„Wilbur, bądź ostrożny, nie manewruj nogami, bo Małgosia ma coraz mniej przestrzeni na tylnym siedzeniu” – rzekł Greg Hancock prowadząc auto na trasie: Częstochowa – Warszawa. Syn Grega smacznie sobie drzemał, a auto prowadzone przez „Grina” mijało skalne ostańce na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Moja małżonka Małgosia, miała niezły ubaw, bo Wilbur we śnie ćwiczył wszystkie figury znane ze świata freestyle motocrossu. Był body varial, Paris Hilton, tsunami, chory Indianin, shaolin, underflip i nac-nac…
Ciekawość świata, majaczące na horyzoncie ruiny zamczyska, niepewność jutrzejszego dnia… Potrzeba niezwykłej odwagi, aby będąc nastolatkiem przefrunąć nad Stanami Zjednoczonymi i Atlantykiem nie mając skrawka gwarancji, że uda się wywalczyć miejsce w składzie Pogan przy Dudley Wood Road… Kiedy Hancock prowadził samochód osobowy i konwersował o rozmaitych aspektach życia, muzyce rockowej, problemach przy porodzie, nieuczciwych promotorach, człowiek uświadamia sobie ile ryzykował młody chłopak wypuszczając się w świat zamglonej Anglii. – Ważne, aby dźwigać marzenia i nieustannie je pielęgnować. Pasja to wyjątkowa siła, która gna nas nawet wówczas, gdy leżymy na szpitalnym łóżku, a chirurg nie emanuje radością na widok połamanych gnatów. Myślę, że umiejętność odkrywania nowych kolorów życia i zachowanie dziecięcej ciekawości pozwala mi wstawać z łóżka z uśmiechem na ustach – rzekł Kalifornijczyk, który w 1985 roku mając raptem 15 lat wywalczył tytuł mistrza juniorów USA na żużlowym torze.
To niezmiennie zachwycające, że Greg utrzymywał wysoki poziom zauroczenia speedwayem przez tyle lat. Przecież błysk w jego oczodołach jest niezmiennie identyczny od czasów, gdy Jan Osvald Pedersen i Erik Gundersen zabrali go do restauracji, w której serwowano specjały kuchni indyjskiej… 1988 rok, Puchar „Speedway Star”, ekipa Cradley Heath pokonała Pszczoły z Coventry, a dwaj młodzi i gniewni Kalifornijczycy: Billy „Bullet” Hamill i Greg „Grin” Hancock wyginali się na motocyklach chcąc przekonać do swoich usług Colina Pratta. Gdy tylko zdjęli zakurzone kombinezony, słynny duński koliberek – Jan Osvald Pedersen, zaproponował młokosom Vindaloo. Szalenie pikantne, popularne na Wyspach Brytyjskich i w Nowej Zelandii, danie indyjskie zaszczepione przez Portugalczyków. Wino, czosnek, ziemniaki, kurczak, curry, chili wywracające wnętrzności… Sprawdzian co się zowie. Amerykanie przeszli chrzest bojowy, choć przy stole było równie ekscytująco i trudno jak na drugim wirażu przy Dudley Wood Road – świątyni ścigania w środkowej Anglii. Od tamtejszej październikowej wieczerzy minęły niemalże 32 lata. – Od dzieciństwa rodzice wpajali mi, że w życiu warto próbować, warto eksperymentować. Stąd zero przerażenia w moich oczach, gdy Jan Osvald Pedersen zaserwował mi i Billy’emu pikantne hinduskie danie. Po latach przylgnął do mnie przydomek „Mr. Try Something Different Now”, ale czym byłoby nasze życie, gdyby nie możliwość eksploracji i stałego rozwoju? Nauka też stałaby w miejscu, gdyby wybitne umysły poprzestały na tym co już ludzkość osiągnęła, nieprawdaż? – zastanawia się Greg.
Pamiętam ciepłe listopadowe popołudnie w Berlinie. Obiektywy motocyklowych maniaków skierowane na Ryana Dungey, Heinza Kinigadnera, Marca Marqueza, Kenana Sofuoglu, Jonathana Rea i Emmę Bristow. Nagle zza ramienia wynurza się postać Grega Hancocka, który pyta: „Tomasz, cóż chcesz uchwycić w kadrze? Maikela Melero kręcącego backflipa?” 27 listopada 2016 roku… Greg zaprosił wówczas do Berlina Krzysztofa Kozaryna, który przez wiele lat sponsoruje Mateja Žagar, ale i z Gregiem połączyły go biznesowe spoiwa. „Nie, Maikel już pracuje nad trikiem pod szyldem flair, Greg. Umówiłem się na konwersację z Ryanem Dungeyem, idolem Pawła Przedpełskiego. Supercross to wspaniały sport, choć w Polsce wciąż mało popularny. W czasach działalności Wizja TV, wiara oglądała popisy McGratha, Vuillemina i Carmichaela, a dziś głucho wszędzie. Dungey to ciekawa postać, zwiedzał muzeum żydowskie w Berlinie, więc nie samym motocyklem oddycha chłopak z Belle Plaine… – Greg uśmiechnął się na dźwięk słowa supercross, bo sam od lat jest wiernym fanem tej uroczej dyscypliny sportu.
Wówczas w Berlinie Greg na oczach ponad 500 gości ze swadą opowiadał na scenie o specyfice żużlowego motocykla. Żartował z Armando Castagną, przekomarzał się z Rafałem Hajem i wsłuchiwał sie w spostrzeżenia Krzysztofa Kozaryna. Krzysztof to wielki fan F1, więc Grega ciekawiło spojrzenie człowieka, który kocha żużel, ale zdaje sobie sprawę z ograniczeń jakie towarzyszą speedwayowi. Hancock, przybysz z Kalifornii, miał wówczas 46 lat, ale nie zapomniał, że sponsora należy szanować. To rzadkość, aby urzędujący mistrz świata zapraszał na galę FIM, nie tylko małżonkę, co zrozumiałe, ale zarówno mechanika jak i osobę, która od niedawno go sponsoruje. Powróciły wspomnienia z młodzieńczych lat, gdy Lorraine Hughes, żona byłego zawodnika – Joe Hughesa, wbijała tabliczkę w ogrodzie w Derby: „oto międzynarodowa przystań Amerykanów”. Joe Hughes wspierał Grega, gdy Hancock przybył do Zjednoczonego Królestwa z torbą pełną marzeń, parą majtek i skarpetek, lecz pozbawioną ekwipunku żużlowego… – Zawsze dbam o ludzi, którzy zdecydowali się mnie wspierać. Przecież ludzie prowadzący firmy mogą wydać pieniążki na swoje przyjemności, rodzinę, wczasy, a niekoniecznie na zębatki, ramę i kevlar dla mnie, prawda? – Greg manifestował swój szacunek dla sponsorów, bo poznał smak życia na walizkach i wiedział co to znaczy mieszkać kątem u kogoś. Wszak, jego pierwszą przystanią na Wyspach był zakątek, skromny pokoik u Lance’a Kinga – brązowego medalisty IMŚ ze stadionu Ullevi w Goeteborgu w 1984 roku.
