, niestety, w moim przypadku, odciągał mnie od żużla. Gdy miałem zacząć jeździć, polski speedway był w dosyć mocnym dołku, i nie zachęcał do tego, by czynnie uprawiać ten sport. Dodatkowo, każdy z kolegów, który poszedł i spróbował swoich sił na żużlu, szybko wracał z jakąś kontuzją i bez rokowań na przyszłość, więc tata był mocno na „nie”. Bardziej więc niż do żużla, ciągnęło mnie do gokartów, z których i tak koniec końców nic nie wyszło. Pamiętam, jak pojechaliśmy na Drużynowe Mistrzostwa Świata do Leszna w 1984 roku i zobaczyłem kolorowe busy Hansa Nielsena czy Erika Gundersena. Zaraz po powrocie powiedziałem tacie, że chcę jeździć na żużlu, lecz miałem już wtedy ponad osiemnaście lat, więc było po prostu za późno.
– Mirosław Jabłoński wspominał ostatnio, że w przypadku swojego syna próbował zachęcić go do każdej, innej dyscypliny niż żużel, a i tak koniec końców młody Jabłoński jeździ i startuje w rozgrywkach 250cc. To chyba cecha charakterystyczna ojców – zawodników, którzy starają się swoje latorośle zniechęcić do sportu żużlowego.
– Tak, to chyba prawda, choć w naszym przypadku było to nieco dziwne – mnie tata od żużla odciągał, a gdy planowaliśmy przyszłość jeszcze małego Kacpra, to już było postanowione, że pójdziemy z nim w kierunku speedwaya. Miał jakieś inne podejście w stosunku do wnuka, trudno mi to wytłumaczyć. Może tym, że wtedy żużel był już nieco inny niż wtedy, gdy sam chciałem jeździć? Tomek Gollob zaczynał brylować w Speedway Grand Prix i ciągnął ten polski żużel w górę. A może tata chciał po prostu wrócić do żużla? Tym bardziej, że wówczas podejmował jakieś działania, choć nie było to zbyt czynne. Widocznie, inne plany były w stosunku do mnie a inne do Kacpra. Kilka lat przed śmiercią ojca kompletnie straciłem zainteresowanie żużlem, był moment, w którym w ogóle nie chodziłem na stadion, straciłem pasję. Wszystko jednak odwróciło się o 180 stopni, gdy tata odszedł. Zaczęło się zbieranie wszystkich pamiątek z Rybnikiem i ojcem, znów zacząłem oglądać mecze, strasznie mnie to wszystko wciągnęło. Nie było zatem możliwości, by Kacpra też w to nie wprowadzić.
– W Gorzowie mają Jancarza, w Rawiczu Kapały, w Lesznie Smoczyka a w Rybniku… Stadion Miejski, bez żadnego, godnego patrona. Kilka lat temu krążyła petycja, której celem było poruszenie tego tematu na obradach rybnickiej Rady Miasta i ostatecznie nic z tego nie wyszło. Nie chciałby pan, by kiedyś Kacper wystąpił na obiekcie imienia swojego dziadka?
– Bardzo bym chciał, jednak osoby, które o tym decydują, kiedyś powiedziały „nie”. Tłumaczenia były dosyć dziwne, gdyż powiedziano nam, że nie będzie Stadionu im. Antoniego Woryny, bo Rybnik miał kilku innych, wybitnych zawodników. Nikt w Gorzowie nie czekał, aż rozstanie się z życiem kolejny, dobry żużlowiec, tylko w kilka lat po śmierci Jancarza nadano jego imieniem tamtejszy stadion. Tak samo w Gdańsku, gdzie jest obiekt noszący imię Zbigniewa Podleckiego czy toruńska Motoarena, której patronuje Marian Rose. W Rybniku od razu założono „nie, poczekamy, aż wszyscy wielcy odejdą”. Cóż, stadion jest w rękach miejskich, myślę, że kolejna petycja nic nie da, bo poprzednia zgromadziła naprawdę sporo podpisów a i tak nic z tego nie wyszło. Trzeba też pamiętać, że ten obiekt nie jest stricte żużlowy, odbywają się tam również mecze piłkarskie. Może w przyszłości będzie to stadion imienia któregoś z piłkarzy, który nasze miasto jakoś rozsławi?
