Cudu nie było. PGG ROW poległ na własnym owalu z aktualnie panującym mistrzem z Leszna, dowożąc do mety zaledwie 34 „oczka”. Jednak to nie idący w świat wynik niedzielnej potyczki jest najsmutniejszą migawką z tego spotkania, a reakcja trybun przy ulicy Gliwickiej 72 przed ostatnią gonitwą dnia.
By jednak w pełni zrozumieć przekaz płynący z tego tekstu, należy cofnąć się aż o sześć lat wstecz. Rok 2014 stał w Rybniku pod znakiem powrotu na pierwszoligowe tory. I trzeba przyznać, iż był to bardzo bolesny powrót. Zakontraktowani przez prezesa Krzysztofa Mrozka zawodnicy głównie zawodzili pokładane w nich nadzieje, czy to na torze, jak Dawid Stachyra bądź mający doprowadzić kibiców „zielono – czarnych” do białej gorączki Chris Harris, czy to poza nim, jak drugi z Brytyjczyków – Lewis Bridger, którego brak profesjonalizmu przechodził wówczas swoje apogeum. Nadzieję na utrzymanie się beniaminka podtrzymywali w zasadzie tylko Václav Milík, Michał Szczepaniak oraz, nieopierzony wówczas junior, Kacper Woryna, dla którego był to dopiero drugi sezon startów w dorosłej odmianie speedwaya.
Ale za to jaki! Czternasta średnia na ekstraligowym zapleczu, dwanaście indywidualnych zwycięstw i miano najlepszego młodzieżowca ligi. Woryna nie tylko bronił się liczbami, lecz – a może przede wszystkim – tym, co prezentował na torze. Media oraz kibice czasem nadużywają stwierdzenia, iż na czyjś widok dłonie same składają się do oklasków. Jednak z całą stanowczością można stwierdzić, iż w sezonie 2014, za sprawą obecnego kapitana PGG ROW-u Rybnik, ręce rzeczywiście nie mogły czynić niczego innego, jak oddawania niewerbalnego hołdu dla swojego wychowanka. To, z jaką łatwością przychodziło wówczas wygrywanie Worynie biegów, musiało wprowadzać w lekką konsternację i frustrującą bezradność jego rywali, stając się przy okazji przyczółkiem do lekkiej mgiełki zazdrości unoszącej się po parku maszyn wśród bardziej doświadczonych kompanów z kadry.
Momentem, w którym przekonał ostatnich wątpiących w jego talent był z pewnością pojedynek z gnieźnieńskim Startem, kiedy to na koncie Woryny zapisać można było jedynie trójki, a konkretniej pięć trójek, wywalczonych wówczas na ciężkim, doprawionym solidną dawką deszczu owalu. Ostatecznie rybniczanie zdołali utrzymać się na powierzchni pierwszoligowego oceanu, w którym jednak „Rekiny” do końca musiały drżeć o byt. Minął zatem jeden problem, pojawił się zaś drugi – jak zatrzymać w składzie juniora – lidera, którego nazwisko wylądowało już w notesach ekstraligowych prezesów? Woryna ostatecznie został w macierzystym klubie, rok później nieco obniżając loty, co w ostateczności nie przeszkodziło rybniczanom awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej (przy zielonym stoliku wprawdzie, ale jednak).
Rok 2017. Otrzaskany w ekstraligowych bojach ROW Rybnik nieśmiało zagląda w górę tabeli, głęboko wierząc w to, iż w drugi sezon po awansie uda się im zagościć w elitarnym gronie czterech najlepszych drużyn nadwiślańskiego speedwaya. Pierwsze pojedynki zdają się tylko potwierdzać rybnickie aspiracje – minimalna przegrana na torze w Częstochowie, porażka na delegacji w Gorzowie Wielkopolskim wyraźna, choć dająca wciąż szanse na punkt bonusowy, bezapelacyjna wiktoria nad grudziądzanami – wszystkie te konfrontacje pozwalały „Rekinom” marzyć o fazie play – off. Mając w szeregach takich zawodników, jak Grigorij Łaguta, Fredrik Lindgren czy notujący fenomenalne wyniki Woryna (16 punktów w Częstochowie, 14+1 w Gorzowie, 9+1 z Grudziądzem) szansa na urzeczywistnienie planów o podboju PGE Ekstraligi wydawała się spora. Do czasu.