18 lat, kapryśna wyspiarska aura, lecz Greg przybył do Anglii ze ściśle nakreślonym planem: znaleźć dla siebie miejsce w zespole. – Promotorów bardziej kręcił Billy, byli zauroczeni jego sylwetką na motocyklu. Ja pragnąłem się ścigać, bo kocham speedway. Widziałem przerażenie w oczach Erika Gundersena kiedy usiadłem na jego motocyklu. Wiedziałem wszystko o karierze Duńczyka, chłonąłem wiedzę o jego startach, więc byłem w siódmym niebie kiedy mogłem przejechać się na jego bike’u! Nie sądziłem, że przygoda z żużlem potrwa aż tyle lat. Do dziś czuję dreszczyk, gdy przypomnę sobie jak bardzo byłem zdenerwowany dosiadając motocykla Erika Gundersena… – mówi czterokrotny (1997, 2011, 2014, 2016) indywidualny mistrz świata na żużlu. – A jak bardzo martwił się Erik, gdy widział takiego młokosa jak ja. Bał się, żebym nie skasował mu motocykla! – śmieje się Greg.
W 2011 roku w portugalskim Estoril, motocyklowych mistrzów świata ulokowano w tymże samym hotelu, w którym przed laty sypiał George Lazenby, znakomity australijski aktor wcielający się w rolę nieśmiertelnego agenta 007 – Jamesa Bonda. Przeto, nie dziwota, że ekipa Grega Hancocka i ówczesnego indywidualnego mistrza świata juniorów – Macieja Janowskiego, postanowiła sprawdzić jakość gzymsu i parapetów w eleganckim hotelu… Po trudach sezonu trzeba odpocząć… A idealną rozrywką dla ludzi wiecznie łaknących emocji jest przechadzka wieczorową porą po parapecie luksusowego hotelu Palacio… Gdyby Suzi Perry, legendarna prezenterka Sky Sports, zakochana po same uszy w speedwayu oraz Moto GP, wiedziała co się święci w Estoril, gdy zapada zmrok, pewnikiem opuściłaby wygodny pokój… Greg był przeszczęśliwy, bo przybył do Portugalii wraz z żoną, a ponadto znalazł się w gronie przyjaciół, którzy byli przez lata towarzyszami podczas niezliczonych podróży. Same tuzy gościły w kasynie w Estoril: Belg Eric Geboers (pierwszy człowiek, który wygrał MŚ we wszystkich klasach pojemnościowych w motocrossie). Erica już nie ma wśród nas, gdyż w maju 2018 roku utonął próbując ratować psa… W Estoril Greg rozmawiał z Iris Kramer – legendą kobiecego trialu, Yrjo Vesterinenem – królem trialu wśród panów, Toni Bou – absolutnym arcymistrzem tańca na skałach i Carlem Fogartym – gwiazdą wyścigów superbikes i czterokrotnym mistrzem świata, Angelem Nieto – legendą Moto GP. A złoty medal odbierał z rąk wielkiego rywala – Szweda Tony’ego Rickardssona…
Przez lata startów Grega w MŚ, utarło się stwierdzenie, że zdobyłby więcej aniżeli cztery tytuły mistrzowskie, gdyby nie przemożna chęć do eksperymentów… – Chcąc być mistrzem świata na żużlu, musisz wyprzedzać o jeden krok aktualnego króla. Trudno to osiągnąć powielając stare wzorce. W 2006 roku byłem wicemistrzem globu. Dostałem zadyszki, kilka turniejów odbiło mi się czkawką. Zrozumiałem, że gdy pałasz zbyt dużą żądzą walki, czasami działasz na swoją niekorzyść. Crumpie zdominował Speedway GP w 2006 roku. Kapelusze z głów przed Jasonem. Zimą 2006/2007 testowałem sprzęt jak oszalały i od niepamiętnych czasów dwukrotnie zaliczyłem „dzwona” podczas treningów w Kalifornii. Pomyślałem: Greg, fury są w porządku, tylko coś szwankujesz z nadmiarem motywacji! Moi mechanicy znają moje ciągotki do grzebania w nowinkach. Bezdętkowe opony, lekkie kombinezony etc. Ja wciąż wierzyłem w sukces, nawet wtedy, gdy Crumpie fruwał w sezonie 2006. We wrześniu wygrałem GP Łotwy w Daugavpils i wciąż chciałem pokonać Jasona, choć matematyka temu przeczyła! Takim niepoprawnym optymistą jestem… – śmiał się Greg.
Kalifornijczyk częstokroć poszukiwał winy we własnej dyspozycji czy błędnych decyzjach dotyczących wyboru złej ścieżki. Taki scenariusz obowiązywał nawet wówczas, gdy Greg dysponował piekielnie szybkimi jednostkami napędowymi. – Eddie Bull to znakomity tuner, który przed laty szykował fury dla Bruce’a Penhalla. Poszperaliśmy w klamotach z Eddiem przed rozpoczęciem sezonu 1997, ale wciąż obwiniałem siebie za niektóre decyzje podjęte podczas walki na torze. Byłem skoncentrowany, pragnąłem złota, ale w drodze na GP Wielkiej Brytanii w Bradford musiałem walczyć z pożarem busa. Simon Wigg pożyczył gogle i podstawił motocykl. Morgan Hughes, mój serdeczny przyjaciel i zdolny mechanik, w pośpiechu pakował części zamienne. „Sudden” Sam Ermolenko wyjechał na drogę, aby podrzucić mi akcesoria. W moim busie zawiodła instalacja elektryczna, straciłem sporo klamotów, ale dowiedziałem się, że ludzie speedwaya są razem nawet wtedy kiedy ich kolega/rywal walczy o tytuł mistrza świata. Byłem zbudowany postawą przyjaciół i kolegów z toru. Z kolei w drodze na GP we Wrocławiu, mój bus zastrajkował… Po cudownym wieczorze w Vojens, zapytałem samego siebie: a co dalej, skoro mam tytuł w kieszeni? Muszę go zdobyć ponownie, bo to niezwykłe uczucie, trzecie najpiękniejsze po ślubie i narodzinach syna! Zamiast pomyśleć: chcę znów być mistrzem świata, sądziłem, że muszę ponownie wdrapać się na szczyt. Błąd w filozofii, ale całe życie się uczymy, czyż nie tak? – pyta Greg.
