Trener Marek Cieślak nie powołał do reprezentacji czterech buntowników: braci Pawlickich, Janowskiego i Drabika. Tak to już jest, gdy w grę wejdą męskie ambicje, testosteron i publiczna próba sił. Konflikt, który wybuchł na finale Złotego Kasku ciągnie się od miesięcy i końca nie widać. Ba! Sytuacja jest rozwojowa.
Zapewne Janowski i reszta mogli pojechać tego dnia w Pile. Zapewne wielokrotnie jeździli w gorszych warunkach na rożnych torach. Ale to były ich decyzje i ich ryzyko. W Pile nie chcieli go podjąć i nie można mieć do nich o to pretensji. Krawężnik wystawał? Wystawał. Czy było to niezgodne z regulaminem? Było. Czy można było sobie zrobić krzywdę o ten mankament w infrastrukturze stadionowej? Można było. Czyja to była wina? Na pewno nie zawodników. Jeśli można spierać się na temat stopnia bezpieczeństwa toru i nad tym, czy można na nim jechać bezpiecznie, czy też nie, to w Pile sytuacja była zero-jedynkowa. Wystawał zewnętrzny betonowy krawężnik, co według regulaminu jest niedopuszczalne. Nikt nie zaprzeczy, że w wyniku uderzenia o nań w trakcie wyścigu mogłoby dojść do tragedii, po której powtarzalibyśmy, że można było jej uniknąć. Dlatego Janowski i spółka mieli prawo się przeciwstawić i to zrobili. Trener Cieślak i kibice mogli mieć swoje żale do zawodników, że jednak ku uciesze oglądania żużla nie chcieli tym razem nadstawiać karku, bo przecież nie było aż tak źle. Ale co innego sobie pomarudzić, a co innego formalnie wyciągać konsekwencje. Tu władza przesadziła. Ukarała zawodników, bo nie chcieli jechać na nieregulaminowym torze!
Rzeczywistość nigdy nie jest biała lub czarna. Nawet jeśli zadyma w Pile była tym punktem zapalnym, to ludzie relacje między sobą układają na przestrzeni czasu. Cieślak od zawsze lubił stawiać na swoich pupilów. Pupilami byli ci, z którymi akurat współpracował w klubach ligowych. Do tego grona możemy zaliczyć Janowskiego, Buczkowskiego, czy Dudka. Strategia była prosta: poprzez starty w kadrze budował zawodników na ligę. Z Pawlickimi w lidze nie współpracował nigdy i nie mógł powiedzieć, że są to „jego zawodnicy”, jak to zwykle lubi mawiać trener. Pawliccy nigdy ulubieńcami Cieślaka nie byli. Przemek w wieku juniora wiele razy publicznie podkreślał, że czuje się pomijany przez selekcjonera. Wybór Pitera na DPŚ w Lesznie 2017 ważył się do ostatnich chwil i występ Piotra juniora przed własną publicznością pozostawał w wielkiej niepewności do samego końca. Z młodym Drabikiem Marek Cieślak też nie miał okazji współpracować w lidze, a w dodatku samo nazwisko wywołuje u trenera ruch wsteczny. Ale że Janowskiemu się dostało? Tu jest zonk całkowity. Maciek to największy pupil Cieślaka od lat. Gdy w 2007 roku na pierwszej gali polskiego sportu żużlowego w Ostrowie przeprowadzałem wywiad z Cieślakiem, w którym chciałem włożyć mu szpile o brak sukcesów w szkoleniu, to trener miał tajną broń w dyskusji ze mną. Z błyskiem w oku i tonem triumfu w głosie wywalił mi, że ma w szkółce takiego jednego, który wszystkie talenty nakryje czapką i będzie najlepszy. Chodziło oczywiście o Maćka Janowskiego, który jak widać zanim w ogóle zdobył żużlowe ostrogi był bardzo reklamowany przez swojego opiekuna. Pozostało tak na długo. Aż do tego roku, w którym w biegu rożnych spraw m.in. niesubordynacja Janowskiego z zakrywaniem logo sponsorów podczas meczu kadry w Rzeszowie, doszło do rozłamu pomiędzy tą dwójką, co jest największą sensacją w sprawie osławionego buntu w kadrze. Janowski padł ofiarą odpowiedzialności zbiorowej i nie przypuszczał, że serce sprawdzonego przyjaciela Marka zamarznie na jego względy aż tak bardzo mocno. Z uczuciami różnie jest.