Dopingowa zawierucha związana z osobą Łaguty skutecznie zamieniła sen o potędze w koszmar ze spadkową puentą. W oka mgnienie „Rekiny” z łowcy przeistoczyły się w łatwe do złupienia ofiary. Desperackie próby utrzymania się na najwyższym szczeblu rozgrywkowym ostatecznie nie przyniosły pożądanych efektów a ściągani naprędce zawodnicy mający ratować klub przed degradacją, jak Mads Korneliussen, Rory Schlein, Brady Kurtz czy Roman Lachbaum są najlepszym podsumowaniem końcówki sezonu 2017 w wykonaniu „zielono – czarnych”. Oczy rybnickich kibiców ponownie utknęły w osobie Kacpra Woryny, w którym wszyscy upatrywali zbawcy mającego uchronić klub przed wizją spędzenia roku 2018 szczebel niżej. Z dnia na dzień, z juniora mającego oparcie w liderach, musiał zamienić się w największą strzelbę, przejmując niejako w spadku kapitańską opaskę po zawieszonym Łagucie. Mimo heroicznych wręcz wyczynów – ROW spadł ostatecznie do pierwszej ligi. Po ostatnim domowym meczu z toruńskim Apatorem, uderzający się w wyszyty na piersi herb kapitan „Rekinów” zapowiedział, iż mimo porażki, ten nie zamierza opuścić macierzystego ośrodka. Deklaracji tej nie złamał nawet w obliczu spływających na jego skrzynkę meilową zewsząd intratnych ofert, po wielokroć przebijając to, na co Woryna mógł liczyć we własnym klubie.
Historii niemal najnowszej nie trzeba chyba nikomu zbytnio przypominać – sezon 2018 zakończony blamażem w Lublinie i przegraną w barażach z zielonogórskim Falubazem wcale nie skutkowały brakiem zainteresowania ekstraligowych klubów podpisem Woryny pod umową o współpracy. Wręcz przeciwnie, kapitan „Rekinów” po pierwszym, ale jakże udanym sezonie w gronie seniorów, ponownie mógł przebierać wśród ofert, wszak popyt na krajowych jeźdźców znany jest nie od dziś. Kuszony niemal do ostatnich chwil transferowego okna postanowił jednak parafować przedłużenie kontraktu w Rybniku, czyniąc to na oficjalnym spotkaniu z kibicami w przepełnionym już na godzinę przed startem konferencji pomieszczeniu „Halo! Rybnik”. Sezon ubiegły to tylko potwierdzenie przywódczej funkcji Woryny w rekiniej ławicy.

Ten jakże długi wstęp był konieczny, by przejść teraz do nieco krótszej części tekstu. Od samego początku jakże dziwnego sezonu 2020 problemy PGG ROW-u Rybnik są wręcz namacalne. O formacji juniorskiej rybniczan napisano i powiedziono już niemal wszystko, wystarczy garść statystyk, by przekonać się, jak bezzębni są najmłodsi przedstawiciele „Rekinów” – w pięciu spotkaniach młodzieżowcy z Rybnika cztery razy przegrali batalię ze swoimi rówieśnikami w stosunku 1:5, raz wcale do mety nie dojeżdżając (znamienne 0:5 z RM Solar Falubazem Zielona Góra). „Żonglerka” nazwiskami, ściągnięcie z Torunia Adriana Miedzińskiego, który już trzy razy wskakiwał do składu za awizowanego zawodnika. Skreślenie Troya Batchelora po jednym biegu i to w dodatku na torze, na którym nie miał od dawna okazji się ścigać. Mateusz Szczepaniak, który do końca nie wiadomo, czy cierpi za brak formy torowej czy jej zbytnie zaktywizowanie przed telewizyjnymi kamerami. I słabo prezentujący się zawodnik, wobec którego niemal każdy miał olbrzymie przekonanie, iż kolejny już raz nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei.