Mistrzowski sezon 1997… Bus marki Peugeot rozkraczył się w Belgii w drodze z Wielkiej Brytanii do Polski. Nie reagował na żadne czarodziejskie sentencje i zaklęcia. Dłonie mechaników Grega były czarne jak węgiel, ale walka z zepsutym pojazdem nie przyniosła sukcesu. Cóż było czynić? Herbie wypożyczył samochód osobowy, którym on i jego ekipa wrócili do Calais, portowego miasta na francuskim wybrzeżu. W Calais chłopcy wsiedli na prom płynący do Dover. Nie było czasu, aby zachwycać się widokiem skał, który przed wiekami oszołomił starożytnych Rzymian. W Dover czekał już inny bus Peugeot. Błyskawiczne sprawdzenie dokumentów i powrót na prom. Szalona podróż po autostradach… Team Grega Hancocka wygrał walkę z czasem i dotarł do Wrocławia nad ranem w dniu treningu przed Grand Prix. Szczebiot ptaków towarzyszył ekipie, kiedy wjeżdżała do parku maszyn przy Stadionie Olimpijskim. – Są ludzie, którzy mają miliardy dolarów, a nigdy nie doświadczyli śpiewu ptaków zmieszanego z muzyką żużlowego motocykla. My jesteśmy milionerami jeśli chodzi o doznania, bo lekko nam na duszy! – uśmiechnął się mechanik Grega, Craig Hadley, zwany małym Craigerem. – Mechanicy, żony, dziewczyny – wszyscy byli wykończeni długą podróżą po Europie – wspomina Greg. Uwijaliśmy się jak w ukropie, odbyliśmy trening, a następnego dnia lunęło jak z cebra. Tor we Wrocławiu wyglądał jak pole, na którym rosną ziemniaki. Żużlowcy nie chcieli jeździć na takiej nawierzchni. Targi z organizatorami, telewizją i Ole Olsenem, przeciągały się w nieskończoność. Długo nie mogliśmy osiągnąć porozumienia. W końcu ktoś wpadł na pomysł, aby kwartet zawodników przetestował tor. Przy burzy braw przemieszanych z gwizdami na tor wyjechał Hans Nielsen, Tomek Gollob, Chris Louis i ja. Zgodziłem się na próbę jazdy po torze, który wciąż odczuwał skutki lipcowej powodzi jaka nawiedziła Wrocław. Wybrałem swój trzeci motocykl, wykonałem kilka okrążeń, a po zjeździe do parku maszyn powiedziałem mechanikom: załóżcie osłonki na widelec, biorę bike’a nr 3. Wygrałem te zawody. Ktoś chciał sprawdzić czy wytrzymam ten bieg z przeszkodami na dystansie, którego nie ma na żadnej olimpiadzie! – śmieje się Greg, choć w 1997 roku jego organizm został poddany ekstremalnemu testowi.
Tej wyjątkowo smakowitej chwili dla Hancocka nie doczekał Jack Milne, pierwszy Amerykanin, który został indywidualnym mistrzem świata na żużlu w 1937 roku. Milne oglądał z trybun Wembley Stadium triumf Bruce’a Penhalla w ostatnim finale światowym rozegranym na legendarnym stadionie w 1981 roku. Brytyjczycy zaprosili go jako specjalnego gościa i byłego mistrza świata, aby obejrzał na własne oczy finał w 1981 roku… Jack radował się kiedy w 1993 roku w bawarskim Pocking po złoty medal IMŚ sięgnął „Sudden” Sam Ermolenko. Niestety, sędziwy, 88-letni Jack zmarł w grudniu 1995 roku. Nie doczekał się złotego medalu Grega Hancocka zdobytego w cyklu Grand Prix w 1997 roku. Jack Milne cieszył się, gdy Greg wygrał deszczową rundę Speedway Grand Prix na londyńskim Hackney w 1995 roku… – Wrześniowy wieczór, GP Wielkiej Brytanii’95, miałem trochę szczęścia, trochę pecha. Wygrałem, lecz niemal wszyscy rozprawiali o akcji Craiga Boyce’a i ataku bokserskim na Tomka Golloba. Padał deszcz, pogoda nas nie rozpieszczała, ale nie przejmowałem się tym. Podobał mi się tor na Hackney. Znaleźliśmy idealne ustawienie, wygrałem zawody, a mój przyjaciel i sponsor Troy Lee utknął w korku ulicznym. Samolot lecący ze Stanów późno wylądował, a trudno było przejechać przez Londyn o tej porze. Na domiar złego, Troy zgubił drogę na stadion, pomylił kierunki! Nie zapomnę sceny kiedy wpadł do parkingu i pierwsze co zrobił, to zapytał: jak poszło? A ja na to: och, wygrałem zawody – chichocze się Greg.
W 1936 roku Jack i jego brat Cordy zaokrętowali się na statek płynący z San Francisco do Australii. W tamtych czasach można było pomarzyć o podróży lotniczej. Rejs do krainy pachnącej żużlem i wirtuozami gry na didgeridoo trwał blisko dwa miesiące. Bilet za kołysankę na falach oceanu kosztował 350 dolarów amerykańskich. Bracia Milne wysupłali pieniążki z własnych sakiewek. Gdyby eskapada na australijskie tory nie powiodła się, nie mieliby za co wrócić do domu… Zainspirowany sukcesem, rok później ponownie udał się w długą podróż do Australii. Na Jacka nie było mocnych. Zwycięstwo odbiło się szerokim echem w brytyjskich kręgach żużlowych. W szampańskim nastroju Jack i jego braciszek popłynęli przez Kanał Sueski do Europy. Sześć tygodni na łajbie. Wystarczająco dużo czasu, aby popracować przy motocyklach śpiących pod pokładem. Jack zrobił furorę w Anglii. Jeździł w barwach New Cross Tamers i bawił tłumy widowiskową jazdą. Tytaniczna praca zaowocowała złotym medalem IMŚ. Finał rozegrany na Wembley 2 września 1937 roku oglądało 85 000 widzów. Jack Milne sięgnął po złoto, jego rodak Wilbur Lamoreaux został wicemistrzem świata, a brązowy medal zdobył brat Jacka – Cordy. Całe podium zajęli reprezentanci USA. Jack darzył speedway miłością pierwszą. Stracił lewego kciuka w wypadku na torze, ale wciąż ścigał się sześć razy w tygodniu! Katorżnicza dawka pracy.
Greg Hancock miał to szczęście, że nie musiał okrętować się na statek, aby płynąć w nieskończoność, ale „Grin” doskonale wie, że aby wejść na szczyt w wyczynowym sporcie potrzebne są następujące półprodukty: pasja, poświęcenie, determinacja, ciężka praca i odrobina szczęścia. Jednak jako wielokrotny mistrz świata odczuł na własnej skórze, że władze sportu motocyklowego tudzież promotorzy IMŚ zawsze poszukiwały sposobu, aby utrudnić życie urzędującemu championowi. – Nikt nie lubi scenariusza kiedy mistrz świata jest znany na dwie rundy przed zakończeniem cyklu, a tak w przeszłości bywało. Jason czy Tony potrafili zdominować Grand Prix. Michael Schumacher też wygrywał tytuły i władze tak szafowały regulaminem, aby sezon F1 do końca trzymał fanów w niepewności. Sęk w tym, że nie zawsze te zabiegi przynosiły efekt. Przyznaję, że bywały czasy, gdy format turnieju GP burzył mój spokój. W 1998 roku odjechałem tylko dwa wyścigi podczas GP Czech. Przystąpiłem do obrony tytułu mistrza świata i wyjechałem dwa razy na tor. System knock – out nie był moim sprzymierzeńcem. Siedziałem smutny w parku maszyn i rozmyślałem: co ze mnie za mistrz świata, skoro nie potrafię świecić przykładem i być kimś, kto wytycza nowe ścieżki? Ówczesny format, który zezwalał tylko na jeden błąd, bo drugi kończył się odjazdem na grzbiecie krokodylka (w grafice telewizyjnej używano symbolu pełzającego krokodylka, który oznaczał odpadnięcie zawodnika z turnieju) wyniszczał mnie emocjonalnie. Myślę, że przez lata mojej włóczęgi po żużlowych torach, jednym z najlepszych pomysłów była nagroda finansowa na setny turniej GP. Ludzie z BSI/IMG wpadli na genialny pomysł, bo nawet zakładając, że mistrz świata będzie już znany, wiele osób z czystej ciekawości zajrzało na Veltins Arena, żeby zobaczyć jak w 60 sekund można zgarnąć 100 000 dolarów amerykańskich! Promotorzy zaimponowali mi kreatywnym podejściem. To pieniądze o jakich większość z nas nie śniła. AJ dał z siebie wszystko podczas tego wyścigu! Cieszę się, bo to mój dobry kolega – tymi słowy Greg odniósł się do sukcesu indywidualnego mistrza świata juniorów z 2000 roku.