Rozmawiałem z wieloma świadkami tamtych zdarzeń, którzy całą aferę widzieli od środka. Wystający krawężnik zauważył inny zawodnik, ale Pawlicki z Janowskim najbardziej ochoczo zabrali się za buntowanie reszty. To im się udało i zawody zostały odwołane. Cieślak publicznie skarcił swoich podopiecznych i murem stanął po stronie organizatorów. Przez lata Marek Cieślak lubił powtarzać, że jego skuteczny warsztat pracy opiera się na tym iż zawsze broni żużlowców i ma z nimi dobre kontakty, bo przecież sam wie, jak to jest być żużlowcem. W tej jednej konkretnej sytuacji zdradził zawodników. Teraz się skupcie, bo padnie clou całego problemu. Otóż Trener Marek Cieślak w trakcie burzliwych narad wokół pilskiego toru gorąco przekonywał „swoich chłopaków” do wyjazdu pod taśmę. Cieślak ma świadomość, że ma ogromny autorytet w środowisku żużlowym i bezwzględnie oczekuje go od zawodników. Wie także, że jest bardzo wpływową osobą w polskim żużlu. Jest po prostu twardym facetem, który nie uznaje słowa – NIE. W Pile ze znanych mu powodów nie widział problemu żeby odjechać zawody, tymczasem rozbestwiona młodzież, którą on w zasadzie samodzielnie stworzył miała go gdzieś, postawiła twarde veto i publicznie go zlekceważyła. Publiczne upokorzenie autorytetu trenera przez zawodników rozzłościło Cieślaka do tego stopnia, że w nerwach na gorąco przywalił w swoich podopiecznych. Domino poleciało.
Konflikt żużlowców z centralą rozpoczął się od dyskusji na temat betonowego krawężnika w PileAbsencja zawodników w Rybniku była już tylko „podziękowaniem” i rozpętała się klasyczna męska rozgrywka przy otwartej kurtynie. Napinanie samczych mięśni i próba sił kto kogo. Tak już po prostu jest. W naturze i w życiu człowieka: ząb za ząb. Straty liczy, a rany liże się później. Cieślak nie miał wyjścia i musiał buntowników wykluczyć z kadry. W innym przypadku skompromitowałby sam siebie w roli trenera. Niby zawęził sobie pole manewru, ale niewiele ryzykuje. Do SoN musi zgłosić trzech zawodników. Zmarzlik i junior, to już dwie pozycje obsadzone. Zostaje jedno miejsce, na które wciąż nie brakuje chętnych i równie dobrych jak zbanowana czwórka. Poza tym Polewaczkowy kończy karierę na stanowisku Narodowego i wie, że ten konflikt nie odbije mu się czkawką w kadrze na lata. Kibice w obronie żużlowców odgrywają się podobnymi argumentami, że ci będą mieć święty spokój i więcej wolnego. To nieprawda. Nie w przypadku tak klasowych żużlowców. Przed nimi wiele lat kariery i tego typu akcje nie wpłyną na ich kariery pozytywnie. Ja oczywiście bardzo żałuję, że tak się stało, bo jak życie pokazuje najwięcej w takich sytuacjach tracą żużlowcy, a nie działacze. Bywa, że po takich konfliktach z „marynarkami” akcje zawodnika lecą w dół, staje się średniakiem bądź nawet kończy karierę. Takich casusów w żużlu nie brakowało. W 1965 roku szwedzkiej federacji postawił się sam Ove Fundin. Na nic zdała się jego legenda i popularność. Działacze byli górą i Fundin w ogóle nie wystąpił w finale światowym. W 1979 roku najlepszym zawodnikiem świata był Amerykanin Scott Autrey, ale nie po drodze było mu również z rodzimą federacją. W efekcie nie przystąpił w ogóle do eliminacji indywidualnych mistrzostw świata, a krótko potem zniechęcony do żużla przerzucił się na wyścigi samochodowe. W Polsce też bywało gorąco. Sławomir Drabik – ojciec Maksyma – za niepokorny język i zbyt luzacki styl bycia ani trochę nie był pupilem centrali. Na tylnym kole miał popularną na owe czasy naklejkę, która ilustrowała wysunięty środkowy palec. Drabik nie obwijał w bawełnę, i mówił, że to pozdrowienia dla centrali. Buntował się także Tomasz Gollob. W swoim piśmie do GKSŻ zapewnił, że dopóki w temacie wynagrodzeń dla reprezentanta kraju będzie stosowana „polityka ścierwa na kiju” tak długo nie będzie miejsca w kadrze dla Tomasza Golloba. Za każdym razem najbardziej cierpieli zawodnicy. Tracili bezpowrotnie swoje szanse, okazje i czas.