– Kilkanaście lat temu mieliśmy w Rybniku Turniej o Złotą Lampkę Górniczą Antoniego Woryny. Piękna idea, która pozwalała zachować pamięć pańskiego ojca w świadomości kibiców. Jednak, po dwóch edycjach, turniej nie doczekał się kontynuacji. Były może prowadzone z panem jakieś rozmowy, odnośnie następnych zawodów? Skąd wziął się nagły brak tej imprezy w kalendarzu?
– Turniej organizował prezes klubu mini żużlowego „Rybki” Rybnik, Ś.P Andrzej Skulski, na co miał naszą absolutną zgodę. Zawody może nigdy nie miały jakiejś doborowej obsady, jednak zawsze pojawiały się „młode wilczki”. Pamiętam, jak w 2003 roku przyjechał na te zawody Fredrik Lindgren i od tamtego momentu zacząłem go bacznie obserwować. Wspominaliśmy nawet tamten turniej, gdy w 2017 roku Szwed zaczął startować w ROW-ie Rybnik. Pamiętam również, jak Andrzej opowiadał, że w Szwecji jest taki jeden, czarnoskóry zawodnik, który „tak zapiernicza, że to aż niemożliwe, my go tu ściągniemy”. Ostatecznie nie udało się zaprosić Antonio Lindbäcka, ale już wtedy gdzieś go tam potrafił wypatrzeć, gdy jeszcze nie był tak znanym zawodnikiem. A co do samego turnieju, to podejrzewam, że wszystko rozbijało się o finanse. „Rybki” nie miały jakiegoś olbrzymiego budżetu, by pozwolić sobie na organizowanie kolejnych memoriałów. Wiadomo, że takie turnieje organizuje się nie tylko dla samej idei, ale też po to, by coś tam do klubowej kasy wpłynęło. W tamtym okresie „Rybki” potrzebowały każdej pomocy, a same zawody finalnie były raczej na finansowym minusie niż na plusie.
– W pewnym monecie Kacper dosyć głośno zaczął podkreślać, że jednym z jego celów, jest jazda na Wyspach Brytyjskich. Po dobrych występach w Coventry Bees nadszedł moment wręcz symboliczny, kiedy to w Poole ponownie można było zobaczyć Worynę na torze.
– Bardzo miło było powrócić do Poole, bo do tej pory mamy tam kilku znajomych, którzy pamiętają występy taty. Po 25 latach ojciec wrócił na tamtejszy stadion, by skomentować wraz z telewizją mecz i gdy tylko spiker ogłosił, że Tony Woryna jest na obiekcie – dostał owację na stojąco. Kacper również od razu stał się ulubieńcem kibiców z Poole. Przed sezonem 2018 byliśmy, wraz z Mateuszem Szczepaniakiem, w galerii handlowej, gdzie otwarto sklep „Piratów”. Przychodzili starsi ludzie, którzy jeszcze pamiętali mojego ojca, a że Kacper jest showmanem, to dał im naprawdę sporo radości. Dostaliśmy mnóstwo wiadomości po niepodpisaniu kontraktu na sezon 2019, że Poole bez Woryny, to już nie to samo Poole. Niestety, z powodów finansowych, postawiono tam na zawodników, którzy na stałe mieszkają na Wyspach Brytyjskich a w nadchodzących rozgrywkach będą, pierwszy raz od 1990 roku, startować w Championship.
– Jest szansa, że Kacper wróci na brytyjskie tory?
– Na dzień dzisiejszy – nie.
– Jakim synem był Kacper przed karierą zawodniczą? Typ rozbójnika czy raczej grzeczna pociecha, która zawsze słuchała się rodziców i po dobranocce szła grzecznie spać?