13 października 2007 roku Andreas Jonsson zainkasował bajońską kwotę za zwycięstwo w GP Niemiec dystansując Grega Hancocka, Jasona Crumpa i Leigh Adamsa. Gdy kwartet żużlowców zakładał gogle, z głośników stadionu w Gelsenkirchen popłynął znakomity numer formacji „Queen” oddający powagę sytuacji – „I want it all”… Nagroda finansowa przydała smaczku turniejowi, bo przed pierwszym puszczeniem klamki wiadomo było, że mistrzem świata został Nicki Pedersen… – Koszty uczestnictwa w GP są wysokie, ale nie znam zawodnika, który narzekałby na obecność w elitarnym gronie. Owszem, wysiłek jest potworny, trzeba się solidnie napracować, lecz mistrz świata sporo zyskuje. Sponsorzy dobrze o tym wiedzą, bo medal ma swoją wartość. Często narzekamy, że to pieskie życie, bo bywały lata kiedy ścigałem się w ponad 100 imprezach rocznie! Gdy z GP wycofał się wielki mistrz Tony Rickardsson, spojrzałem na park maszyn i pomyślałem: Leigh Adams wciąż się ściga, Jason Crump też lata, ale jest nas coraz mniej spośród starej gwardii. Nie przypominam sobie bardziej wymagającego rywala niż Tony Rickardsson. Łamał obojczyki, ręce, nadgarstki, ale wciąż zachwycał niezwykłą odpornością psychiczną. Wzór wojownika i perfekcjonisty. W najtrudniejszych chwilach, kiedy wszyscy gotowi byli skreślić Tony’ego, bo był świeżo po kontuzji, on odradzał się i pokazywał ile nam jeszcze brakuje do mistrzowskiej klasy. Przed GP Europy we Wrocławiu w kwietniu 2005 roku, nikt nie wierzył, że Tony wsiądzie na motocykl. Obolała kość ogonowa, zatrucie pokarmowe, poobijane ciało, kłopoty ze snem. Tymczasem Tony wygrał w cuglach GP (zwyciężył we wszystkich 7 wyścigach!), a po zawodach do szpitala musiał pojechać jego mechanik, Tomek Suskiewicz, który tak soczyście z radości uderzył w siodełko, że wypadł mu bark! Czyż to nie piękne, kiedy zawodnik wygrywa walkę z bólem i wygrywa GP w takim stylu w jakim uczynił to Tony? Wielu zawodników było zapatrzonych w Simona Wigga, któremu było za ciasno w speedwayu, ale jeszcze większym propagatorem nowych trendów był Tony. Motorhome, ubiór, trening mentalny, modyfikacje tylnej części ramy, dbałość o sponsorów, słuchawki, komunikacja z mechanikami, kontakt z mediami – Tony był w tym mistrzem. Wszyscy naśladowali Szweda. Z kolei jeśli chodzi o zawodników, których jazdą można było się zachwycać bez końca, na czoło wybijał się Tomasz Gollob. Chyba nie widziałem nikogo, kto tak doskonale czułby się na motocyklu żużlowym. Papa Gollob zwykł mawiać, że Tomasz urodził się z motocyklem w kołysce – Kalifornijczyk nie szczędził komplementów mistrzowi świata z 2010 roku.
Liga liga, ale klejnotem w koronie jest walka w cyklu Speedway Grand Prix… – Jest coś magicznego w mistrzostwach świata. Liga to doskonałe poletko treningowe, lecz ścigamy się po to, aby zostać najlepszym żużlowcem globu. Jeżeli kiedykolwiek przestanę marzyć o tytule mistrza świata, będzie to czytelny znak, że czas skończyć ze speedwayem – mówił Greg po przegranym finale Elite League 2006 kiedy w dramatycznych okolicznościach jego Reading Bulldogs uległo Panterom z Peterborough. 49-47 w pierwszym meczu dla Reading i 48-45 w rewanżu dla Peterborough… – Kocham play-offy. Ten system rozgrywek sprawia, że liga jest niezmiernie ciekawa do ostatniego wyścigu. Każdy z nas zna reguły gry, więc nikt nie miał do nikogo pretensji, że Reading przegrało finał z Panterami. Zawaliłem temat, bo przegrałem ostatni wyścig dwumeczu! Mea culpa! – Greg bije się w piersi na wspomnienie o tej fascynującej rywalizacji. Jak przystało na ambitnego sportowca, Greg długo rozmyślał o tej porażce. Tej nocy kładł się do łóżka z myślą, że niesłusznie wybrał trzecie zamiast pierwszego pola startowego. – Uznałem, że Janusz Kołodziej czuł się na tyle swobodnie, więc pewnie poradzi sobie startując z wewnętrznego pola. Postanowiłem, że ruszę spod taśmy z trzeciego pola, choć było beznadziejne, bo liczyłem na to, że zaopiekuję się dwójką rywali, a Janusz ucieknie do przodu. Przeliczyłem się… Wtedy czułem ból, bo wówczas nie zdobyłem jeszcze złotego medalu w lidze brytyjskiej – wyznał Greg, który dopiero po latach, w towarzystwie Darcy’ego Warda, Josha Lee Grajczonka, Kyle’a Newmana, Chrisa Holdera, Thomasa Jonassona, Micky Dyera, Rohana Tungate’a, Kozzy Smitha, Roberta Miśkowiaka, Przemysława Pawlickiego i Macieja Janowskiego sięgnął po triumf w Elite League. W 2013 roku Poole Pirates pokonało w dwumeczu fazy play-off Birmingham Brummies. Przy Wimborne Road Piraci wygrali 57-36, a w rewanżu na Perry Barr Stadium znów górą byli Piraci: 47-43.
