Dzisiaj o złocie w Indywidualnych Mistrzostwach Polski decyduje równa forma. Jak to było kiedyś?
Niebawem, bo 6 lipca na torze w Łodzi zostanie zainaugurowany tegoroczny cykl finałów Indywidualnych Mistrzostw Polski. Tegoroczne finały odbędą się w Łodzi, Bydgoszczy i Lublinie, gdzie poznamy nowego mistrza Polski. Od roku 2022 mistrza poznajemy w cyklu turniejów. Jest to na pewno bardziej sprawiedliwe, bo o mistrzostwie decyduje nie forma jednego dnia, a forma całego sezonu i zdobywanie punktów w każdej z rund. Nie jest też tajemnicą, że trzy finały wymusiła też komercja żużla. Organizator na tym zarabia, bo przecież jemu musi się opłacać. Telewizja finały pokazuje i też liczy na zarobek. Ja wolałem zdecydowanie turnieje jednodniowe. W wielu przypadkach wygrywał po prostu zawodnik mający w danym dniu „dzień konia” i robił niespodziankę. Dzisiaj o takową już raczej trudno.
Powracając do finałów odbywających się na zasadzie kilku rund, to nie jest to nowość. Pierwsza taka próba miała miejsce już w 1953 roku, a więc bardzo dawno temu. Wówczas odbyły się cztery rundy finałowe, a złoto wywalczył Florian Kapała. Ogólnie kilka rund w danym roku odbywało się w latach 1953 do 1956. W roku 1957 powrócono do jednodniowego finału. Taki stan rzeczy utrzymywał się bardzo wiele lat.
Finały indywidualne na torze mistrzów drużynowych
W sezonie 1986 tytuł DMP zdobywa drużyna Apatora Toruń. Młodszym kibicom przypomnijmy, że wtedy zespół, który zdobywał złoto DMP, był automatycznie organizatorem finału IMP w roku kolejnym. Była to swego rodzaju nagroda. Tak więc finał IMP w 1987 zawitał po raz pierwszy do grodu Kopernika. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że powrócono do więcej niż jednej rundy. W Toruniu odbyły się dwa turnieje rozgrywane dzień po dniu. Doskonale te zawody pamiętam. Stałem parę godzin w kolejce po bilety. Wszyscy liczyli na medal, najlepiej złoty, lokalnego lidera Wojciecha Żabiałowicza. I on ten medal złoty zdobył. W finale dwudniowym przegrał tylko jeden wyścig z Zenonem Kasprzakiem z Unii Leszno. Oto jak ten finał wspomina sam zwycięzca:
– Im bardziej zbliżał się termin turnieju w Toruniu, tym byłem bardziej przerażony, bo nie miałem sprzętu. Turniej był dwudniowy. To była połowa lipca, gorąco, cały czas liga, turnieje, te mistrzostwa, eliminacje itd. Pamiętam, że poprosiłem o pomoc prezesa, ale powiedział mi, że nic nie pomoże, kazał dogadywać się z mechanikami. A tu nie było czego dogadywać, bo nie było już silników, a konkurencja była naprawdę mocna. Wystarczy wspomnieć takie nazwiska jak Jankowski, Huszcza, Kasprzak. Poza tym zawodnicy z Gorzowa, Rzeszowa, Rybnika i Opola. Była taka ekipa dziesięciu pretendentów do tytułu. Wtedy nie miało się motocykli na wyłączność, wszystkie były własnością klubu. Stały w boksach przykryte pokrowcami, umyte i porobione. Po każdym meczu trafiały do mechanika, który zajmował się jedynie silnikiem – o resztę musiał zadbać sam zawodnik.
