Przecinają pępowinę, po długich negocjacjach otrzymują prawo do nadania imienia, pomagają stawiać pierwsze kroki i śmieją się z miliona ich nieudanych prób. Usypiają, gdy sami ledwo stoją na nogach, uczą, jak posługiwać się młotkiem i jak nie używać piły spalinowej. Przymykają oko na liczne mankamenty, tłumacząc je błędami młodości. A czasem… pozwalają poznać miłość na całe życie.
Od kiedy tylko pamiętam, „czarny sport” reklamowany był jako rozrywka przeznaczona głównie dla całych rodzin. Odskocznia, podczas której familia może zasiąść w wygodnych krzesełkach, bądź, na mniej zmodernizowanych obiektach – na drewnianych ławkach i wspólnie przeżywać torowe emocje. To momenty, kiedy zapomina się o nieskoszonym trawniku, niezbyt udanym obiedzie z dnia poprzedniego bądź o kłótniach, które nawiedzają domy pod każdą szerokością i długością geograficzną. Lecz postępując zgodnie z ciągiem przyczynowo-skutkowym, należy cofnąć się do momentu pierwszej wizyty na stadionie. Wizyty, wokół której już zawsze krążyć będą mity, legendy, baśnie i wyobrażenia, które doprawione nostalgiczną przyprawą, uczynią wyżej wymienioną jednym z najważniejszych momentów ziemskiego padołu miłośnika szlaki.
Różny jest przebieg żużlowej inicjacji – jedni przychodzą na stadion, bo koledzy idą, to ja przecież gorszy być nie mogę i z samej ciekawości wstąpię na obiekt. Inni, chcąc zaimponować swej drugiej połówce, zasponsorują wejściówkę lubej i głosem rodem z telewizyjnych relacji opowiadać będą wybrance serca dzień wcześniej wykute na blachę ciekawostki. Ale najczęściej dziewicza wizyta na stadionie wygląda tak, że bramy obiektu przekracza się jeszcze nie na własnych, niezbyt rozwiniętych nogach, a na ramieniu swego Ojca. To Oni są niejako łyżeczką, na której podawany nam jest żużlowy bakcyl, który nie znosi kompromisów – albo latorośl odrzuci próbę zaszczepienia w nim pasji na całe życie, albo uzna „czarny sport” za swoją ulubioną rozrywkę i będzie mu już wierna do końca życia, przyjmując go z całą dobrocią inwentarza. I właśnie nad tym ostatnim przypadkiem zechcę się dzisiaj pochylić.
W ostatnich sezonach bardzo częstym widokiem jest obecność w boksie zawodnika jego ojca. Nierzadko głowa rodziny niegdyś sama zakładała żużlowy rynsztunek i walczyła przez pełne cztery okrążenia na oczach tego, któremu teraz doradza w parku maszyn. Piękna próba kontynuacji rodzinnych tradycji – skoro cukiernie chwalą się kilkusetletnią ciągłością dzierżenia najlepszych przepisów w sejfie, podpisanym jednym nazwiskiem, skoro rolnicy podczas dożynek biesiadują wspólnie ze swymi synami, to wydawać by się mogło, że hołdowanie takiej rodzinnej tradycji nie może się spotkać z jakimkolwiek głosem sprzeciwu. A jednak może. Nie dalej jak w zeszłym sezonie, Honorowy Prezes PZM, Andrzej Witkowski, wygłosił tezę równie kontrowersyjną, co – przede wszystkim ochrzczoną tym mianem przez samych zainteresowanych – niepotrzebną i nieprawdziwą. Otóż, w mniemaniu Pana Prezesa, rodzinne teamy na dłuższą metę tępią w naszych rodowitych zawodnikach wolę walki, zaciętość i agresję, tak potrzebną do zdobywania najwyższych laurów w świecie motosportu.
Na kontrę samych zainteresowanych zbyt długo czekać nie trzeba było. Bartosz Zmarzlik w jednym z wywiadów spytał retorycznie: – Proszę mi powiedzieć, w którym miejscu kariery bym był, gdyby nie ojciec? Maciej Janowski również odniósł się do słów wypowiedzianych przez Honorowego Prezesa PZM-u: – Z tatą w boksie czuję się najbardziej komfortowo. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktoś z zewnątrz wytyka mi, kto powinien być przy moim boku, bądź nie. Już te dwie wypowiedzi dobitnie pokazują, jak ważnymi postaciami w teamach zawodników są ich ojcowie. A przecież zarówno Zmarzlik, jak i Janowski nie są żółtodziobami, których pierwszy raz posadzono na „żużlówce” – są to wszak pełnoprawni uczestnicy cyklu Speedway Grand Prix, czołowi żużlowcy PGE Ekstraligi, stanowiący o sile własnych ekip. Świadectwo tak utytułowanych i znaczących zawodników światowego speedwaya uwypukla myśl przewodnią całego tekstu – ojcowie w przedsięwzięciu zwanym „żużel” funkcjonują pod różną postacią, jednak ich zadania są wręcz identyczne. Ci z parku maszyn doradzają swym pociechom jak najlepiej potrafią, nakreślając wnioski widoczne z perspektywy osoby, stojącej po drugiej stronie bramy wjazdowej na tor. Zaś ci, którzy swe latorośle przyprowadzają na stadion, by pokazać im piękno tego sportu, krok po kroku wyjaśniają wszystkie tajniki „czarnego sportu”, który tylko z pozoru wydaje się łatwy i prosty do zrozumienia.