Już wówczas w zespole Poole Pirates ważnym ogniwem był Maciej Janowski – przyjaciel Grega. „Magic” serdecznie uśmiechnął się, gdy podczas konferencji prasowej w Estoril przed uroczystą galą FIM’2011, brytyjski reporter Michael Scott, spytał Grega: Herbie, poprzedni tytuł zdobyłeś w 1997 roku. Byłeś na tak długich wakacjach? Greg i Maciej to duet, który znakomicie się rozumie. – Maciej jest niezwykle dojrzały emocjonalnie. Ma głowę na karku. Jest jak owoc, który stopniowo dojrzewa. Jestem niewłaściwą osobą, aby snuć opowieści o Maćku, bo jestem mu bardzo przychylny i bardzo faworyzuję tego uroczego dzieciaka. Chciałbym przeobrażeń i ciągłego rozwoju Maćka, ale podoba mi się, że pomimo przyjaźni, różnimy się w uroczy sposób. Świat byłby nudny, gdyby wszyscy byli tacy jak Greg Hancock – zauważa Greg. „Magic”, trzykrotny młodzieżowy indywidualny mistrz Polski (2008, 2010, 2012), jak większość chłopaków zafascynowanych żużlem, od dawna marzył o startach w światowej elicie. Zanim wygrał GP Łotwy w Daugavpils (2015), GP Danii w Horsens (2016 i 2017), GP Wielkiej Brytanii w Cardiff (2017), GP Szwecji w Hallstavik (2018) i GP Niemiec w Teterow (2019) z uśmiechem na ustach podjął trud żużlowej edukacji na Wyspach Brytyjskich. Jak przed laty Greg Hancock na niezapomnianym obiekcie Cradley Heath przy Dudley Wood Road… Maciek poszerzał wachlarz umiejętności broniąc barw King’s Lynn Stars, Swindon Robins i Poole Pirates. Regularne starty na rozmaitych torach wydatnie pomogły Maciejowi uzyskać status żużlowca światowej klasy. „Magic” uzyskał awans do cyklu SGP’2015 dzięki bardzo dobrej jeździe na włoskim torze w Lonigo w turnieju GP Challenge. 20 września 2014 roku po wsze czasy będzie stanowił ważną datę w dzienniku Maćka. „With a little help from my friends” – utwór formacji The Beatles (świetnie ten numer zaśpiewał też Joe Cocker)… Czy Maciej zasięgnął porad u Grega przed wyprawą do Italii? – Nie. Nie jestem ojcem sukcesów Maćka, nie przypisuję sobie zasług. Po prostu lubię spędzać czas w jego towarzystwie. Lubię mu pomagać, bo Maciek posiada wyjątkowy dar: potrafi słuchać. Bywa tak, że zadzwoni do mnie z głupia frant i zasypie mnie kilkoma pytaniami. Wówczas czuję, że świat nie stoi w miejscu i dostrzegam jak wspaniale rozwija się „Magic”. On niewiarygodnie szybko przyswaja sobie wiedzę. Nie jestem typem mentora, który obraża się, gdy Maciej zmniejsza intensywność rozmów telefonicznych. Nie potrzebuje już opiekuńczych skrzydeł, zbudował jakość wokół siebie. Maciej jest zawodowcem, chce być w przyszłości mistrzem świata, ale wie, że życie nie kończy się na speedwayu – Greg jest dumny z osiągnięć Macieja Janowskiego. Sześć wygranych turniejów GP!
Sezon 2010, dość osobliwy jak na standardy wypracowane przez Grega Hancocka. Zaledwie 4 punkty na otwarcie cyklu podczas GP Europy w Lesznie. Szczypta optymizmu na Ullevi, gdzie Hancock zajął czwarte miejsce. W okolicach klasztoru benedyktynów w Pradze, Greg uzbierał 7 oczek. Zawodami, o których Hancock chciał jak najszybciej zapomnieć był występ w Kopenhadze (3 punkty). Na MotoArenie Greg wypadł przeciętnie (6 punktów). W Cardiff, gdzie Kalifornijczyk uwielbia się ścigać, do skarbca Grega wpadło 7 punktów. – Zacząłem od zwycięstwa. Nie wiem tylko co wydarzyło się później. Na przestrzeni całej kariery, nigdy nie zlekceważyłem żadnego rywala. Speedway stał się piekielnie wyrównaną zabawą. Dziś każdy jest w stanie wygrać turniej GP. Zwycięstwo Chrisa Holdera jest dowodem na to, że wszystko jest możliwe. Tai Woffinden wygrywa pojedyncze wyścigi i sugeruje, że będzie groźny w przyszłości. Od dawna nie byłem w tak kiepskim położeniu. Nawet nie chcę rozmyślać o czarnym scenariuszu. Wierzę, że nie zabraknie dla mnie miejsca w czołowej ósemce cyklu. Nie dopuszczam myśli, że zabraknie mnie w stawce mistrzostw świata – mówił Greg Hancock po zawodach rozegranych 10 lipca 2010 roku w stolicy Walii.
Kalifornijczyk zajmował trzynaste miejsce po sześciu rundach. Los odmienił się w Målilli. W szwedzkim lesie Greg zgromadził 12 oczek. Prawdziwa moc pojawiła się w chorwackim Goričan. W niedzielę 29 sierpnia 2010 roku „Grin” wykręcił aż 22 punkty. Był prawie nie do powstrzymania. Przyjechał za plecami Rune Holty w drugim wyścigu. W dwunastym wyścigu Greg uległ Bomberowi Harrisowi, a w pozostałych biegach był poza zasięgiem rywali. Po zwycięstwie w Gorican, Greg poszybował na szóste miejsce w klasyfikacji. Czyżby Maciej Janowski podzielił się z Gregiem cennymi radami przed GP Chorwacji? Wszak „Magic” ścigał się w finale indywidualnych mistrzostw świata juniorów na torze w Goričan w 2009 roku. Zawody u Zvonko Pavlica były przełomem w karierze Grega. – Wymieniamy się informacjami. W zależności od tego gdzie bywaliśmy i co zaobserwowaliśmy, przekazujemy sobie cenne dane. Jeśli Maciek był na jakimś torze zanim ja tam dotarłem, słucham jego uwag i vice versa. Informacja jest podwaliną sukcesu. Badania i analiza danych jak w centrum NASA. Był taki okres w mojej karierze, kiedy nie byłem pewien po jakie silniki sięgnąć. Wówczas pożyczałem jednostki napędowe od Maćka. W drugą stronę mechanizm zadziałał podobnie. Pomagałem Maćkowi, gdy był w tarapatach. Czasami wystarczy sięgnąć po cudzy silnik, gdy ma się mętlik w głowie przy swoich furach – przyznaje Greg.