– Kacper w zasadzie nie miał czasu, na niebycie zawodnikiem (śmiech dop.aut.). Już w wieku sześciu lat jeździł, więc nie miał okazji, by stać się rozbójnikiem. Jednym z warunków, by jeździł, były dobre wyniki w nauce. Była zawsze ustalona godzina pójścia do łóżka, którą Kacper oczywiście respektował. Jeden argument zawsze mocno do niego przemawiał – możesz siedzieć do nocy ale co wtedy z twoimi wynikami w szkole? Rzecz jasna, dom nie był więzieniem, gdy przychodził weekend, to te cugle były popuszczane, ale akurat udało się go tak wychować, że był synem bardzo posłusznym.
Na razie nie zanosi się na to, aby Kacper Woryna miał ponownie jeździć na Wyspach Brytyjskich
– A jakim Kacper teraz jest synem? Jak by mógł go pan scharakteryzować, gdy zdejmuje kask, kewlar i wraca do domu na rybnickim Zamysłowie?
– Dojrzał bardzo od tamtego czasu. Jest samodzielny, rodzinny. Typ domatora. Stara się tej „roboty” nie przynosić do domu. Jest po prostu młodym, poukładanym chłopakiem.
– Jak bardzo Kacper zmienił się na przestrzeni tych wszystkich lat? Która zmiana wg pana jest najbardziej widoczna?
– Kacper bardzo dojrzał mentalnie oraz jeździecko. Popełnia na pewno mniej błędów, bo pamiętam, że był taki okres w jego karierze, gdy albo się przewrócił, albo dojechał do mety pierwszy. Zawsze mu powtarzałem, że obojętnie jak mu bieg idzie – dojedź, to nie jest twój ostatni wyścig, jeszcze tysiące przed tobą. Teraz już jest tego świadom, potrafi odpuścić. Wie, że bieg trwa cztery okrążenia i wszystko się na trasie może zdarzyć, że nie jedzie wyścigu „o życie” , który zadecyduje o wszystkim.
– W pewnym momencie Kacper dosyć mocno zaprzyjaźnił się z Lewisem Bridgerem. Brytyjczyk znany jest z swego, dosyć luźnego podejścia do życia. Nie obawiał się pan, że niektóre złe wzorce mogą przejść na syna?
– Gdy byłem w wieku Kacpra, miałem kolegę, który siedział w poprawczaku, typowy rozbójnik. Mama bała się, że sprowadzi mnie on na złą drogę, jednak spytałem się jej, dlaczego sądzi, że to ja przez niego będę gorszy, a nie on, za sprawą mojej postawy, nie stanie się lepszym człowiekiem? Ufałem Kacprowi, w ogóle mi ta znajomość nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie. Wiem, że jakieś tam grzeszki mieli na swoim koncie, ale od tego są chłopcy, by byli czasem źli. Był nawet taki epizod, kiedy Kacper wyjechał do Lewisa na ferie zimowe i nic złego się nie stało.
– Kiedy zdał sobie pan sprawę, że Kacper ma predyspozycje do tego, by być naprawdę klasowym zawodnikiem?
– Miniżużel rządzi się swoimi prawami i nie jest wcale powiedziane, że ten, kto dobrze radził sobie na mniejszym torze, będzie również świetny w dorosłym speedwayu. Oczywiście, są pewne wyjątki, jak Indywidualny Mistrz Świata z 2010 Anders Thomsen, Mikkel Michelsen czy Michael Jepsen Jensen, który do dziś ma rekord toru w Rybniku – Chwałowicach. Pierwsze symptomy były w 2011 roku, kiedy to przed turniejem o IMŚ zakładaliśmy, że Kacper wejdzie do finału. Do medalu zabrakło naprawdę niewiele, ale był to już pierwszy sygnał, że to będzie „coś”. Były oczywiście obawy przy przejściu z mini na wielki żużel, ale syn bardzo szybko załapał, o co w tym wszystkim chodzi. Postępy również napawały optymizmem, zresztą, to jest typowe dla tych chłopaków, którzy mieli przeszłość w mini żużlu, że oni nie potrzebują zbyt wiele czasu, by przystosować się do warunków panujących w dorosłej odmianie speedwaya. Obraliśmy taktykę „step by step” czyli wpierw występy w drugiej lidze, później przyszedł czas na pierwszą aż Kacper zaczął jeździć już w najwyższej klasie rozgrywkowej. Wiele również pomogły mu występy w zawodach indywidualnych, ten kontakt z czołówką znacznie podniósł poziom prezentowany przez niego. Były wzloty, jak i oczywiście upadki, talent Kacpra nie eksplodował z dnia na dzień, nie było czegoś takiego „o, mamy materiał na mistrza świata” i nie wygrywał od razu wszystkiego. Ciężką pracą jednak jego umiejętności idą w górę i mam nadzieję, że ten progres będzie jeszcze mocniej widoczny.
