Nie weźmiesz Jej do kina. Nie podarujesz belgijskich czekoladek, ani bukietu róż. W fotobudce nie zrobicie sobie wspólnego zdjęcia, ani nie umieścisz romantycznego wpisu pod Jej profilem na portalu społecznościowym. A jednak to Ona powinna być dzisiaj obiektem westchnień wszystkich tych, którzy szlace oddali swe serca.
Są trzy cechy, które charakteryzują luty. Po pierwsze, jest on najkrótszy ze wszystkich dwunastu części, które składają się na cały rok. Po drugie, w połowie miesiąca zima udaje niezdecydowaną – odpuścić im już, czy jeszcze „przyśnieżyć”, tak znienacka, by znów wiecznie zaskoczeni drogowcy zasłużyli na swe honorowe miano? A po trzecie – Walentynki. Dzień, w którym miliony ludzi na całym świecie porzuca na moment wstydliwość, zapomina o swojej wrodzonej niechęci do okazywania uczuć i daje porwać się otaczającej atmosferze miłości, dobroci i szczerości. No i oczywiście komercji, ale nie psujmy klimatu. To czas, w którym ludzie ugodzeni strzałą Amora wyznają drugiej osobie miłość. Lecz, no właśnie. Czy na pewno obiektem westchnień musi być człowiek?
Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz Ją zobaczyłem, mimo faktu, że brakowało mi w tamtym momencie czternastu lat życia, by móc legalnie w kraju kupić alkohol. Uosobieniem Jej piękna była biała, niczym nieskalana (przynajmniej do momentu zakończenia przedmeczowej prezentacji) skóra, choć dzisiaj powiedzieć by wypadało raczej kevlar, zawodnika rodem z Antypodów. Ileż to „achów” i „ochów” szło w stronę linii start/meta, gdzie w równym niczym tor w Terenzano rzędzie stał kwiat rybnickiego speedwaya. Pawliczek, Chromik, Eugeniusz Skupień i on, posiadacz wspomnianego już, nieskazitelnego kombinezonu – Todd Wiltshire. Nie pamiętam już dokładnie, co zajęło mi więcej czasu: poprawne wymawianie nazwiska australijskiego internacjonała czy też może rozpacz z powodu tylko rocznej przygody blondwłosego „kangura” z rybnicką drużyną. Bez wątpienia, w tamtym dniu, w tamtej chwili narodziło się uczucie, które kwitnie po dziś dzień. I jak każdy związek, miewał on swoje lepsze jak i gorsze chwile. Bywały momenty, gdy przysłowiowe motyle w brzuchu pojawiały się automatycznie po słowach spikera: „Dziś niedziela, przed nami trzecia kolejka ekstraligowych zmagań”. W innych zaś chwilach, nic nie dobijało tak bardzo jak grobowe komunikaty, z będącej chyba wciąż w epoce sjenitu łupanego klubowej strony internetowej: „Już jutro ostatnia seria spotkań rundy zasadniczej sezonu na najniższym szczeblu rozgrywek”.
Niech pierwszy, pełną paczką słonecznika prażonego rzuci fan czarnego sportu, który na pewnym etapie znajomości z żużlem, nie miał ochoty postawić się okoniem i odejść bez słowa, tym bardziej, że kuszące propozycje przelotnego romansu zewsząd wręcz bombardują zwykłego zjadacza chleba. Mnogość dyscyplin, którym można byłoby oddać swą atencję poraża: piłka nożna, piłka siatkowa, piłka ręczna, koszykówka, pływanie synchroniczne, itd. Mało tego, doszło już do takiego absurdu, że miłośnik speedwaya, jest w stanie stracić zainteresowanie wyżej wymienioną na rzecz… speedwaya! Co prawda, na jego lodową odmianę, lecz w dalszym ciągu jest to zdrada, która przy ewentualnym rozwodzie z pewnością rozstrzygnęłaby kwestię, komu pokazać tabliczkę z napisem „Warning!”