Greg Hancock twierdzi, że prawdziwego mistrza cechuje to, że po zakończeniu kariery jego telefon nie stygnie. Czasami milknie, ale generalnie wiele osób wciąż łaknie kontaktu z byłym championem. Pod warunkiem, że zapisał się w pamięci ludzi jako pogodny i dobry człowiek. Greg to prawdziwy entuzjasta sportów motorowych. Wystarczy przypomnieć wizytę Grega w chorwackim Goričan w kwietniu 2012 roku kiedy Kalifornijczyk z błyskiem w oku opowiadał młodym adeptom speedwaya o zakamarkach tego sportu. Takie rzeczy robią tylko ludzie pozytywnie zakręceni na punkcie sportu i miłośnicy spalin…
Rafał Haj – człowiek o niesztampowym, błyskotliwym poczuciu humoru. Bodzio Spólny, kopalnia wiedzy i człowiek niezwykle pozytywnie nastawiony do życia, nie stroniący od żartów. Maciej Janowski, kolejny rodowity wrocławianin. Przed laty „Magic” bawił się jazdą na motocyklu podczas Monster Energy Speedway Invitational w Kalifornii. – Chłopcy wydeptali sobie własną ścieżkę do USA. To spory hazard, bo wyjazd do Stanów nie jest tak prostą czynnością jak mogłoby to się wydawać. Pomagałem przy kwestiach typu zaproszenia etc. Maciek był wielokrotnie w USA. Bywały tak spontaniczne reakcje jak wyjazd Maćka do Auburn przed kilkoma laty. Wpaść do Stanów, aby pokręcić kilkadziesiąt kółek na żużlowym torze i odsapnąć od startowego zgiełku. Maciek lubi odwiedzać USA. Przeprawia się za ocean nie tylko po to, aby pojeździć na żużlu. Każdy potrzebuje chwili wytchnienia i wakacji. W 2011 roku urządziliśmy sobie krótki wypad we dwóch po USA. Po drodze chwilkę popracowaliśmy biorąc udział w akcji promocyjnej dla naszego sponsora: Troy Lee Designs. Włóczyliśmy się, spędziliśmy czas nie rozmyślając o speedwayu. Maciek ma niezwykłą zdolność nawiązywania kontaktów. Lubi się uczyć, odkrywać nowe lądy, poznawać nowych ludzi. Wiele osób będąc na jego miejscu nie wiedziałoby co powiedzieć, a „Magic” nie ma najmniejszych kłopotów z wyrażaniem swoich myśli, gdy wkracza w nowe środowisko. Otwarty umysł to wielki skarb. Czasami mu powtarzam: miej otwartą głowę i nie nawiązuj zbyt często kontaktów z nieznajomymi dziwakami – mądre słowa popłynęły z ust Kalifornijczyka.
Hancock zachowuje pokorę wobec życia, zna swoją wartość, ale jest skromnym człowiekiem. Posiada talent lingwistyczny, bo o jego potoczystym szwedzkim języku w samych superlatywach wypowiadają się dziennikarze sportowi pracujący w gazecie „Svenska Dagbladet”. W jaki sposób Greg opanował język Gunde Svana, Bjorna Borga i Pera Jonssona? – Próbowałem, eksperymentowałem, popełniałem błędy, podejmowałem wyzwania. Sam wiesz po sobie, bo znakomicie władasz angielskim, że najlepszą metodą przyswojenia sobie języka jest częsta konwersacja. Należy mówić, mówić i jeszcze raz mówić… Spędziłem sporo czasu w Szwecji, więc nie miałem wyjścia. Owszem, nie obyło się bez nerwowości, bo nigdy nie będę władał szwedzkim tak jak angielskim, ale jestem człowiekiem, który lubi wyzwania, więc przy prośbach o wywiad, odpowiadam: wolę mówić po angielsku, ale porozmawiajmy po szwedzku. Dla kurażu… Zdarza mi się, że wplątuję szwedzkie słówka w rozmowę po angielsku i vice versa. Czasami brakuje mi szwedzkiego słówka, więc pytam: jak to brzmi po szwedzku? Powtarzam nowe słówko trzy razy jak dziecko, bo chcę zapamiętać. Oto mój sposób na naukę języka obcego! – mówi mistrz świata w jeździe parami z włoskiego Lonigo w 1992 roku. Wówczas Greg wywalczył tytuł wspólnie z Samem Ermolenko i Ronnie Correyem.
Jesteśmy tylko ludźmi… Bywają dni, kiedy nie chce nam się opuścić łóżka. Marzymy o tym, aby wyjąć wtyczkę z gniazdka, zapomnieć o Bożym świecie, wyciszyć się, pospać, poczytać dobrą książkę, wypić herbatę z cytryną i nic nie robić. Zawodowy sportowiec to człowiek, któremu wiatr wiecznie hula w głowie… To musi być piękne, ale i zarazem okrutne, aby wstawać każdego ranka i marzyć o tytule mistrza świata… Codziennie chcieć być tak dobrym jak Jack Milne, Bruce Penhall, Sam Ermolenko, Billy Hamill… Czy Greg jest dumny z faktu, że zdobył najwięcej złotych medali w indywidualnych mistrzostwach świata spośród amerykańskich żużlowców? – Nie. To nie ma dla mnie wielkiego znaczenia. Nigdy nie wytyczałem sobie progu, który muszę osiągnąć. Nie leżałem w łóżku i nie rozmyślałem: muszę zdobyć 5 złotych medali IMŚ zanim zakończę karierę. To nie w moim stylu. W każdym sezonie celem był mistrzowski tytuł. Nawet wtedy, gdy w 2018 roku zająłem piąte miejsce w GP, pragnąłem złota, ale… Zdaję sobie sprawę, że pomimo moich ogromnych aspiracji i najszczerszych chęci, istnieją dwa elementy, które mogą wydłużyć drogę na szczyt: kłopoty sprzętowe i kontuzje. Reszta zależy ode mnie. Człowiek zakładający kask decyduje o sukcesie lub fiasku operacji – podkreśla Greg.
Amerykanin to osoba, która jest szalenie otwarta na świat. Nie samym sportem człowiek żyje. Greg chętnie poznałby opinię dzieci Roda Stewarta (a troszkę ich śmiga po świecie – osiem!) o wykonawcy słynnych numerów pt. „Da ya think I’m sexy?” czy „Hot legs”. Hancock wie, że Rod, legendarny brytyjski wokalista, chodził z siostrami: Mary i Peggy na speedway na Harringay Stadium. Tak, sławny tor Harringay Canaries, Tigers, a później Racers. Wielką gwiazdą w powojennej historii żużlowego klubu Harringay był Australijczyk Vic Duggan. Później prym wiódł Anglik Split Waterman. Nuta i chrypka mieszkają blisko speedwaya… Sekwoje, jesiony, proces górotwórczy, światowa ekonomia – wybierz skrawek z tortu ludzkiej działalności, a Greg zapewne będzie wdzięcznym rozmówcą. W głębi duszy jest młodzieniaszkiem, a entuzjazmem zakłada na pierwszym wirażu niejednego dwudziestolatka. Hancock to perfekcjonista, który jest wiecznie głodny sportowych emocji, ale to również człowiek troszczący się o duszę i ciało człowieka. W lipcu 2016 roku Greg wybrał się na coroczną przejażdżkę rowerową pod szyldem „The Ride”. 100 kilometrów w siodełku, a wszystko w zbożnym celu. Ponad stu uczestników stanęło na starcie wyścigu, aby poprawić ubiegłoroczny rekord. W 2015 roku uzbierano 60 000 szwedzkich koron na fundację Hjart – Lungfonden (fundacja wspierająca chorych na serce i zmagających się ze schorzeniami płuc). „The Ride to akcja, która miała na celu wesprzeć mojego serdecznego przyjaciela – Andy’ego Johnsona. Kilka lat temu Andy usłyszał niepokojącą wiadomość przekazaną mu przez lekarzy. Cierpiał na otyłość i musiał dokonać drastycznych zmian w diecie. Podjął trud ćwiczeń i zaczął żyć aktywnie. Andy to leniuszek, więc zacząłem namawiać go do krótkich przejażdżek rowerowych. Po pierwszych, mało obiecujących próbach, Andy przekonał się do kolarstwa. Dziś pedałuje jak szalony po szwedzkich drogach! Jeszcze nie nadaje się na Giro d’Italia, Vuelta a España i Tour de France, ale czyni stałe postępy. Odstawił leki. Rower zmienił jego życie, więc wpadłem na pomysł, aby co roku, przy pomocy grona przyjaciół, organizować wyścig amatorów. Promujemy zdrowy styl życia. Pragnę podziękować wszystkim uczestnikom za donację. The Ride rośnie w siłę… – uśmiecha się Greg Hancock.