Już w trakcie jazdy na mini żużlu widać było "błysk" u Kacpra Woryny
– Który z trenerów miał największy wpływ na obecną formę syna? Który ze szkoleniowców najbardziej Kacpra ukształtował pod kątem techniki jazdy?
– Antek Skupień. Wiadomo, że wiele nawyków przenosi się z mini żużla, i jak już przeszliśmy na wielki tor, to trenerzy wprowadzali jedynie korekty do techniki jazdy Kacpra. Owszem, każdy kolejny szkoleniowiec udzielał cennych rad, jednak były one tylko uzupełnieniem tego, czego nauczył go Antoni.
– Sport ma to do siebie, że chwile zwycięskie przeplatają się z momentami trudniejszymi, kiedy nie wszystko wychodzi pomyśli zawodnika. Jak Kacper radzi sobie po nieco gorszych występach?
– Po porażce trzeba mu dać przede wszystkim spokój. Musi odespać, odpocząć, posiedzieć sobie samemu. Schodzi z niego ciśnienie i już jest wszystko ok. My, jako team, czujemy po zawodach, że coś poszło nie tak i staramy się mu nie przeszkadzać, jednak czasami jest tak, że wróci spod prysznica, rzuci jakimś żartem i sam próbuje nas rozweselić. Taki był w sumie od dziecka, nie było nigdy sensu namawiać go na coś innego, trzeba było mu dać po prostu chwilę, po której „odtajał” i wracało wszystko do normy.
– Podejrzewam, że po finałach w Lublinie czy Chorzowie schemat był mniej więcej taki sam.
– Po Chorzowie było nam wszystkim bardzo przykro. Pamiętam, że poszedłem do busa coś tam zanieść, wracam i pytam, gdzie jest Kacper, a okazało się, że był już w drodze do Rybnika, mijając cały team jak tornado. Wydarzyła się akurat jedna, pozytywna sprawa – zadzwonił do nas Kabaret Młodych Panów dowiedzieć się, jak nam tam poszło i poprosiłem ich, by przyjechali do nas do domu choćby na pięć minut i spróbowali rozweselić Kacpra. Mieliśmy wszystko przygotowane pod celebrację sukcesu, bo przed zawodami było już wiadomo, że czołowa piątka, która dawała przepustkę do cyklu SEC w roku 2020, jest zapewniona, jednak finalnie nie było to to ,czego oczekiwaliśmy. Ostatecznie udało się jednak te napięcie rozładować, wpadł Kabaret, a przy okazji, zaraz obok domu, zatrzymała nas policja do kontroli, więc wszystko to poskutkowało dość szybką poprawą humorów. Przyszli jeszcze kibice, którym chcę bardzo podziękować, że chciało im się przybyć i pocieszyć syna, przez co z tej dość dużej „chmury gradowej” zrobił się całkiem dobry nastrój. Mimo wszystko, mała zadra po wyniku z Chorzowa pozostała, jednak przed nami nowy sezon, który mam nadzieję uda się rozegrać, i jedziemy od początku.
– Jak pan oceni współpracę z prezesem Mrozkiem?
– Wspaniale.
– Gdzie widzi Pan Kacpra już po zakończeniu kariery? Zajmie się szkoleniem swoich następców, zostanie telewizyjnym ekspertem czy raczej radykalnie odetnie się od całego sportu żużlowego?
– Jest takie powiedzenie „ rób to co lubisz a nie będziesz musiał pracować”. Chciałbym, żeby robił to, co będzie sprawiać mu mnóstwo radości, tak, jak żużel obecnie. Mało jest takich biznesów, w których nie trzeba być ciągle obecnym, jak np. dentysta, który sam musi w tych zębach grzebać. Mam nadzieję, że uda mu się tyle odłożyć, by po zakończeniu kariery mógł po prostu cieszyć się życiem. Ewentualnie zainwestuje w coś, co będzie przynosiło mu stały dochód.