„Przegląd” klubowych motocykli
– Na tydzień przed finałem wpadliśmy na pomysł z mechanikiem, że te dwanaście stojących motocykli będę testował. Nie mogłem tego robić w południe, bo przez upał i inne warunki silnik inaczej pracował. Część testowałem od siódmej rano i później połowę na trzy dni przed mistrzostwami. W końcu wsiadłem na motocykl GM, zrobiłem start, a to był motocykl Rycha Kowalskiego (dzisiaj jeden z najlepszych tunerów świata – dop. aut.). Wtedy na tym silniku to dwa góra trzy punkty robiłem, w ogóle nie mogłem na nim ujechać. Ale tym razem jeden start, potem drugi i już poczułem, że to jest to. W tym momencie podjechałem do mechanika i powiedziałem, żeby zalał zbiornik paliwa, sprawdziło się olej i ustaliłem sobie, że jak silnik wytrzyma sześć okrążeń, to wszystko będzie ok. Start, sześć okrążeń na pełnych obrotach, zjechałem, silnik aż parował. Wszystko okej, byłem zadowolony. Mówię Edwardowi Walczakowi, który mi pomagał, że ten silnik wyjmiemy z ramy i odstawiam, proszę żeby nic nie zdejmował, żadnej głowicy, tylko żeby podciągnąć łańcuszek, bo z reguły troszkę siadał na pinach – wspomina Wojciech Żabiałowicz.
– No i tak się stało, że w pierwszych zawodach zdobyłem komplet piętnastu punktów, w drugich chyba Kasprzak wyrwał mi jeden punkt. Mówię wam, wtedy to była radość, najlepszy moment w mojej karierze. Sukces zarówno sportowy, jak i życiowy. Walczyłem i ze sprzętem i z sobą. Kibice rozlokowali się na stadionie dzień wcześniej, nie było wtedy numerowanych miejsc. Każdy wybierał sobie miejsce, pamiętam, że niektórzy nawet na płotach siedzieli. Wiedziałem, że jak tego nie wygram, jak Toruń nie dostanie IMP, to będzie tragedia. Miałem wtedy mocną psychikę, walczyłem, miałem dobry motocykl. Wiedziałem, że będę na nim mógł walczyć. W dwóch biegach nie wyjechałem ze startu, ale później jak poszedłem w pole, to mijałem wszystkich. Wszystko wtedy zagrało na plus – moja dyspozycja, sprzęt, tor i kibice – wspomina w swojej biografii niewątpliwie legenda Apatora.
Biografia toruńskiej legendy
To tylko część wspomnień pana Wojtka. Całość jest w biografii pod tytułem „O żużlu i wokół żużla”, którą oczywiście polecam. W owej biografii pana Wojtka przepytywali Patryk Chłopek, Bartłomiej Kuczkowski oraz Mirosław Strzyżewski.
Ja miałem przyjemność być na wieczorze autorskim tej biografii. Zrobiłem z panem Wojtkiem ponad godzinny wywiad. Na pewno nieraz będę do niego powracał. Wśród pytań było z mojej strony oczywiście pytanie o ten finał:
– Wydaje mi się, że w zasadzie wszystko zostało zawarte w tej książce, więc nie wiem co Ci mogę więcej powiedzieć. Mogę tylko dodać, że ten silnik Rycha Kowalskiego, o którym mowa, został wyjęty z ramy i wstawiony do mojego motocykla. Tego w książce akurat chyba nie ma, ale mogę śmiało powiedzieć, że w tym momencie po finale narodziła się gwiazda Rysia Kowalskiego. Kim dzisiaj jest Rysiu i kto u niego robi silniki, to wszyscy wiedzą. Byłem mega silny psychicznie. Miałem za sobą cały stadion kibiców. Mnie to dodatkowo mobilizowało. Poza tym jechałem na swoich śmieciach, gdzie znałem każdy cm toru. Wiedziałem, że jeśli ten silnik wspominany wytrzyma, to mam ogromne szanse nawet na złoto i tak się stało – wspominał IMP z 1987 roku wówczas w rozmowie ze mną.
To tyle wspomnień pana Wojtka. Finał dwudniowy był również rozgrywany rok później. Na „Smoku” w Lesznie całe podium zajęli zawodnicy miejscowi. Wygrał Roman Jankowski. Srebro zdobył Jan Krzystyniak, a brąz odebrał jedyny pogromca mistrza sprzed roku Zenon Kasprzak. Od sezonu 1989 aż do wspominanego 2022 finał rozstrzygał jeden turniej.
Do wspomnień z panem Wojtkiem Żabiałowiczem pozwolę sobie wrócić już niebawem. Rozmowa odbyła się w 2019 roku, ale tematy w niej poruszane są jak najbardziej aktualne.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!