Ruszyła PGE Ekstraliga. Niestety, na trybunach stadionów najlepszej ligi świata zabrakło kibiców oraz przedstawicieli mediów, w tym także naszych korespondentów. Nie każdy z nich jest przyzwyczajony do tego, aby oglądać mecz w telewizji.
Pierwszy raz na obiekcie przy ul. Olsztyńskiej w Częstochowie pojawiłem się w 2005 roku, gdy miejscowy Włókniarz 17 kwietnia rywalizował z Unią Leszno. Poszedłem, bo zabrał mnie ojciec i nikt wówczas nie przypuszczał, że ledwie 10-letni Konrad zakocha się w tym sporcie, a pięć lat później zacznie swoje dziennikarskie podboje. Ale jeśli na „dzień dobry” żużel serwuje ci ściganie z udziałem dwóch legend z Australii – Ryana Sullivana i Leigh Adamsa, a na dokładkę skutecznego „Ryśka” Holtę i Grzegorza Walaska, to nie może być inaczej, niż miłość od pierwszego wejrzenia.
Od tamtego wydarzenia minęło piętnaście lat, a mnie na domowym meczu Włókniarza nie było tylko trzykrotnie. Pierwszy raz – w 2009 roku, gdy w półfinale „Lwy” walczyły z Unią Leszno. Wielu z Was ten mecz zapewne pamięta ze względu na fatalną kraksę, do której doszło w 3. biegu, gdy Sebastian Ułamek wpadł z koleinę i staranował swojego klubowego kolegę Lee Richardsona, po czym obaj z impetem zdemolowali drewniane elementy bandy. Druga absencja była dopiero w 2016 roku, gdy do Częstochowy na mecz w ramach Nice 1. Ligi Żużlowej zawitał Lokomotiv Daugavpils z Fredrikiem Lindgrenem na czele. No i wczoraj był ten trzeci raz.
Jestem przyzwyczajony do oglądania meczów Włókniarza w telewizji, ale tylko tych wyjazdowych, na które ze względu na obowiązki służbowe nie mogę pozwolić sobie regularnie jeździć. Tę piątkową, domową konfrontację z MRGARDEN GKM Grudziądz z perspektywy kanapy oglądało się dosyć dziwnie. Choć oczywiście słowo „konfrontacja” to spore nadużycie i właściwsze byłoby powiedzenie „pojedynczych obrazków”. Nie będę ukrywał, że do końca wierzyłem, że w nieco nietypowej atmosferze, ale jednak będę miał przyjemność na żywo ujrzeć debiut Jasona Doyle'a we Włókniarzu czy powrót Nickiego Pedersena do zespołu z Grudziądza. Został jednak tylko szklany ekran, popularna tak bardzo dziś praca zdalna i nasłuchiwanie przez okna ryku żużlowych maszyn.
Mecz odwołano i przełożono na poniedziałek. Dla mnie oznaczało to, że obejrzę to spotkanie z drugiego końca kraju podczas pierwszego dnia wakacji. Od tego nadmiaru speedwaya trzeba było odpocząć.
Żużel niby ten sam. Piętnaście biegów, czterech zawodników ścigało się w lewo na dystansie czterech okrążeń. Czegoś jednak cały czas brakowało – tych emocji, które przeżywa się na stadionie. Mecz w TV odbiera wiele przyjemności. Zabrakło także tej przedmeczowej przechadzki po stadionie i weryfikacji, jak przygotowany jest tor. Nie było standardowych dyskusji – czy trener Cieślak dobrze zrobił, że awizował skład właśnie w ten sposób, czy Paweł Przedpełski w końcu się przebudzi i będzie zdobywał tyle punktów, ile się od niego oczekuje. Głośny doping z kanapy? Jest to jakiś plan „B”, choć lepiej w takiej sytuacji mieszkać w domku, niż w bloku, by nie usłyszeć po chwili: „cicho tam” z charakterystycznym pukaniem miotłą w sufit lub podłogę. Albo „cisza nocna jest, ciszej, bo zadzwonię po policję”.
Zaburzony został także swoisty rytuał dnia meczowego, który gdzieś się automatycznie wygenerował przez te wszystkie lata. To zawsze wykonanie jakiejś pracy, potem krzątanie się po domu bez celu z ciągłym spoglądaniem na zegarek, czy to już ten moment, by zacząć się szykować, szukać akredytacji oraz piszącego długopisu i ruszać na stadion. Nic, kompletna pustka.
Mecz przeleciał, dwie godziny minęły. Wygenerowany program wypełniony i schowany do teczki z napisem „sezon 2020”. Przy założeniu, że mecz był o 20:30, a ja byłbym na miejscu, dwie godziny później powinienem z kolegami po fachu pracować w parku maszyn, by kibice „czarnego sportu” mogli poznać bliżej kulisy meczu 1. kolejki w Częstochowie, przyczyny słabszej postawy tego czy tamtego zawodnika, albo po prostu dowiedzieć się, jak czują się „Lwy” i „Gołębie” pod względem sportowym w połowie czerwca. A tak… o 22:30 było już „po faworkach” i można było iść spać. Nie. To nie dla mnie, zdecydowanie.
Teoretycznie była to pierwsza i ostatnia kolejka bez kibiców i z ograniczeniami wśród mediów. Pozostaje wierzyć, że tak będzie naprawdę i już za kilkanaście dni w Częstochowie zasiądzie te ponad cztery tysiące fanów „czarnego sportu”, spragniona głośnego, wspólnego dopingu i rozmów. Zachowajmy się jednak wzorowo – nie tylko tak, jak to czyniliśmy jako fani. Ale także jako ludzie. Trzymajmy się reżimu sanitarnego, abyśmy z każdą kolejną kolejką mówili o powiększeniu liczb fanów, a nie zamykaniu stadionów.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!