– Jakiś czas temu, honorowy prezes Polskiego Związku Motorowego, Andrzej Witkowski, stwierdził, że budowanie rodzinnego teamu finalnie szkodzi zawodnikowi, gdyż syn nie będzie w stanie konstruktywnie pokłócić się ojcem. Wyobraża pan sobie moment, w którym Kacper dziękuje za całość pańskiej pracy i prosi, by zasiadł już pan na trybunach?
– Nim odpowiem na pytanie, „problem” rodzinnych teamów widać szczególnie po Bartoszu Zmarzliku. To taki mały prztyczek, bo uważam wręcz przeciwnie – zespoły zbudowane z członków rodziny są jak najbardziej ok. Tu nie chodzi o jakieś kłócenie się, tylko o mówienie sobie prawdy. Ten, kto jest blisko, nie oszuka swojego syna, bo nie ma ku temu żadnego powodu. Nie wiem, skąd w ogóle się taka teza wzięła, ale to jest zdanie pana Witkowskiego, moje jest zaś zupełnie inne. Wracając do pytania – szczerze powiedziawszy spodziewam się, że ten moment nadejdzie prędzej czy później i to nie z powodów jakichś nieporozumień między nami. Kiedyś tą pępowinę trzeba będzie odciąć i Kacper będzie musiał sobie sam radzić. Owszem, syn zawsze będzie mógł na mnie liczyć, zawsze będę skory do pomocy, nawet, gdy już będę poruszać się o balkoniku, to wciąż sprzed komputera czy za pośrednictwem telefonu zrobię wszystko, by go wspomóc. Zresztą, Kacper mnie zna i wie, że wystarczy rzucić mi jakieś hasło i jestem w stanie szybko znaleźć rozwiązanie problemu. Odpuściłem już Szwecję, ma na tyle zorganizowany zespół, że stać go na to, by ktoś tam za mnie jeździł a ja mam wówczas czas na „ogarnianie” swoich spraw. Lubię przebywać z całym teamem, sprawia mi to olbrzymią frajdę, gdy mogę być z chłopakami w parku maszyn, oglądać syna na żywo, brać czynny udział w meczu, jednak wiem, że kiedyś nadejdzie taki moment, w którym zacznę sporadycznie pojawiać się na spotkaniach i coraz częściej będę oglądać Kacpra z perspektywy trybun.
– Pańskie życie prywatne jest w całości poświęcone działalności Kacpra?
– Kariera syna jest numerem jeden w moim „roboczym dniu”, dopiero później są jakieś inne sprawy. Choć nie mam już aż tyle na głowie, jak na samym początku przygody Kacpra ze sportem, kiedy to liczyliśmy każdą, wydaną złotówkę. Byłem wówczas trenerem, mechanikiem, czyściłem sprzęt, załatwiałem części i serwisy. W tej chwili każdy ma swoją działkę, za którą jest odpowiedzialny, choć czasem, w sytuacjach newralgicznych, kiedy są tzw. „nocki” i chłopcy przyjeżdżają z jednych zawodów późnym wieczorem a nazajutrz trzeba być gotowym znów do drogi, to na tej myjce też siedzę i pomagam jak tylko mogę.
– Skoro już mowa o waszym zespole – proszę zdradzić receptę na tak zdrową relację, która pomiędzy wami jest. Żużel to sport o wielkim ładunku emocjonalnym, więc podejrzewam, że niejednokrotnie musiało miedzy wami dochodzić do spięć a mimo to, wciąż, wspólnie z Konradem Ryszką i Marcinem Furgołem, tworzycie zgrany team.