Natomiast jakie konsekwencje ponieśli ci, którzy odpowiadali za regulaminowe przygotowanie obiektu w Pile? O nich Marek Cieślak bądź inni decydenci nie wypowiadają się chętnie i trudno przeczytać w prasie o konsekwencjach dla osób, które de facto odpowiadały za pilski bałagan, co w sumie dobrze wpłynęłoby na wizerunek GKSŻ. Ale według Komisji byłoby to przyznaniem się do winy, a tą przecież obarczyli nielojalnych zawodników. Janowski z Pawlickim namówili resztę, ale dlaczego za namowę zostali „wyróżnieni”? Na podstawie jakiego artykułu? Pawlicki z Janowskim, jeśli zdaniem GKSŻ powinni być ukarani, to wyłącznie za oficjalny protest na papierze, a w tej kwestii „nabroili” tyle samo co reszta. Być może protest w Pile był tylko świetną okazją, żeby zagrać na nosie organizatorom. Być może Pawlicki odkuł się za brak dzikiej karty w Warszawie. Być może. Ale to wszystko zostanie w kwestii przypuszczeń. Liczą się dowody, a w tej sprawie naczelnym dowodem był wystający groźny betonowy krawężnik i racja leżała po stronie zawodników.
Wiele zostało już powiedziane i napisane w temacie buntowników, ale co najgorsze, problem jest wciąż rozwojowy. Pawliccy, Janowski i Drabik są wykluczeni z kadry i nie pojadą we wszelkich eliminacjach do imprez mistrzowskich, a Janowskiemu grozi ban na starty w Grand Prix. Piotr Szymański twardo zapowiada, że nie odpuszczą ani na milimetr, a Krzysiek Cegielski przestrzega, że może to wszystko skończyć się tak, że Janowski, aby uniknąć konsekwencji wykombinuje dla siebie obcą licencję i cześć! 18 lat temu postąpił tak właśnie Cegielski, gdy centrala wzięła stronę klubu Wybrzeża Gdańsk, z którym konflikt miał Cegła. Problem staje się coraz bardziej dokuczliwy, a dyskusje w necie coraz gorętsze. Wielu kibiców usprawiedliwia zawodników z obowiązku stawiennictwa na zawody z białym-orłem na piersi miałkimi argumentami o podwórkowych zawodach, do których tylko dokładają. W tym miejscu błądzicie, bowiem temat jest prosty jak z krawężnikiem w Pile. Jeśli na ten przykład Janowski zgodził się na występy w kadrze w 2019 roku, to do końca sezonu ma być do dyspozycji trenera. Na coś dwie strony się umówiły i warunków umowy należy dotrzymywać. Absolutnie nie może być tak, że działacze centrali wkładają wysiłek w budowę kadry, pozyskiwanie sponsorów itd., a zawodnicy przyjeżdżają z fochem na błagalne prośby.