Gala FIM Awards to wyśmienita okazja, aby poszerzyć listę bezcennych kontaktów. Istotnych nawet dla takiego lwa salonowego jak Greg Hancock. Idealny moment, aby podczas długiego wieczoru zdobyć się na głębszą refleksję na temat swojego życia. To wymarzona szansa, aby uruchomić zmysł obserwacji i podpatrzeć wielkich mistrzów takich jak Max Biaggi, Marc Marquez, Vale Rossi, Doug Lampkin, Carl Fogarty. Czy istnieje jakakolwiek cząstka talentu u tych gwiazd, którą chciałby posiadać w swoim repertuarze? – Powalczyłbym z nimi na torze na łokcie, najchętniej na pierwszej szykanie. To naturalne, że w tak doborowym towarzystwie pragnę rozmawiać i jak najefektywniej wykorzystać weekend przeznaczony na świętowanie. Pamiętam, że podczas gali w Helsinkach w 1997 roku kilku mistrzów było niezmiernie miłych. Czułem się znakomicie w ich gronie, bo rozmawialiśmy i żartowaliśmy jakbyśmy znali się od dwóch dekad. Rzecz jasna są też mistrzowie, w pobliże których trudno się dostać. Nie dbają o to, aby mieć nadmiar ludzi wokół siebie. Może taka jest cena sławy? Rozumiem taką postawę, bo są dyscypliny w sportach motorowych, które są rozpieszczane przez media i sponsorów. Gwiazdy Moto GP czy wyścigów superbikes mają tak wiele próśb o wywiady, że nie mogą opędzić się od dziennikarzy, więc proces selekcji jest nieunikniony. To normalne. Wielkie gwiazdy nie marzą o tym, aby podczas gali musiały przeciskać się przez ocean reporterów. Wyznaję filozofię, aby na każdą galę jechać i czuć się jak bohater oraz człowiek, który podziwia wielu bohaterów. Rozmowa z mistrzem świata zawsze jest ciekawym eksperymentem. Szanuję intymność, nie muszę rozmawiać z każdym. Miło konwersuje mi się z czterokrotnym mistrzem świata w supercrossie, Ryanem Dungeyem. Niektórym mistrzom wystarczy pomachać na powitanie i rzec: hej, jak się masz, koleżko? Uścisk dłoni, uśmiech i sama obecność w tak zacnym towarzystwie to wystarczające powody, aby się radować! – Greg wyjaśnia swój stosunek do mistrzów świata w innych dyscyplinach pachnących spalinami.
Wedle opinii wielkiego miłośnika speedwaya – Marka Webbera, byłego kierowcy Formuły 1, realia ery Doohana wyglądały tak, że z toru wiało nudą, bo z góry było wiadomo kto wygra. Mick był zbyt szybki i za dobry w te klocki. Gdy Mick przekraczał linię: start/meta, myślał już o kolejnym wyścigu i o tym jak błyskawicznie przemieścić się na lotnisko. A jaki jest Doohan na salonach? – Doskonale bawiłem się w Helsinkach. Poznałem inną twarz Micka Doohana. Było wesoło jak na przyzwoitym australijskim barbecue (grillu) – wyznał Greg.
Być może ciekawym pomysłem na pożegnalny turniej Grega Hancocka byłby wspólnie wykonany trik z ikoną freestyle motocrossu, Travisem Pastraną… Tym bardziej, że obaj noszą takie samo drugie imię. Greg Alan Hancock i Travis Alan Pastrana – Ha, ha, ha… – Greg uśmiecha się uroczo. Cordoba backflip albo rock solid? Nigdy nie mów nigdy. Pragnę zauważyć, że Travis Pastrana jest delikatnie bardziej szalony niż ja. Gdybyśmy znaleźli się w okolicach rampy, pewnie zacząłby mnie namawiać, abym wykręcił przedziwne triki i zachęcałby mnie do osobliwych numerów! – Greg szczerze wyznał, że nie jest na tyle odważny, aby wprowadzić umysł w stan awantury, dlatego nie najedzie za żadne skarby na rampę, aby wykonać trik ruler backflip…
Istnieje jednak coś, co łączy Travisa Pastranę i Grega Hancocka. Greg wydatnie pomógł Rafałowi Hajowi. Pod jego batutą, Rafał przeistoczył się z żużlowca w jednego z najlepszych mechaników na świecie. Były zawodnik Sparty Wrocław perfekcyjnie czyta tor, wie co założyć i jakich zmian dokonać, aby motocykl był piekielnie szybki. Rafał jest zahartowany w boju… Pomaga Bartkowi Smektale i Jakubowi Miśkowiakowi. Rafał nerwowo obgryzał paznokcie, gdy 15 sierpnia 2019 roku Jakub Miśkowiak, wielki miłośnik motocrossu, człowiek oglądający popisy Gajsera, Herlingsa, Cairolego i Evertsa, stawał do wyścigu barażowego o złoto MIMP w Tarnowie. Haj prowadzi sklep z akcesoriami do uprawiania speedwaya. Jednym słowem – człowiek sukcesu!
Z kolei Travis Pastrana obudził życie w jegomościu ze stanu Nevada. Aaron „Wheelz” Fotheringham walczył z rozszczepem kręgosłupa. Siedział przed komputerem zamknięty w czterech ścianach. Pastrana namówił go na udział w widowisku Nitro Circus Live. Aaron poczuł się jak człowiek, który nie jeździ na wózku inwalidzkim. Znalazł prawdziwych przyjaciół. Wykonuje salto w przód (frontflip) i salto do tyłu (backflip) na wózku, podróżuje po świecie i cieszy się, bo odnalazł nowy odcień życia. Z jednej strony Travis dba o sukces komercyjny udoskonalając show, a z drugiej ma odwagę, aby pokazać, że warto pomagać ludziom okaleczonym przez los. Pastrana nie wstydzi się pokazać prawdziwej strony duszy ludzi uprawiających sporty ekstremalne. Greg jest wyznawcą podobnej filozofii: jeśli możesz pomóc, pomóż. Czyż to nie zasługa taty Billa, który przykładał się do właściwej edukacji Grega? – Kształt mojej duszy to w głównej mierze zasługa rodziców. Tata i mama są kluczową częścią instalacji komputerowej dziecka – Greg zaprezentował dar do tworzenia znakomitych metafor.