Można na Kacpra Worynę potężnie się zżymać i wytykać błędy, które w sezonie 2020 zdarzają się mu wyjątkowo często. Można, a wręcz należy krytykować nierzadki brak logiki w jego jeździe, przesadne trzymanie się krawężnika bądź zachowawczą jazdę środkiem toru, najczęściej kończące się stratą punktów i pozycji. Jednak to, z czym kapitan PGG ROW-u Rybnik spotkał się przed ostatnią gonitwą piątkowego spotkania z leszczyńską Unią powoli wykracza poza ramy kibicowskiego prawa do oceny swoich pupili. To, jakim aplauzem ze strony trybun została okraszona decyzja sztabu szkoleniowego miejscowych, jakoby za Worynę w wieńczącym potyczkę biegu miał wystartować fenomenalny Lambert, absurdem przewyższyło nawet bierność wirażowego wobec leżącego na torze laczka.

Ci sami kibice, którzy w trzeciej odsłonie dnia wiwatowali z radości, energicznie skandując „kapitan, kapitan!” na cześć przekraczającego jako pierwszy linię mety 24-latka, godzinę później rechotali wyraźnie zadowoleni wpisując nazwisko Brytyjczyka w meczowy program, wykreślając jednocześnie z obsady piętnastego biegu swojego wychowanka. Tego samego, który na przestrzeni swojej kariery więcej miał intratnych ofert przejścia do bogatszego klubu, niż momentów prezentowania słabszej formy. Tego samego, który ze łzami w oczach podchodził do kibiców na stadionie przy Alejach Zygmuntowskich, przepraszając ich za przegraną batalię o PGE Ekstraligę z lubelskim Motorem. Tego samego, który z jeszcze chyba większymi grochami pod powiekami turlał się po torze ze szczęścia wraz z Krzysztofem Mrozkiem po ostatnim biegu zeszłorocznego finału, przypieczętowując upragniony awans. Tego samego, który z wyszytym na sercu herbem rybnickiego ROW-u rozsławiał górnośląski ośrodek, stając w poprzednim sezonie na podium zawodów z cyklu SEC czy to w Toruniu, czy Vojens, a w chorzowskiej rundzie finałowej do ostatnich metrów walczyć o brązowy krążek.
Przed Woryną najprawdopodobniej najtrudniejszy sportowy moment w jego karierze. Zderzenie się z ekstraligową rzeczywistością, jakże bolesne i trudne w obliczu słabych wyników całej drużyny, wyjąwszy rzecz jasna będącego na innym poziomie Lamberta, jest co najmniej zaskakujące, biorąc pod uwagę historię startów 24-latka na najwyższym szczeblu rozgrywek. Wiele wskazuje na to, iż w kolejnym spotkaniu będzie miało miejsce wydarzenie bez precedensu w żużlowej przygodzie wnuka pierwszego, polskiego medalisty światowego czempionatu. Niewykluczone, że spotkanie z częstochowskim Włókniarzem wychowanek rybnickiego klubu będzie obserwować z perspektywy jedynie widza, co poskutkuje, pomijając następstwa kontuzji z początku sezonu 2016, pierwszym meczem w erze panowania prezesa Mrozka, w którym nie ujrzymy w programie zawodów nazwiska „Woryna”.
W jaki sposób podziała to na formę kapitana PGG ROW-u? Trudno wyrokować, choć nie sztuką jest dojść do stwierdzenia, iż największym mankamentem powodującym znaczącą obniżkę lotów 24-latka jest słabo spisujący się sprzęt. Problem ten szczególnie widoczny był podczas środowej rundy SEC w Bydgoszczy, gdzie większość zawodników swobodnie korzystała z dobrodziejstw tamtejszego owalu, automatycznie po starcie szukając prędkości po zewnętrznej jego części. Woryna natomiast, którejkolwiek ścieżki by nie wybrał, zawsze na tym tracił, dając objeżdżać się zawodnikom, którzy, przy normalnej dyspozycji sprzętowej, nie powinni sprawić Worynie większych problemów, czego wybitnym dowodem był ubiegłoroczny cykl o prym na Starym Kontynencie.