– Powiem szczerze, że jeszcze ani razu się nie pokłóciliśmy i to bez względu na to, czy było co świętować, czy był jakiś gorszy okres. W zasadzie nie wiem, skąd to się bierze. Nie nadaję się na mechanika, nie mam takiego talentu, który pozwalałby mi od razu wskazać, czy motocykl wyje bądź „przekręca”. Moim zadaniem zatem było znaleźć dobrych ludzi dla Kacpra, o odpowiedniej wiedzy i doświadczeniu. Wpierw zacząłem pracować z Konradem Ryszką, który z naszego całego zespołu ma chyba największego „bzika” na punkcie speedwaya. Później pojawił się Marcin „Pióro” Furgoł, który również ma za sobą przeszłość jako zawodnik, choć muszę przyznać, że zbytnio go nie kojarzyłem, gdyż startował w momencie, w którym za bardzo się żużlem nie interesowałem. „Pióro” dołączył do nas w chwili, w której Konrad musiał udać się na operację szyi, która uniemożliwiła mu pracę z nami w okresie między sezonami. Marcin wrócił do kraju z Holandii, gdzie pracował, i od razu do niego zadzwoniłem, by umówić się na spotkanie. Myślałem, że rozmowy będą trwały wiecznie a nie zdążyliśmy nawet wypić łyka piwa, a już byliśmy dogadani. Było to przed ostatnim, juniorski sezonem Kacpra. W jednej rozmowie przyznał, że chce być jak najlepiej przygotowany i bierzemy „Pióro” na cały rok. Znów zadzwoniłem z propozycją i ponownie szybko doszliśmy do porozumienia. I bardzo dobrze, bo nie wyobrażam sobie, by nasz team mógł wyglądać inaczej. Wiadomo, że czasem się przekomarzamy, ale to tylko polepsza atmosferę. Jesteśmy jak rodzina, a czasem nawet czymś więcej.
– Doszły mnie słuchy, że jeden z członków teamu ma ksywę „Szewińska”.
(śmiech dop. aut.) „Pióro”, gdy jeszcze był czynnym zawodnikiem, ponoć imponował pod kątem wydolnościowym. Podczas treningów na bieżni potrafił wyprzedzać i dystansować kolegów z dziecinną łatwością, i to pomimo obciążników. W trakcie zawodów, gdy jest jakiś wypadek i trzeba szybko dobiec do zawodnika i motocykla – nikt z „Szewińską” nie wygra. Włącza takie turbo, że nawet nie ma sensu z nim rywalizować (śmiech dop. aut.).
– Naszą rozmowę, być może, będą czytali ojcowie, których pociechy bardzo chcą pójść w ślady Kacpra i rozpocząć przygodę z „czarnym sportem”. Zważywszy na pańskie ogromne doświadczenie, jakich rad mógłby pan im udzielić?
– Przede wszystkim, niech rodzic zwraca uwagę na bezpieczeństwo, bo pamiętam, że pierwszy kask, jaki kupiłem Kacprowi, był marnej jakości i przy pierwszym, zwykłym upadku na mini – żużlu trenerzy od razu stwierdzili, że ten sprzęt się do niczego nie nadaje. Od tamtej pory kładę ogromny nacisk na wyposażenie, które chroni ciało syna. Nie ma co w tej kwestii żałować pieniędzy, proszę mi wierzyć. Ojciec, który się waha, obojętnie w którym klubie zaczyna trenować jego pociecha, musi się liczyć z ogromnymi wydatkami oraz mnóstwem czasu, jaki trzeba poświęcić karierze swego dziecka. Należy z tym chłopakiem wszędzie jeździć, doglądać, załatwiać wiele spraw, pomagać we wszystkim, nie zostawiać z tym wszystkim samego, szczególnie na samym początku przygody z żużlem.
– Zawodnikom z reguły życzy się zdrowia, szczęścia na torze oraz tylko i wyłącznie dobrych występów. A czego można zatem panu życzyć?
– Ze względu na wiek, to już też chyba zdrowia (śmiech dop. aut.). Szczęścia, bo ci na Kursku ponoć byli zdrowi. A najbardziej chciałbym sobie życzyć, żeby kiedyś zobaczyć Kacpra na podium najważniejszych imprez żużlowych. Ten moment glorii i chwały byłby taką wisienką na torcie.
– I tego panu oczywiście życzę. Dziękuję serdecznie za rozmowę i poświęcony czas.
– Również bardzo dziękuję i pozdrawiam wszystkich kibiców.
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!