Być może bez niego i jego zaangażowania żużel w Krośnie by nie istniał. Człowiek instytucja i absolutna legenda krośnieńskiego żużla. Zapraszamy na rozmowę z Kazimierzem Bobusią - byłym działaczem i wiceprezesem klubu z Krosna.
– Panie prezesie, już od dość dawna nie działa pan w żużlu. Czym obecnie się pan zajmuje?
Rzeczywiście, moja przygoda z żużlem skończyła się w 2007 roku, a więc dość dawno. Obecnie jestem na naprawdę bardzo zasłużonej emeryturze. Jestem jednak nadal czynny, bo prowadzę taką swoją małą działalność gospodarczą. Tyle – po prostu żyję jak wielu innych ludzi.
– To zacznijmy od początku. Czy tak jak większości ludzi żużla, pana przygoda zaczęła się od kibicowania?
Oczywiście ma pan rację. Ja mieszkałem i wychowywałem się bardzo blisko stadionu. Więc już od małego chodziłem na ten żużel. W roku 1969 niestety rozwiązano sekcję i było po żużlu. Chcąc mieć kontakt z czarnym sportem, jeździłem z kolegami na mecze do pobliskich miast, a więc do Rzeszowa i Tarnowa. Ja byłem zawsze człowiekiem, który lubił działać. Ubolewałem nad tym, że nie ma w Krośnie żużla. W końcu rzuciłem temat sam z siebie i mówię do chłopaków – robimy żużel w Krośnie. Wszyscy się ze mnie śmiali, a ja już miałem swoją wizję.
– No to kolejne pytanie – jak to się zaczęło?
Wszystko zaczęło się od jednego telefonu w roku 1986. Ukazał się jeden artykuł, potem drugi w takim tygodniku „Podkarpacie”, a więc w lokalnych mediach. Od artykułu do spotkania. Odbyło się ono 5 maja. Potem były kolejne, aż w końcu zawiązał się komitet pod nazwą „Społeczny Komitet Reaktywowania Sportu Żużlowego w Krośnie”. Zawiązaliśmy swoją grupę i spotykaliśmy się radząc jak to wszystko reaktywować. Nawiązaliśmy dobre kontakty z Tarnowem. Przyjechał do nas pan Szczepan Bukowski. Zapytaliśmy się go, czy można by w Krośnie zrobić taki turniej pokazowy. U nas wtedy nie było band, ani nic. Była tylko siatka okalająca tor, nic więcej. Więc Bukowski się tym zainteresował i przysłał nam zawodników. Przyjechali do nas Marian Wardzała, Boguś Nowak, Heniu Jasek. Tak zaczęliśmy działać.
– No tak, ale co z finansami?
Z tej jazdy pokazowej zebraliśmy sporo środków finansowych, za które kupiliśmy materiały na budowę bandy i na inne podstawowe sprawy. Od nowa musieliśmy po tylu latach przerwy robić i układać tor. Zrobiliśmy wieżyczkę sędziowską, park maszyn. Ogólnie powstała cała potrzebna infrastruktura do tego, żeby robić żużel na poważnie.
– To można powiedzieć, że pan był człowiekiem, który reaktywował żużel w Krośnie od A do Z?
Nie chcę się chwalić, ale można tak powiedzieć. Od tego pierwszego telefonu, o którym już wspominałem, byłem zawsze odpowiedzialny i starałem się, by to wszystko prawidłowo funkcjonowało. Ten telefon, bo nie dodałem, wykonałem do redaktora Tadeusza Wojnara. On podjął temat i za to mu dziękuję. Wracając do tematu, to pracy przy tej reaktywacji było mnóstwo. Siedziałem na stadionie praktycznie od rana do wieczora. Tor nadzorował Robert Nawrocki. Przyjeżdżał co dwa tygodnie. W końcu się go kiedyś pytam: „Panie Robercie i co, zadowolony pan jest z toru?”. On się uśmiechnął i mówi: „Wiedziałem, że jak już zrobiłeś bandy to będzie ten żużel.” Powiedział mi wtedy jedną bardzo mądrą rzecz. Mówi: „Pamiętaj, kiedyś to wszystko zostawisz i nie będziesz miał uznania za to, co zrobiłeś”. I wie pan co, że on miał rację. W 1988 roku zgłosiliśmy klub do rozgrywek II ligi pod nazwą KKŻ Krosno, a trenerem został Edward Jancarz, który po moich usilnych namowach objął tę funkcję.
– Wszyscy pana pamiętają i mówią o panu, a tak naprawdę nigdy nie był pan prezesem klubu – dlaczego? Przecież to pan się praktycznie wszystkim zajmował.
Tak jak już panu wcześniej mówiłem, ja nigdy nie dążyłem do tego, żeby być na czele. Zawsze robiłem swoje i starałem się, żeby ten żużel w Krośnie był. Ja byłem urzędującym prezesem. Dwa lub trzy razy odchodziłem, ale po jakimś czasie dzwoniono do mnie, czy bym znów nie chciał powrócić. Oczywiście nigdy nie odmówiłem, bo żużel był ponad wszystko. Było to kosztem moich bliskich i rodziny. Całe młode lata poświęciłem dla żużla. Nie miałem życia prywatnego, ale kochałem ten żużel.
– Przy końcu pana rządów w klubie był ten awans, zgadza się?
Tak, zgadza się. 2004 rok przyniósł awans to pierwszej ligi. W tym pierwszym sezonie utrzymaliśmy się w lidze po barażach z Opolem. Niestety, w drugim roku żeśmy spadli. Namieszali tam nasi zawodnicy. Nie będę na chwilę obecną mówił o co chodzi. Po sezonie 2006 nie otrzymaliśmy licencji na rok 2007 i trzeba było coś z tym fantem zrobić. Musieliśmy założyć nowy klub. Wtedy powstał KSM Krosno, który w niespełna miesiąc zarejestrowałem i zgłosiłem do KRS. Prezesem został wtedy Janusz Steliga. Ci nowi ludzie jednak zachowali się w stosunku do mnie nie fair. Wtedy stwierdziłem, że mam dość i nie będę już zabiegał o nic. Odszedłem więc na dobre w 2007 roku.
– Rozmawiałem z wieloma zawodnikami, którzy jeździli w Krośnie za pana rządów. Wszyscy mówili jedno, że za prezesa Bobusi było „bidnie ale solidnie”. Zgadza się pan z taką opinią?
Oczywiście, że się zgadzam. Ja nigdy nie byłem taki, że chodziłem tylko w białej koszuli i nic nie robiłem. Trzeba było zakasać rękawy i popracować łopatą, to też to robiłem. Jak trzeba było, to i ciągnikiem robiłem co było potrzeba. Co do finansów, to jeśli podpisywaliśmy z kimś umowę, to starałem się z niej wywiązać. Wtedy były bardzo trudne czasy. Ja dosłownie jeździłem po różnych firmach i żebrałem o nawet 200 czy 300 złotych. Niestety, takie były czasy. Dla mnie tak małe kwoty były zbawienne, bo mogłem zapłacić zawodnikom. Tak po czasie miło to wszystko wspominam, ale wtedy to była straszna męka, żeby związać koniec z końcem.
Na drugą część rozmowy z Kazimierzem Bobusią zapraszamy w kolejnym odcinku.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!