Lubię czasem w przerwach między biegami porozglądać się dalej niż poza ekran „iluśtamcalowego” smartfona. Patrząc na trybuny mojego domowego stadionu nachodzą mnie myśli, że duch w Narodzie jeszcze nie umarł. Przekrój widzów zasiadających na krzesełkach jest wciąż ten sam, który panował ledwo ponad dwie dekady temu, kiedy to sam otwierałem w swoim krótkim wówczas żywocie książkę z tytułem „żużel”. Wciąż na „krytej” zasiada śmietanka, na pierwszym łuku ci, którzy na „szlace” zjedli zęby, a na przeciwległej prostej fani najwierniejsi, z szalikami i trąbkami w dłoni. Pośród tych wszystkich ludzi wciąż widoczni są najmłodsi kibice, z umalowanymi w klubowe barwy twarzami, z czapeczkami swoich ulubionych zawodników czy z dumnie podciągniętymi do kolan skarpetkami z herbem swej drużyny. Dzieciaki, gdy traktory czynią swą powinność na torze, biegają i bawią się miedzy sobą na samym dole trybun, co nierzadko spotyka się ze srogim spojrzeniem służb ochraniających całe widowisko. Jednak w momencie, gdy po stadionie rozlega się charakterystyczny dźwięk sygnalizujący włączenie zegara odmierzającego dwie minuty, cała „chmara” najmłodszych wraca na miejsca obok swych rodziców, by znów emocjonować się speedwayem.
Podczas ostatniego swojego domowego spotkania sam, na własnej skórze przekonałem się, jak niełatwym zadaniem jest uchylenie bram do żużlowego światka. Na spotkanie pomiędzy rybnickim PGG ROW-em, a Lokomotivem Daugavpils zaprosiłem ciocię, która w całym swoim życiu ani razu na żużlu nie była. Sporo czasu minęło, zanim wytłumaczyłem, że „nasi” to ci w czerwonych i niebieskich kaskach a „tamci” to w tych białych i żółtych. Jeszcze więcej spędziłem na wykładaniu, dlaczego w programie meczowym w niektórych przypadkach dopisuję „gwiazdkę” przy jednym bądź dwóch punktach któregoś z zawodników. Szkoda, że akurat wówczas nie było nigdzie w pobliżu pewnego Australijczyka, broniącego barw toruńskiego Get Well, być może uniknęlibyśmy niemałego skandalu na torze w Grudziądzu. Po zakończonych korepetycjach, po których czułem się prawie jak Leszek Demski, rozpoczęło się „danie główne” – czyli mecz. I już wtedy wiedziałem, że ciocia za późno odkryła w swoim życiu żużel. Błysk w oku, szczera radość na twarzy, nieco zabawne, ale jakże prawdziwe reakcje na podwójne zwycięstwa miejscowych – czyż nie o to chodzi w aktywnym kibicowaniu? Miałem niemałą satysfakcję z tego, że dzięki mnie kobieta, której z racji szacunku wieku podawać nie będę, poznała coś nowego i odkrywczego, co być może stanie się jej największą pasją.
Dziś obchodzimy jedno z piękniejszych uroczystości w kalendarzu. Dzień Ojca. My, ludzie zakochani w speedwayu, przynajmniej takie mam wrażenie, powinniśmy nieco inaczej patrzeć na owe święto. Owszem, za trud wychowania podziękować należy i wypada, nawet częściej niż raz w roku, jednak to w głównej mierze dzięki Nim okres od marca do września wygląda nieco inaczej, niż u miłośników innych sportów. Podziękujmy Im za to. Niezależnie od tego, czy Ojciec jest jednym z mechaników bądź doradców, jak w przypadku wspomnianych wyżej zawodników, czy zwykłym kibicem, który co dwa tygodnie wraz z pociechą przychodzi na stadion. Bez względu na to, czy nasz Tata może poszczycić się tak heroicznym czynem jak Aleš Dryml, który uratował życie swemu synowi, Lukášowi, gdy ten dusił się własnym językiem podczas zawodów GP w Krško, czy tylko kupił córce butelkę wody w upalny dzień na stadionie. To Oni pokazali nam, czym jest żużel i wyjaśnili wszystkie tajniki coraz to bardziej zagmatwanego regulaminu.
Drodzy Czytelnicy, odwiedźcie punkt z dobrym alkoholem, jeśli takowym lubią się częstować Wasi Ojcowie, bądź podarujcie Im coś, co sprawi niewymuszoną radość na Ich nierzadko srogich obliczach. A jeśli Wasz Tata spogląda już na torowe wydarzenia z tej najwyższej trybuny, odwiedźcie miejsce Ich spoczynku. Weźcie ze sobą program meczowy z ostatniego spotkania i porozmawiajcie o tym, dlaczego akurat w biegu dziesiątym trener miejscowych zastosował rezerwę taktyczną zamiast poczekać do wyścigów nominowanych lub przedyskutujcie to, w którą stronę idzie Wasz ukochany klub. Przed laty zespół Boney M stworzył hit „Daddy Cool”, który towarzyszył mi podczas pisania tego tekstu. Więc w dniu Twego święta, oprócz tych standardowych, ale najszczerszych życzeń przyjmij wyrazy wdzięczności za coś, za co jeszcze nie było mi dane nigdy podziękować. Dziękuję Ci „Odjazdowy Tatuśku” za pokazanie niemniej „szalonego” sportu, jakim jest żużel. Twoje zdrowie!
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!