Marek Cieślak nie znalazł miejsca w kadrze dla czterech zbuntowanych zawodnikówWiele lat temu podczas luźnej rozmowy z byłym managerem kadry Markiem Kraskiewiczem pochwaliłem go za odważne roszady w kadrze na początku lat 90. kiedy odważnie postawił na młodzież. Na to pan Marek odpowiedział mi tak: w tej sprawie moja odwaga nie miała znaczenia, po prostu starsi nie chcieli jeździć za kiepskie pieniądze. W takim stanie kadra wegetowała przez długie lata. W 2006 roku na Drużynowy Puchar Świata organizowany w Anglii, krajowa czołówka po raz kolejny podziękowała trenerowi kadry, który tradycyjnie został powołany na za pięć dwunasta. Dopiero w 2007 roku kiepski kształt działania kadry odmienił nowy przewodniczący GKSŻ Piotr Szymański. Proces budowy marki trwa do dziś. Największy wkład mają sami zawodnicy, którzy właśnie od tego okresu notują wielki marsz po seryjne zwycięstwa i medale. Po wielu latach staliśmy się wzorem dla reszty krajów. GKSŻ bez cienia wątpliwości powinna ukarać zawodników, którzy bojkotują występy z orłem na piersi. Nie na miejscu są kpiny kibiców o lipnych zawodach międzypaństwowych i cienkich sumach za jazdę dla kraju. Żużel to nie globalna machina i tym bardziej należy doceniać nasz wspólny dorobek. Wasz barwny doping i pełne trybuny przyczyniły się do polskich zwycięstw i cudownych spektakli we Wrocławiu, Lesznie, czy Gorzowie. Osiągnięcia biało-czerwonej husarii, to także Wasz wysiłek. Kibiców wysiłek. Tamte dni triumfu pielęgnuję w sercu oraz pamięci i jestem przekonany, że Wy także tak robicie. To jest nasz wspólny dorobek i kapitał, którego nie można w frywolny sposób rozmieniać na drobne.
Fani rozkochani w Zmarzliku oskarżają buntowników o brak ambicji i postawy godnej sportowca. Nie posądzam o brak ambicji sportowych braci Pawlickich, Janowskiego i Drabika, ale nawet gdyby nie mieli ochoty walczyć o tytuł mistrza świata, to jest ich święte prawo. Ich życie, ich wybory. W historii notowaliśmy przypadki, że uznane światowe marki odpuszczały rywalizację o najwyższe zaszczyty. Duńczyk Arne Pander i Norweg Reider Eide w latach 60., Bobby Schwartz w 80., Zdenek Tesar w 90., czy wreszcie Billy Hamill 16 lat temu. Moim zdaniem jazda w kadrze oraz indywidualnych mistrzostwach świata jest decyzją suwerenną i nikt nikogo nie ma prawa zmuszać, czy szantażować. W ostatnich dniach padły słowa z ust Piotra Szymańskiego, że zawodnikowi, który odmówi jazdy w kadrze zakaże się startów w Grand Prix. Tu władza posuwa się za daleko. Jeśli centrala organizuje i wykłada pieniądze na starty Maćka Janowskiego w Grand Prix, i obie strony umówiły się, że w zamian żużlowiec ma obowiązek jechać w narodowej drużynie, to wszystko jest porządku. Jeśli byłby taki układ, a zawodnik robi wykręty, to zachowuje się jak gówniarz. Ale jeśli Grand Prix jest zabawą na wyłączny koszt i ryzyko zawodnika, to tego typu szantaże i wymuszenia są obrzydliwe. Zarzuty o brak ambicji pod adresem buntowników na pewno muszą im dokuczać, bo to waleczni ludzie. Jeszcze niedawno Pawliccy odważnie deklarowali, że chcą równać do samego Tony'ego Rickardssona. I co z tego, że – na razie – im nie wychodzi. Przynajmniej spróbowali i nie bali się o tym publicznie powiedzieć, a za to należy się największy szacunek.
Zawodnicy milczą i sprawy nie komentują. Dziennikarze są zdziwieni, że nie pada z ich ust przepraszam. Za co oficjalnie mają przepraszać? Że zachorowali? Gdyby przeprosili, wyszliby na oszustów z L4. Krytykować nie chcą, bo przecież za to lecą srogie kary. Skoro Janowski z Pawlickim dostali tak ostro po uszach, bo nie chcieli jechać na nieregulaminowym obiekcie, to gdzieżby im przyszło do głowy komentować jakiekolwiek decyzje szanownej władzuchny. „Czwórka z L4” to kolejna sprawa, w której przegrali wszyscy, a najbardziej zawodnicy. Przynajmniej ja tak to widzę. Boleję nad tym, choć może zupełnie niepotrzebnie, bo buntownicy siedzą sobie na cieplej plaży i z szelmowskim uśmiechem wykrzykują do siebie wznosząc toasty: jesteśmy górą! Nie wszystko przecież da się przeliczyć na pieniądze… przepraszam, na puchary. Jest jeszcze ludzka godność i męska duma. Oko za oko, ząb za ząb. Na wojnie nie ma wygranych. Przegrał żużel. Polski żużel.
Grzegorz Drozd
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!