W teamie rybniczanina już od dłuższego czasu trwają pilne poszukiwania czegokolwiek, co na nowo przywróciłoby błysk w jeździe 24-latka. Jednostki napędowe od Ryszarda Małeckiego są testowane naprzemiennie z silnikami spod ręki Ashleya Hollowaya, jednak skutków większych wciąż brak. Zdecydowano się nawet na zastąpienie hydraulicznego sprzęgła jego linkowym odpowiednikiem, co z kolei efekt jakiś przyniosło, gdyż na starcie Woryna już aż tak bardzo od reszty stawki nie odstawał. Co przyniosą kolejne serie testów? Przed nim jeszcze trzy rundy SEC, na horyzoncie powoli pojawia się liga szwedzka, do tego dochodzą rzecz jasna jednostki treningowe na własnym owalu. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, jak w dalszej części sezonu spisywać będzie się kapitan „Rekinów”, wciąż przy jego nazwisku więcej jest niewiadomych niż faktów mogących być branymi za pewnik, jednak każdy w Rybniku liczy z pewnością na to, iż ich wychowanek zacznie punktować na miarę swojego talentu. No właśnie, ale czy rzeczywiście „każdy”?
Ze swojego kibicowskiego żywota mocno w pamięci wryła mi się jedna migawka – baner sporządzony przez rybnickich kibiców, w jakże bliźniaczo podobnym do obecnych rozgrywek sezonie 2006. Wtedy to, analogicznie jak dziś, przystępujące do rywalizacji na najwyższym szczeblu rozgrywkowym „Rekiny” były z miejsca skazywane na porażkę, zewsząd słysząc, iż dla ich dobra lepiej byłoby pozostać na pierwszoligowych torach. Kadra zespołu zbudowana była w większości z tych samych zawodników, którzy dali Rybnikowi awans w roku 2005 (jednak nie na torze, a przy wydatnym wsparciu działaczy przy negocjacyjnym stole), wciąż mając jednak w zespole kilka perspektywicznych nazwisk. Jednym z nich był bohater wspomnianego transparentu – „Działacze, nie zniszczcie Romanka!!!”, co odnosiło się do ciągłego odstawiania i przywracania do składu nieżyjącego już wychowanka ówczesnego RKM-u.
Czternaście lat później, takie mam wrażenie, to nie osoby decyzyjne w klubie z Gliwickiej 72 a właśnie spora grupa fanów zasiadających na trybunach tegoż obiektu jest na dobrej drodze ku temu, by pogrążyć własnego wychowanka. Zachowaniem takim, jakie miało miejsce podczas niedzielnego spotkania, dajecie jawny przykład hipokryzji i obłudy, wspierania drużyny tylko w tych lepszych momentach, mając za nic przywiązanie i lata poświęceń w chwilach słabości. Ileż to lamentu wylewa się w około transferowym okresie, gdy zawodnicy jak zrywki zmieniają otoczenie, nie zważając na takie pojęcia jak wierność bądź oddanie jednemu klubowi kosztem większych apanaży za miedzą. Mając wreszcie żywy przykład na pielęgnowanie wyżej wymienionych postaw, ćwiartka wpuszczonych przez pandemiczny regulamin fanów wygwizduje swego wychowanka, ciesząc się jednocześnie, iż spotkanie przerżnięte sromotnie, przerżnie nieco mniej.
Tym sposobem odbudowywanie Woryny raczej tempa nie nabierze, a tylko z silnym i dobrze punktującym kapitanem rybnicki ROW ma jakiekolwiek szanse na utrzymanie się w elicie. Za najlepszą puentę uznaję udzielenie we własnym zakresie odpowiedzi na postawione za chwilę pytania – który z zawodników, zakładając, iż obaj odejdą z rybnickiej drużyny po ewentualnym spadku, bardziej emocjonalnie podejdzie do opuszczenia rybnickiego otoczenia – ten, który przez lata opierał się pokusom możniejszych żużlowego świata, wiernie trwając przy ośrodku, czy zawodnik – „najemnik”, który wizytę na Górnym Śląsku traktuje jako kolejny przystanek na swej żużlowej mapie? I za którym z nich najmocniej zatęsknią spragnieni sukcesów „swoich” kibice?
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!