Żużel. Pięć liter, niby mało (chyba, że jest się obcokrajowcem z nie do końca jeszcze przystosowanym aparatem mowy, pod polskie językowe zawijasy. Wtedy wyraz ten jest wręcz mordęgą, którą porównać można tylko do braku transmisji telewizyjnej meczu wyjazdowego swojej ekipy), a dla niektórych całe życie. Tutaj nie ma obrączki, nie ma miejsca na żadną przysięgę, a już na pewno z głośników nie popłynie Marsz Mendelsona. Decydując się na związek z „czarnym sportem”, automatycznie skazujemy się na obligatoryjną, prawie półroczną separację w przerwie między sezonami; to również gwarancja spojrzeń pełnych zazdrości i braku zrozumienia dla decyzji, iż akurat w najbliższą niedzielę, zamiast na stadion, wybiorę się na chrzciny bratanka bądź bierzmowanie kuzynki. Wystarczy jednak, by do nozdrzy dotarła woń najcudowniejszych „perfum” na świecie i już jesteśmy w stanie przestawić wszystkie życiowe plany na boczny tor. Obojętnie, czy z domieszką morskiej bryzy z gdańskich plaż, szczyptą aromatu toruńskich pierników czy też z całym wagonem rybnickiego smogu. Zapach spalanego metanolu dla prawdziwego żużlowego amanta jest przedsmakiem chwil w jego życiu najprzyjemniejszych. Uczucie, jakim darzymy żużel, niejednokrotnie wykracza poza obszary zajmowane przez logikę. Jesteśmy w stanie zrobić dla niej wszystko, nawet jeśli istnieje groźba odwołania spotkania, załóżmy, w łotewskim Dyneburgu, mając na dodatek w perspektywie powrót przez cały kraj z niewypisanym programem meczowym. Wybaczamy jej wiele, dajemy siedemdziesiątą czwartą szansę w sezonie na poprawę, wiedząc doskonale, że zmuszeni będziemy tych możliwości dać drugie tyle. Jednak, czyż nie tym charakteryzuje się właśnie prawdziwa miłość?
Na przestrzeni lat ewoluuje nam ten żużel. Dochodzą nowe przepisy, coraz mniej na mapie białych plam, w których jeszcze nie poznano się na speedwayu, z całą dobrocią inwentarza. Światowe władze bawią się formułą, czy to walki o indywidualny prymat na ziemi, czy tym w wydaniu drużynowym. Tunerzy prześcigają się z nie mniejszą zawziętością niż ich klienci na torze o to, z którego warsztatu wyjedzie ten „złoty” silnik, podprowadzające dniami i nocami ulepszają swoje choreografie, by móc później zaprezentować je pod taśmą startową, a młodzi dziennikarze z wypiekami na twarzy polują na pierwszy wywiad, pierwszą meczową relację i pierwszy bankiet z okazji zakończenia sezonu. Stadiony albo pięknieją albo powstają całkowicie nowe, transmisje telewizyjne realizowane są na tak wysokim poziomie i z takim rozmachem, że strach pomyśleć jak to wszystko będzie wyglądać za kilka lat.
Prawda jednak jest taka, że pomimo tylu zmiennych, żużel wciąż jest najpiękniejszym sportem. Tak samo mogli zakochać się w nim widzowie obserwujący finał Indywidualnych Mistrzostw Świata na Los Angeles Memorial Sports Arena w 1982 roku, gdzie drugi raz ozłocił się Bruce Penhall, jak również i garstka kibiców klubu Żaki Taczanów, którzy w 2009 roku odnieśli największy swój sukces, zdobywając brąz w rybnickim finale Młodzieżowych Mistrzostw Polski Park Klubowych. Zatem, odpowiadając na pytanie postawione przez zespół Whitesnake w tytule swojego ponadczasowego szlagieru „Is this love?” odpowiedź może być tylko jedna. Tak, żużel, to miłość. Więc wszystkiego najlepszego Czarny sporcie, moja Walentynko.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!