– To rodzice instalują program w głowie dziecka. Później wiele zależy od inwencji brzdąca. Znam doskonale swoich rodziców: mamę Caroll i tatę Billa. Po części jestem taki sam jak oni, a mimo to różnimy się. Oczywiste, że chciałoby się podążać tropem rodziców, ale są też elementy, które chciałoby się zmienić. Cieszę się, że odziedziczyłem po rodzicach wiele dobrych cech. Mam nadzieję, że ukształtowali mnie jako człowieka, z którego są dumni. Czasami leżąc rano w łóżku myślę sobie, że jestem szczęściarzem trafiając do speedwaya. Jakie to szczęście, że nikt nie wciągnął mnie w tak obrzydliwy nałóg jak narkotyki, nikt nie wciągnął mnie w alkoholizm. Mój tata, Bill Hancock, zawsze przestrzegał mnie przed złem tego świata. Mam przyjaciół, którzy znajdowali się na życiowym zakręcie, przeszli przez prawdziwe piekło. Dzisiejszy świat kryje w sobie wiele pułapek, karmi nas różnymi „cudami”. Jeśli przegapimy ważny moment i nie będziemy ostrożni, wówczas możemy znaleźć się w prawdziwych tarapatach. Chciałbym, żeby młodzi ludzie traktowali speedway jak pasję, ale nie można nikomu rozkazywać, można co najwyżej sugerować. Iść przez świat kierując się miłością do speedwaya to fajna maksyma, ale nie każdy musi ją wyznawać. A wychowanie to długi proces wymagający ogromnej cierpliwości. Wzruszyłem się kiedy Wilbur wyznał mi któregoś dnia: mój kochany tata już dawno skończył 100 lat. Wtedy tatuś pracował w Niemczech (chodzi o rundę GP na Veltins Arena w Gelsenkirchen rozegraną 13 października 2007 roku). Dzieci wymagają tytanicznej pracy, ale to bardzo przyjemne zajęcie. Wychowanie trzech brzdąców to nie tylko chwile, kiedy proszą, aby tata nalał im paliwa do rowerków. To pokazywanie im złożoności świata i tego jak bardzo skomplikowaną istotą jest człowiek. Moja małżonka Jennie jest bardzo silną osobą, ma niezłomną psychikę, spędza mnóstwo czasu z dziećmi. Ona w ogromnym stopniu ich ukształtowała… Często mówię do moich synów: spójrzcie na Rafała Haja i Bogdana Spólnego. To wspaniali ludzie, którzy dostrzegają w życiu inne kolory niż speedway. „Hayki” czasami zaciska pięść i mówi z przekorą: „speedway to całe moje życie”. On lubi sarkazm. Rafał i Bogdan są osobami, które nie boją się ciężkiej pracy. Są pogodni i wrażliwi. Nie zapomnę wieczoru w gnieźnieńskim hotelu Atelier kiedy po turnieju o koronę Bolesława Chrobrego, klub zrobił wszystko, abyśmy zjedli kolację w stylowej restauracji. Wiem, że Rafał i Bodzio też maczali w tym swoje paluszki… Kucharz i kelner zostali dłużej w pracy, a chcieli pójść do domu, do swoich rodzin. To wspaniałe chwile, bo wtedy przy lampce dobrego czerwonego wina można usłyszeć co tak naprawdę gra w duszy tych chłopaków. Bogdan bardzo przeżył tragiczną śmierć swojego syna, a mimo to zachowuje pogodę ducha. To dla mnie spora lekcja pokory – podkreśla Greg.
Wystąpił w 218 turniejach GP. 21 wygranych rund. Hancock wystartował w 1248 wyścigach, z których aż 455 wygrał! Awansował aż 92 razy do finału, zainkasował 2655 punktów. Imponujący dorobek… Gdyby Hancock usłyszał od kogokolwiek zdanie, że już nie powinien wracać na żużlowy tor, pewnikiem zechciałby udowodnić, że ten, kto wygłasza to zdanie, bardzo się myli. – Wyszedłbym ze skóry, aby udowodni niedowiarkowi, że stary poczciwy Greg jeszcze wie jak operować gazem i wie jak wejść w łuk. Jednak kiedy mój 14-letni syn Wilbur powiedział mi prosto w oczy, że po roku przerwy nie warto wracać do sportu, uznałem to za przejaw mądrości i rezolutności mojego najstarszego dzieciaka i przyznałem mu rację – rzekł Hancock.
Greg miał 11 lat kiedy Bruce Penhall sięgnął po złoto IMŚ na legendarnym Wembley. Bruce był utalentowanym żużlowcem. Oprócz tytułu zdobytego na Wembley w 1981 roku, dorzucił złoty skalp w Los Angeles w 1982 roku. Piątego października 2013 roku Bruce Penhall był gościem specjalnym podczas GP w Toruniu. Greg jeździł jak natchniony podczas GP w Toruniu w 2013 roku. Bardzo chciał wygrać na oczach Bruce’a Penhalla, ale w finale szybszy był Adrian Miedziński. To był wieczór pełen czarodziejskich wyścigów na MotoArenie. – Pewnie słyszałeś wiele pochwał z moich ust na temat Bruce’a… On od zawsze był dla mnie bohaterem. Podziwiałem go, gdy byłem brzdącem i gdy wchodziłem w wiek nastolatka… Był taki okres kiedy Bruce sponsorował moje starty. Udzielał mi bezcennych wskazówek. Chłonąłem jego rady, a potem chciałem je wprowadzić w życie. Nie zawsze od razu udawało mi się przełożyć wskazówki Bruce’a na styl jazdy i konkretny wynik, ale próbowałem… Gdy leczyłem kontuzję jesienią 2014 roku i szykowałem się do występu w GP na Friends Arena w Sztokholmie, zadzwoniłem do Bruce’a, bo chciałem posłuchać rad mistrza. Często wisimy na telefonie, a gdy spotykam się z Brucem w Stanach, czuję jakby uderzała we mnie fala ciepła. Penhall to gość z charyzmą. Dla mnie to wciąż wielki mistrz i bohater. Znam go o wiele lepiej niż w czasach, gdy miałem mleko pod nosem. Wymieniamy szalone dawki informacji na rozmaite tematy… – Greg spogląda za horyzont…
Samochód z Wilburem i Małgosią na pokładzie dotarł do hotelu przytulonego do warszawskiego lotniska. Wilbur wciąż smacznie spał i nawet nie zauważył jak tata przenosi go pod kołdrą nocy do foyer. – Życzę wam żużlowych snów, bo czy istnieje piękniejszy sen niż ten, w którym oglądasz wyścig? Pamiętam, że gdy byłem nastolatkiem, mój przyjaciel z Kalifornii powiedział mi przed wylotem: Greg, polecisz do Anglii, znajdziesz się w innym świecie, ale jeśli ci się nie uda, nie załamuj się. Jeśli poczujesz, że coś nie gra, że to nie jest to, co chcesz robić, zawsze możesz wrócić do Kalifornii. Jeśli speedway nie będzie sprawiał ci frajdy, wsiadaj do samolotu i wracaj do ojczyzny. Wziąłem sobie do serca te słowa i powiedziałem sam do siebie na lotnisku: zrobię wszystko, żeby się udało, bo nie ma nic piękniejszego od narażania życia pędząc 90 km/h na prostej. A do domu wrócę wtedy kiedy będę czuł, że już wszystko zrobiłem w tej dyscyplinie. Nie zapomnę pierwszych dni spędzonych w Anglii. Myślałem, że nie przestanę śnić! – rzucił na pożegnanie Greg.
Jennie, z takim mężczyzną jak Greg z pewnością pokonasz raka! To istna beczułka optymizmu. Odlecisz w stronę księżyca słuchając fascynujących wynurzeń Grega i wyobrażając sobie, że w tle ktoś grzeje żużlowy motocykl… Ach, to pewnie Sam Ermolenko odpala GM-a…
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!