Tak, wiem - rocznica śmierci już za nami. Czy wszystko jednak musi być oczywiste? Lee Richardson też odszedł w nieoczywisty sposób. Przecież po wypadku był przytomny, przecież miał z tego wyjść…
1 sierpnia 1998 roku, wieczorny finał Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów w Pile. Ten sam, który wyniósł pod nieboskłon Roberta Dadosa. Spoglądam do źródeł: w stawce czterech Brytyjczyków. Zapamiętałem trzech – Lanhama, Nichollsa i Richardsona. Szczególne wrażenie wywarł na mnie Scott Nicholls, który ujeżdżał motocykl jak nikt inny. Mimo bajecznego stylu, na szczyt – nawet młodzieżowy – nigdy nie dotarł.
Inaczej było z Lee. Mówiono o nim mniej, ale to on (a nie Nicholls) podbił Vojens. Rok później, kiedy stadion Olsena obchodził srebrny jubileusz, Richardson zgarnął młodzieżowe złoto, finiszując z wyraźną przewagą nad starszym z Drymlów. Wydawało się, że trafił na autostradę do żużlowego raju, ale pierwsze drzwi zatrzasnęły się przed nim szybciej, niż można było przypuszczać. Z usług Brytyjczyka zrezygnowała Polonia Piła. Powodem, który błyskawicznie przedarł się do mediów, był nagły wzrost wymagań finansowych. Cóż, mistrz musi się cenić. Inna sprawa, że klub, choćby opływał w szmaragdy, też musi zerkać do skarbca. W Pile uznano, że Lee stał się zbyt drogi. Polonia pogratulowała więc młodemu mistrzowi i… zaczęła stawiać na innych. Swoją drogą raczkujący w polskiej lidze 20-latek nie był jeszcze pewnym punktem drużyny. Tworzył drugą linię. Nie zawsze solidną.
Jednak z czasem ta solidność stała się znakiem rozpoznawczym człowieka rodem z Hastings. Droga na podium dorosłych mistrzostw świata okazała się dla niego zbyt wyboista, ale na przestrzeni lat Lee stał się uznaną marką. Potwierdzą to fani w Częstochowie, Rzeszowie, Zielonej Górze, Lublinie i wielu innych miastach. O zagranicy nawet nie wspominam, bo u siebie zawsze jeździ się łatwiej.
Kiedy zerkasz na listę sukcesów Richardsona, to nie sposób pominąć drugiego miejsca w bydgoskiej Grand Prix Polski sprzed lat szesnastu. Pamiętam tamte zawody. Siedziałem na metalowej ławce z wesołym kompanem, który miał słabość do alkoholu i słabą głowę. Nic dziwnego, że nie doczekał finału, w którym najszybszy był Gollob, a za jego plecami przyjechał niedoceniany blondyn z jedenastką na plastronie. Warto podkreślić, że tamta sierpniowa sobota zaczęła się dla Lee fatalnie. Albo inaczej: tradycyjnie, bo w poprzednich rundach regularnie grzał tyły. Wpisaliśmy mu więc do programu dwa razy zero i zaczęliśmy dywagować o szansach rywali. Tymczasem 26-latek odrodził się jak Feniks z popiołów, dzięki czemu przeżył w Bydgoszczy jedną z najpiękniejszych chwil w swojej karierze.
Podobnie mogło być parę tygodni wcześniej we Wrocławiu, gdzie Polacy rozstawili po kątach resztę świata w finale zmagań o Puchar Ove Fundina. Tam Richardson zdobył dwanaście punktów, ale ponieważ tylko on grał pierwsze skrzypce w brytyjskiej orkiestrze, zamiast wiwatów i kwiatów był żal po straconej szansie. Do wyrwania brązu Duńczykom zabrakło pięciu skromnych punkcików.
13 maja 2012 roku. Znów Wrocław. Tę historię dobrze znacie. Aż za dobrze. Psiakrew, że też wszystko musiało się tak poukładać! Lee zaczął tamten sezon kiepsko. Chciał być lepszy, szybszy, skuteczniejszy. W ostatnią żużlową podróż wyruszył wolniej niż rywale. A gdy zabrał się za odrabianie strat, przyszła Śmierć.
Pozostaje wierzyć, że dziewięć lat w innym wymiarze to tylko jeden krótki, słoneczny dzień. Taki, który się nie kończy i przynosi wieczną ulgę. Lee, nie zapomnimy o Tobie. Brzmi sztampowo, ale to święta prawda. Do zobaczenia.
Źródło: inf. własna
Oferta na PGE Ekstraligę dostępna tutaj -> sprawdź szczegóły!
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!